
Najnowsza pozycja w repertuarze kaliskiego teatru ma szansę dołączyć do takich hitów, jak „Mayday” czy „Szalone nożyczki”. „Godzina spokoju” została nie tylko dobrze napisana, ale też brawurowo zagrana, zwłaszcza przez Michała Wierzbickiego w roli Michela
Lubimy dobre komedie, bo lubimy się śmiać. Powód jest więc prosty. Więcej do myślenia daje fakt, że takich komedii jest niewiele. Raczej nie wyliczymy z pamięci więcej niż kilka tytułów, a wśród autorów tekstów scenicznych większość nigdy nie napisała komedii. Dla ludzi pióra najwyraźniej nie jest to gatunek łatwy ani wdzięczny. Nielicznym dobrym komediopisarzom należy się więc najwyższy szacunek. Dotyczy to również Floriana Zellera, autora „Godziny spokoju”. Ta sztuka jest na wskroś współczesna i widz bez trudu rozpozna w niej sceny jakby żywcem wzięte z jego życia. Jednocześnie jednak dotyka problemów odwiecznych, jak uczciwość, lojalność, zdrada, miłość, wierność i niewierność. Bo da się o takich problemach mówić także językiem komedii.
Sceny jakby znajome
W głównym bohaterze od razu rozpoznajemy melomana. Świadczą o tym rzędy winylowych płyt na półkach w jego salonie. I rzeczywiście, jest miłośnikiem jazzu, a zaczynem akcji „Godziny spokoju” jest unikatowa płyta, którą Michelowi – wbrew wszelkiemu spodziewaniu - udaje się zdobyć na jakimś pchlim targu. Jest tym faktem nadzwyczaj podekscytowany i nie może doczekać się chwili, gdy zasiądzie w fotelu, by po raz pierwszy posłuchać z takim trudem zdobytego białego kruka. Ale nie jest mu to dane, bo ilekroć zbliża się do gramofonu i próbuje nastawić płytę, tylekroć pojawia się jakaś przeszkoda. A to ktoś wchodzi do pokoju, bo ma do Michela sprawę nie cierpiącą zwłoki, a to dzwoni telefon, a to Leo, hydraulik remontujący sąsiedni pokój, uruchamia wiertarkę. Te „zakłócenia odbioru” nie służą tylko wywołaniu efektu śmieszności. Wkrótce zaczynają układać się w pewną całość, dla głównego bohatera coraz to bardziej kłopotliwą i niepokojącą. Sprawy komplikują się do tego stopnia, że zaczynają ocierać się o kryzys małżeński i dramat. Sympatia widza cały czas jest po stronie Michela, który – choć nie jest postacią bez skazy – robi, co może i wije się jak piskorz, byle tylko uniknąć wpadki i w miarę możności zasiąść wreszcie w fotelu, by w spokoju posłuchać upragnionej muzyki.
Aktorzy dwoją się i troją
Michał Wierzbicki włożył w tę rolę ogrom energii, choć nie wątpię, że w niektórych momentach dobrze się bawił. Atutem całego spektaklu jest umiejętne stopniowanie napięcia. Akcja stopniowo nabiera tempa – od wyciszonej i nieco statycznej na początku do hałaśliwej galopady pod koniec. Ten zabieg został perfekcyjnie przeprowadzony przede wszystkim przez reżysera. W tej roli po raz kolejny sprawdził się Michał Grzybowski, bardziej znany nam jako aktor. Ale i na przykładzie roli M. Wierzbickiego dokładnie widać, jak można podkręcać tempo i podnosić temperaturę emocji. Nie bez znaczenia jest tu fakt, że cała akcja rozgrywa się w jednym czasie i miejscu, jakim jest salon Michela – ze smakiem i wyczuciem urządzony przez scenografa Wojciecha Stefaniaka. W tym salonie akcja zagęszcza się jak w tyglu, a bohaterowie zdają się nie mieć dokąd uciec. W pewnych momentach uciekają przez drzwi, ale nie na długo, bo po chwili już sama logika wydarzeń każe im wracać. Tu słowa uznania należą się całemu zespołowi aktorskiemu. Wspomnianemu już M. Wierzbickiemu towarzyszy Izabela Wierzbicka jako żona Michela Nathalie. Aktorce udało się pokazać tę postać w kilku wymiarach. Początkowo wydaje się jedynie znerwicowana i marudna, potem nawet jędzowata, ale w końcu też na wskroś uczciwa, troskliwa i spragniona szczęścia. Bardzo przekonujący jest Michał Felczak jako Leo, gamoniowaty i komiczny Portugalczyk, który udaje polskiego hydraulika, choć nie zna nawet prostych słów po polsku. Świetnie wypada Lech Wierzbowski jako Paweł, prawdziwy Polak i zarazem sąsiad z dołu, obdarzony cholerycznym temperamentem i niepohamowaną skłonnością do alkoholu. W postaci Sebastiena, demonicznego deathmetalowca z pomalowaną twarzą, trudno nawet domyślić się Jakuba Łopatki. Tak więc mistyfikacja się udała. Spektakl M. Grzybowskiego nie obyłby się też bez Wojciecha Masacza jako gamoniowatego Pierre'a i Agnieszki Dulęby-Kaszy jako Elsy, przyjaciółki, a w pewnym sensie także rywalki Nathalie.
Czy warto obejrzeć „Godzinę spokoju”? Z całą pewnością warto. Nie będzie to czas stracony, a zdrowy śmiech w naszym życiu jest potrzebny jak powietrze.
Robert Kordes
-----------------------------
„Godzina spokoju” Floriana Zellera; reżyseria Michał Grzybowski; scenografia Wojciech Stefaniak; kostiumy Tomasz Walesiak; obsada: Michel – Michał Wierzbicki, Nathalie – Izabela Wierzbicka, Elsa – Agnieszka Dulęba-Kasza, Pierre – Wojciech Masacz, Sebastien – Jakub Łopatka, Leo – Michał Felczak, Paweł – Lech Wierzbowski; Teatr im. W. Bogusławskiego w Kaliszu; premiera 8 listopada 2019 r.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie