
"Morderców było kilku, ale jeden z nich wylosował być głównym mordercą. Nazywał się Hylko Tchorek. Zgromadzili wszystkich w kuchni. Moja babcia zapytała, za co chcą ich zabić, przecież nic złego im nie zrobili. Usłyszała „mowczy starucho” i Hylko uderzył ją w głowę kolbą karabinu. Babcia upadła, nastąpiły drgawki ciała i babcia wkrótce zmarła. Mircia strasznie się przestraszyła, zaczęła krzyczeć i płakać. Ojciec wziął ją na ręce, ale wtedy Hylko ją uderzył, wypadła ojcu z rąk, bardzo długo, co najmniej pół godziny, czołgała się po podłodze zostawiając ślady krwi i bardzo jęczała z bólu zanim skonała. Bliższych szczegółów śmierci mojego brata Zygmunta ani mamie, ani mnie nie ujawniono, wiem tylko, że był torturowany i miał poucinane ręce. Wszystko to działo się na oczach mojego ojca, którego jeszcze jakiś czas pozostawiono przy życiu, bo trwały bezskuteczne poszukiwania mojego brata Edzia, którego zauważyli jak wracał do domu. Ojciec zginął też uderzony kolbą karabinu, miał potwornie roztrzaskaną głowę, jego mózg obryzgał ścianę. Oprawcy po wyjściu z domu strzelali na wiwat. Po ich odejściu Edzio wraz z Wańką przekradli się do naszego domu i Edzio zobaczył straszny widok leżących pomordowanych".
To fragment spisanych wiosną 2016 roku wydarzeń przez kaliszankę Danutę Chamielec, której jako 10 – letniej dziewczynce udało się uniknąć śmierci podczas tzw. rzezi wołyńskiej jakiej dokonali Ukraińcy na Polakach. Kiedy w niedzielę 11 lipca 1943 roku wraz z mamą, bratem Edmundem poszliśmy do kościoła w Porycku na sumę nie sądziła, że będzie to początek tragedii jej rodziny i ich sąsiadów Polaków. Członkowie rodziny zostali zamordowani przez ukraińskich oprawców, a Pani Danuta wraz z matką i bratem Edziem przez długi okres czasu ukrywały się u sąsiadów Ukraińców.
Przed laty miałem okazję rozmawiać z Panią Danutą Chamielec, która przekazała mi spisane wspomnienia by wykorzystać je w tygodniku "Życie Kalisza", co też wówczas uczyniłem. Sądzę, że ich ponowne przypomnienie uzmysłowi czytelnikom ogrom tragedii tamtych wydarzeń (w oryginale dokonałem minimalnych korekt). Przypominam znowu w kolejną rocznicę tragedii, bo o tym nie można zapomnieć!
Rzeź Wołyńska to jedno z najtragiczniejszych wydarzeń w historii relacji polsko – ukraińskich. W latach 1943–1945 na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej doszło do masowych bestialskich mordów ludności polskiej. Dokonywali tego głównie członkowie Ukraińskiej Powstańczej Armii wspierani przez Organizację Ukraińskich Nacjonalistów a także niektórych współmieszkańców miejscowości, w których żyły polskie rodziny. Kulminacją zbrodni była tzw. Krwawa Niedziela (11 lipca 1943 roku). Tego dnia UPA zaatakowała blisko 100 polskich miejscowości.
Rzeź Wołyńska - wspomnienia
Urodziłam się dnia 4 stycznia 1934 roku we wsi Zaszkiewicze Nowe, gmina Poryck, powiat Włodzimierz Wołyński. Rodzicami moimi byli: ojciec Jan Żmudzki i matka Władysława z domu Palinko. Miałam trzech braci: Remigiusza, Zygmunta i Edmunda oraz młodszą siostrzyczkę Mircię. Mieszkała z nami również moja babcia Marianna, matka mojego ojca. Ojciec miał nieduże gospodarstwo rolne, oprócz pola ornego mieliśmy kawałek lasu, łąkę, duży sad owocowy i dużo wiśni, którymi obsadzona była droga. Moi bracia, najstarszy Remigiusz i najmłodszy Edmund, kształcili się we Włodzimierzu Wołyńskim, a średni brat Zygmunt pomagał ojcu w gospodarstwie.
Nasza wioska
W naszej wiosce większość stanowili Ukraińcy, byliśmy jedną z trzech rodzin narodowości polskiej. Byliśmy spokojną, kochającą się rodziną. Moi rodzice byli ludźmi życzliwymi, żyjącymi w zgodzie z sąsiadami. Nigdy nie odmawiali pomocy czy dobrej rady, obdarzeni byli dużym szacunkiem. Kiedy 1 września 1939 roku wybuchła wojna, miałam pięć lat. Niemcy byli u nas krótko, bo od 17 września wschodnie tereny Polski zajęły wojska sowieckie. Wtedy nasze warunki życia bardzo się pogorszyły. Na nasze gospodarstwo nałożone zostały różne i bardzo duże kontyngenty. Znikąd nie można było kupić takich artykułów jak sól, cukier, kawa, herbata, nafta, mydło czy odzież. Rozpoczęły się aresztowania i wysyłki Polaków na Syberię. Szczęściem mieliśmy o pół hektara ziemi mniej, aby nas uznać za „kułaków” i to nas uratowało od zsyłki na Syberię. W 1941 roku po napaści Niemców na Rosję dostaliśmy się pod okupację niemiecką.
Ukraińcy okrążyli kościół i zaczęli zabijać ludzi
W niedzielę 11 lipca 1943 roku moja mama, brat Edmund i ja poszliśmy do kościoła w Porycku na sumę. Koniecznie chcę powiedzieć o dziwnej mojej chęci przed wyjściem z domu. Dzień był trochę chłodny, więc mama przygotowała mi do włożenia czerwoną sukienkę z długim rękawem i biały płócienny płaszczyk. Jak wyjmowała te rzeczy, ogarnęła mnie ogromna chęć, aby włożyć na siebie jeszcze trzy inne sukienki. To było przeczucie, że sukienki będą mi bardzo potrzebne. Mama ubrana była w sukienkę z krótkim rękawem i wełniany płaszcz bez podszewki. Miałam wtedy dziewięć lat i dzień ten był ostatnim dniem mojego dzieciństwa, przeżycia i ciężkie warunki życia spowodowały, że wydoroślałam.
Ledwie msza się zaczęła Ukraińcy okrążyli kościół i zaczęli zabijać ludzi zgromadzonych w kościele wrzucając granaty i strzelając z karabinów maszynowych. Ludzie szukali osłony przed kulami, ale wnętrze kościoła nie miało żadnych miejsc, za którymi można było się schronić. Ktoś zaintonował „Pod Twą obronę” czy podobną pieśń, została podchwycona przez innych, ale tylko na krótko. Ksiądz zachęcił wiernych i zaczął rozdawać Komunię Świętą.
Przy głównym ołtarzu zgromadziło się dużo ludzi i w ich kierunku najgęściej leciały kule. Wkrótce leżeli zabici jedni na drugich. Zobaczyłam przerażający widok, jak mały chłopiec rękoma zbroczonymi krwią starał się wepchnąć do brzucha wylewające się jelita. Jedna z pierwszych zabita została moja ciocia Tekla Humiczewska, leżała blisko nas. Przy niej rzewnie płakała jej córeczka Elżunia, ale ojciec szybko odciągnął ją od matki.
Leżałyśmy z mamą na posadzce wraz z kilkunastoma innymi ludźmi po prawej stronie kościoła, w pobliżu chóru. Zauważyli nas i w naszą stronę rzucili dwa granaty. Kilka osób zostało zabitych, kilka rannych, między innymi bardzo ciężko została ranna ciotka mojej mamy, Aniela Humiczewska. Nam nic się nie stało, strząsnęłyśmy tylko z siebie gruz.
Ukryły się we wnęce
Ona to wcześniej poddała myśl, że dobrze by było przedostać się do wnęki znajdującej się po tej samej stronie, odsunąć ruchomą, drewnianą osłonę i tam znaleźć schronienie. We wnęce tej, przed Wielkanocą, ubierany był grób Pana Jezusa. Moja mama skorzystała z tego pomysłu. Wnęka ta znajdowała się daleko od miejsca gdzie byłyśmy, była bliżej głównego ołtarza.
Mocno zgięte do przodu przesunęłyśmy się pod ścianą, częściowo osłonięte przez ławki szczęśliwie dotarłyśmy na miejsce niezauważone przez napastników. Mama odciągnęła drewnianą osłonę, sama już wsunęła się do środka, a ja wchodząc poczułam ciepło spływające mi po plecach.
Jak znalazłyśmy się we wnęce, mama zasunęła osłonę pozostawiając małą szparę, aby umożliwić dostęp powietrza. Od tej chwili nic już nie widziałyśmy, ale słyszałyśmy, co się dzieje w kościele. Strzały dalej nie ustawały, słyszałyśmy jęki rannych i rzężenia konających. Później usłyszałyśmy hałas wchodzących do środka napastników i odgłosy, jakby coś robili przy głównym ołtarzu.
Ukraińcy podpalili kościół, ryzykując życie musieli wydostać się na zewnątrz
Nastąpiła cisza, a za chwilę poczułyśmy dym, coś zaczęło się palić. Pożar zaczął przybierać na sile i wtedy usłyszałyśmy głos księdza, który wołał „ ludzie, jeśli ktoś żyje, odsuńcie mnie od ognia, nie pozwólcie abym żywcem się spalił”. Posłyszałyśmy szybkie kroki, ktoś biegł, a później odgłos przesuwania.
Tymczasem dymu robiło się coraz więcej, coraz trudniej było oddychać, oczy piekły i zachodziły łzami, a w powietrzu rozszedł się dziwny, bardzo nieprzyjemny swąd. Mama odsunęła osłonę i wyszłyśmy z ukrycia. Tuż przy naszej skrytce leżała zabita nasza znajoma Toporkowa z raną na czole. To ona szła za mną i to jej krew oblała tył mojego płaszczyka.
Pod głównym ołtarzem leżała dopalająca się sterta słomy, od ognia zajęły się i paliły drewniane elementy wystroju ołtarza i dywany oraz bliżej ognia leżące trupy. I to palące się ciała ludzkie wydawały ciężki, przykry swąd.
Z trudem doszłyśmy w pobliże drzwi wejściowych, omijając zabitych i kałuże krzepnącej krwi. Tam zastałyśmy kilkanaście osób leżących na posadzce, był też mój brat Edmund, który z kilkoma innymi ludźmi schronił się w krypcie kościoła. Odbyła się krótka narada i ktoś poddał myśl, aby wszyscy naraz wybiegli, to może ktoś ocaleje. Dwoje ludzi się poderwało, ale jak tylko wychylili się z kościoła padła seria z karabinu maszynowego, oni upadli i już się nie podnieśli. Ja też zaczęłam podnosić się razem z innymi, ale mój brat Edzio błyskawicznie chwycił mnie za nogi i odciągnął do tyłu. W tej samej chwili nastąpił ogłuszający huk i owionął nas pęd powietrza. To eksplodował potężny ładunek wybuchowy podłożony przez Ukraińców. Wypadły wszystkie szyby w oknach, w dachu kościoła powstała wielka dziura, dym znalazł ujście, a my odetchnęliśmy czystym powietrzem. Ogień częściowo przygasł. Szybko wszyscy wróciliśmy do swoich miejsc ukrycia. Napastnicy zajrzeli do kościoła, bo słyszałyśmy ich głosy, a po sygnale przeciągłym gwizdkiem odjechali. Wkrótce do kościoła zaczęli przychodzić mieszkańcy Porycka. Szukali wśród zabitych i rannych swoich krewnych. Wtedy wyszłyśmy z mamą z ukrycia.
Przy drzwiach leżał ksiądz bardzo blady i trzęsący się z zimna z powodu upływu krwi, bo był kilkakrotnie ranny. Mama zdjęła z jakiegoś trupa płaszcz i otuliła nim księdza. Chciał też bardzo pić, ktoś mu podał wodę z kropielnicy. Jak mnie zobaczył powiedział „o, Danusia, ty żyjesz” jakby się ucieszył. Znał mnie, bo dwa tygodnie wcześniej przystępowałam do Pierwszej Komunii Świętej. Mama wołała brata Edzia, ale jego nie było.
Plac przed kościołem zasłany trupami
Wyszłyśmy z mamą przed kościół, było to późne popołudnie, a tam widok nie był lepszy jak w kościele. Cały plac zasłany był leżącymi w różnych pozach trupami, a najbardziej przeraził mnie widok kobiety przewieszonej na żelaznym ogrodzeniu. Przeszłyśmy bezpiecznie przez dwie ulice Porycka i weszłyśmy do domu stryja mojej mamy ( kościelny kościoła w Porycku, Palinko) w nadziei dostania czegoś do jedzenia, ale jego żona wszystko pochowała w piwnicy, więc odeszłyśmy bez niczego. Na tyłach jego domu był sad i po wyjściu z sadu ukryłyśmy się w najbliżej znajdującym się poletku pszenicy. Pod wieczór usłyszałyśmy krzyki i jęki mordowanych przez Ukraińców Polaków mieszkających w pobliskich domach oraz radosne śmiechy oprawców. Spędziłyśmy w tym zbożu całą noc i cały następny dzień. W ciągu dnia przeżyłyśmy chwilę strachu. Wypędzona na pastwisko krowa zapędziła się w naszą stronę i chyba nas się przestraszyła, bo uskoczyła w bok i nie zauważył nas pędzący ją pastuch, Ukrainiec. Próbowałyśmy jeść ziarenka pszenicy, ale nie były jeszcze dojrzałe.
Podjęły próbę dotarci do domu
Z nadejściem nocy z poniedziałku na wtorek wyszłyśmy z ukrycia i łąką, wzdłuż toru kolejki wąskotorowej, ruszyłyśmy z myślą dotarcia do domu. Kiedy z dala widziałyśmy jakieś krzaki, ogarniał nas wielki strach, czy to nie czyhający Ukrainiec. Wyszłyśmy na pole i omijając wieś Kłopoczyn dotarłyśmy do drogi prowadzącej do Zaszkiewicz. Ale znów, omijając wieś, poszłyśmy najpierw skrajem lasu i później polem w pobliże naszego gospodarstwa. Znów ukryłyśmy się, tym razem już w naszym zbożu w pobliżu domu. Jak tylko zaczęło świtać zorientowałyśmy się po dochodzących naszych uszu kłótniach, że nasi sąsiedzi Ukraińcy dokonują rabunku naszego mienia. A wcześniej jeszcze słyszałyśmy żałosne wycie naszego psa Reksa.
Przez cały dzień moja mama zastanawiała się, do kogo z Ukraińców możemy się udać. Wybrała najbliższych sąsiadów mieszkających po drugiej stronie drogi. Pewna była sąsiadek, Ołeny i jej córki Nataszy, ale miała obawy co do męża Nataszy, Iwana Sagana, którego krótko znała. Nie mogłyśmy już dłużej chować się w zbożu, bo mama chciała dowiedzieć się o losie naszych bliskich, ale i dlatego też, że byłyśmy bardzo głodne i bardzo chciało nam się pić. Naszym ostatnim posiłkiem było śniadanie w niedzielę rano.
Od niechybnej śmierci uratowali ich sąsiedzi Ukraińcy
W nocy z wtorku na środę wyszłyśmy ostrożnie z ukrycia, podeszłyśmy na tyły domu Ołeny i mama zastukała do okna. Do okna podeszła Natasza i jak nas poznała, uchyliła je i powiedziała, że u nich ukryty jest mój brat Edzio, a wszyscy pozostali nasi najbliżsi, którzy w niedzielę pozostali w domu, nie żyją. Dostałam do wypicia kubek mleka. Miałam wyschnięte i popękane usta, byłam bardzo spragniona. Do dzisiaj jeszcze czuję smak tego mleka, było przepyszne.
Wańka, mąż Nataszki zaprowadził nas do stodoły, a sam zabrał się do poszerzania kryjówki, w której przebywał mój brat. Natomiast Nataszka ugotowała nam krupniku. Następnie w pośpiechu, bo zbliżał się ranek, Wańka zaprowadził nas do obory. Pomógł wspiąć się na stryszek obory i tam spotkałyśmy się z moim bratem Edziem. Był bardzo chory, zrozpaczony, zrezygnowany, myślał nawet o wyjściu z ukrycia, aby go zabili. I nic dziwnego, bo on słyszał jęki mordowanej rodziny, aż zemdlał i później ich zobaczył. Chęci do życia nabrał na widok nas żywych.
Napiszę teraz kilka słów o jego postępowaniu po wyjściu z kościoła. Kościół opuścił wcześniej od nas i udało mu się dotrzeć do domu, kiedy jeszcze wszyscy żyli i byli bardzo zaniepokojeni, bo słyszeli strzały z Porycka i martwili się o nas. Brat zdążył tylko umyć się z krwi, którą był pobrudzony w kościele i zrelacjonować krótko, co się tam stało. Ojciec chciał zaraz jechać i nas szukać. Wyszedł z mieszkania, ale szybko wrócił, bo zauważył, że z daleka okrążają nasz dom Ukraińcy. Edzio wyskoczył z domu i udało mu się niepostrzeżenie przebiec drogę i wpaść do sąsiada. Wańka ukrył go w schowku na strychu domu. Ojciec kazał Mirci pobiec do innego sąsiada, ale otaczający dom Ukraińcy zawrócili ją do domu.
Sąsiad Ukrainiec Wańka opowiedział jak mordowano członków jej rodziny
Oto relacja mojego brata i Wańki, który dowiedział się szczegółów, jak zginęli moi najbliżsi. W domu byli mój 52-letni ojciec, 19-letni brat Zygmunt, 6-letnia siostrzyczka Mircia i 90-letnia babcia. Najstarszy brat Romek przebywał wtedy we Włodzimierzu. Niemcy zatrudnili go na kolei i dzięki temu uniknął wywiezienia do Niemiec na roboty i ocalał od Ukraińców.
Morderców było kilku, ale jeden z nich wylosował być głównym mordercą. Nazywał się HylkoTchorek. Zgromadzili wszystkich w kuchni. Moja babcia zapytała, za co chcą ich zabić, przecież nic złego im nie zrobili. Usłyszała „mowczy starucho” i Hylko uderzył ją w głowę kolbą karabinu. Babcia upadła, nastąpiły drgawki ciała i babcia wkrótce zmarła. Mircia strasznie się przestraszyła, zaczęła krzyczeć i płakać. Ojciec wziął ją na ręce, ale wtedy Hylko ją uderzył, wypadła ojcu z rąk, bardzo długo, co najmniej pół godziny, czołgała się po podłodze zostawiając ślady krwi i bardzo jęczała z bólu zanim skonała. Bliższych szczegółów śmierci mojego brata Zygmunta ani mamie, ani mnie nie ujawniono, wiem tylko, że był torturowany i miał poucinane ręce. Wszystko to działo się na oczach mojego ojca, którego jeszcze jakiś czas pozostawiono przy życiu, bo trwały bezskuteczne poszukiwania mojego brata Edzia, którego zauważyli jak wracał do domu. Ojciec zginął też uderzony kolbą karabinu, miał potwornie roztrzaskaną głowę, jego mózg obryzgał ścianę. Oprawcy po wyjściu z domu strzelali na wiwat. Po ich odejściu Edzio wraz z Wańką przekradli się do naszego domu i Edzio zobaczył straszny widok leżących pomordowanych.
Siedem tygodni ukrywali się w schowku u sąsiadów Ukraińców
Opiszę pokrótce jak wyglądał nasz schowek. Na stryszku leżało siano i w tym sianie Wańka urządził nam schronienie. Dach budynku pokryty był strzechą, więc zrobił otwór w dachu zatykany w razie deszczu taką samą wiązką słomy – to było miejsce na dopływ powietrza. Drugi otwór zrobił z boku podłogi, też zatykany wiązką słomy. Otworem tym dostarczał nam posiłki. Stukał w umówiony sposób, odtykaliśmy otwór, a on podawał nam cebrzyk, w którym przynosił jedzenie. Jeśli ktoś był w pobliżu, to mógł powiedzieć, że niesie jedzenie cielątku. W schowku tym była pościel, miska i wiadro na nieczystości, które Wańka codziennie opróżniał. W schowku tym ukrywaliśmy się przez siedem tygodni. Codziennie dostawaliśmy posiłki i wodę do mycia się. Bardzo troskliwie się nami opiekowali. Obora stała blisko drogi, więc musieliśmy się bardzo cicho zachowywać. Nauczyliśmy się porozumiewać na migi, bezgłośnie kichać i poruszać się jak najciszej.
Bardzo źle znosiliśmy brak ruchu czy choćby jakiegokolwiek innego widoku oprócz ścian z siana. Pomieszczenie było bardzo małe, szerokie na tyle, abyśmy się mogli położyć. Wańka zostawał z nami od czasu do czasu i przynosił nam różne nowiny. Jak minęło już trochę czasu od dnia masakry, mówił o nastrojach wśród starszych Ukraińców, którzy dowiedzieli się, że w innych miejscowościach sąsiedzi uprzedzili Polaków o planowanych przez banderowców działaniach, a nawet pomagali im w ucieczce. Bardzo żałowali, że wiedząc co nas czeka, nie umożliwili nam ucieczki. Zastanawiali się, co stało się z mamą i ze mną, ponieważ nie było nas wśród zabitych w kościele. Mówili, że jeślibyśmy teraz wróciły do Zaszkiewicz, pozwoliliby nam zamieszkać.
Mogło dojść do zdemaskowania ich schowku
W tym czasie zaszło jeszcze inne groźne zdarzenie. Wańka wracał skądś miedzą przegradzającą nasze pole ubrany w granatowe ubranie. Ktoś zobaczył go z daleka i po wiosce gruchnęła plotka, że to szedł mój najstarszy brat. Pewnego popołudnia z wielkim przerażeniem usłyszeliśmy w naszej kryjówce przybliżające się w naszym kierunku kroki, ktoś skradał się, przystawał i dalej się przybliżał, później zawrócił i odszedł. Opowiedzieliśmy o tym Wańce. Sprawdził i potwierdziło się. Ktoś pozostawił widoczne ślady, doszedł do siana sięgającego po sam dach i zawrócił. Może przechodząc przez drogę posłyszał podejrzane odgłosy i postanowił sprawdzić. To przeraziło nie tylko nas, ale przede wszystkim Wańkę, przecież on przechowując nas narażał siebie i swoją rodzinę na śmierć, a oni mieli wtedy małego, kilkumiesięcznego synka Witię.
Zapadła decyzja o ujawnieniu się
Zaproponował nam, abyśmy się ujawnili ze zmyśloną wersją pobytu w innej miejscowości i pragnieniem powrotu do Zaszkiewicz. Uzgodniliśmy datę naszego ujawnienia się i nocą opuściliśmy naszą kryjówkę. Moja mama zapukała do okna domu innych sąsiadów Czernijów i głośno opowiedziała, kim jest i skąd przychodzi. Usłyszała poruszenie się, ale nikt do okna nie podszedł. Postanowiła udać się do innego sąsiada, ale wtedy wyszła na podwórko sąsiadka. Okazało się, że sypialnię udostępniła na noc banderowcom, którzy przybyli do wsi i to oni wysłuchali wszystkiego.
Nasze ujawnienie się wywołało we wsi wielkie poruszenie. Zajął się nami sołtys, zapytał u kogo chwilowo chcielibyśmy się zatrzymać zanim postanowią o tym, więc mama odpowiedziała, że chciałaby najbliżej naszego domu. Zaprowadził nas do Wańki.
Zamordowanych członków rodziny pochowano w dole za stodołą
Chcę nadmienić, że z powodu długiego milczenia nasze struny głosowe źle funkcjonowały, trudno nam było wydobyć głos i był bardzo zmieniony. Sołtys zaproponował mamie, czy chciałaby pójść na grób swojej rodziny. Mama zabrała mnie i sołtys zaprowadził nas za naszą stodołę. Tam znajdował się ogród warzywny i tam mój ojciec wykopał dół na zielsko.
I do tego dołu zawleczeni zostali wszyscy moi bliscy. Przyniesiono też ciało mojej stryjecznej siostry Wiktorii Żmudzkiej, córki Grzegorza, którą zabili na ścieżce bliżej naszego domu, więc nie chcieli robić sobie obiekcji, aby pochować ją ze swoją rodziną zamordowaną w tym samym czasie. Moją stryjenkę Bronisławę Żmudzką, jej syna Stanisława i jego żonę Stefanię oraz ich dwóch synków Ukraińcy zarąbali siekierami.
Uklękłyśmy z mamą, aby zmówić modlitwę za zmarłych, a sołtys stanął za nami. Mama mówiła później, że nie mogła się skupić, bo miała wrażenie, że sołtys strzeli nam w plecy. Miejsce gdzie zostali pochowani, zdążyło zarosnąć chwastami. Nasz dom, podwórko i zabudowania przedstawiały okropny widok. Ziało pustką i opuszczeniem.
Odbył się nad nami sąd i postanowiono nas zabić
Ponieważ kobiety nie zgodziły się na przelew krwi we wsi, postanowiono pod wieczór wywieźć nas do lasu i tam pozbawić życia. Wiadomość o tym przyniosła nam córka innego sąsiada, Nadia Matulko. Zaczęłam płakać i mówić, że nie chcę umierać. I ta Ukrainka bez słowa wybiegła nagle z mieszkania, gdzie przebywaliśmy. Siedzieliśmy i namyślaliśmy się jak i gdzie uciekać, ale byliśmy w beznadziejnej sytuacji. Nawet zboże zwiezione już było z pól.
Naraz jakaś fura zajechała z pośpiechem na podwórko i do domu wpadł Ukrainiec, teść mojego wujka Bolesława Palinko, młodszego brata mojej mamy. Ten Ukrainiec miał na nazwisko Szewczuk i mieszkał we wsi Bermeszów odległej od Zaszkiewicz o siedem kilometrów. Miał trzy córki Nataszę, Waselinę i Lisawietę oraz syna Andrieja. Mój wujek ożenił się z najstarszą jego córką, Nataszą. Teść wujka na swojej ziemi wybudował im mały domek i kuźnię, bo wujek był kowalem.
Od śmierci uratował ich Ukrainiec
To do Szewczuka pobiegła o ratunek dla nas ta młoda Ukrainka. Władował nas na wóz, Edzia przykrył słomą, na nas narzucił dwie chusty i wywiózł z wioski pełnej banderowców pozdrawiając ich po drodze. Ukrył nas na strychu swojego domu. Przebywaliśmy tam cztery tygodnie. Zajmował się nami wyłącznie wujek. Zostawili go przy życiu, bo był im potrzebny, za darmo musiał wykonywać wszystkie usługi kowalskie, jakie tylko sobie zażyczyli. Często był tak zajęty, że nie mógł nam dostarczyć pożywienia, więc niejeden raz w tym czasie byliśmy głodni. Córka Szewczuka, Waselina, była bardziej litościwa, czasem podrzucała nam owoce albo zabierała mnie do sadu, abym mogła pobyć na świeżym powietrzu i pobiegać. Natomiast młodsza córka Lisawieta była przeciwna przechowywaniu nas. Robiła wymówki ojcu, mówiła, że „Lachy” jej przeszkadzają, a on krzyczał aby milczała.
Ktoś ich zdradził
Może to ona zdradziła o naszym istnieniu. Uratował nas szczęśliwy zbieg okoliczności. Syn Szewczuka, Andriej, był pułkownikiem w sztabie banderowców i Szewczuk stanowczo oznajmił miejscowym młodym Ukraińcom, że o naszym losie zadecyduje osobiście sam Andriej. Dali jemu o nas znać i oczekiwali jego przyjazdu. Ale było to tylko przedłużenie naszego życia. Nie zapobiegł w uśmierceniu mojego wujka a swojego szwagra, którego Ukraińcy utopili w studni, jak już im nie był potrzebny, to i nas by nie ułaskawił.
W Bermeszowie dowiedzieliśmy się, że w pobliskim miasteczku, Łokaczach jest dużo Polaków, którzy się tam schronili i przy pomocy tam stacjonujących Niemców utworzyli samoobronę. Słyszeliśmy również, że głodują, objadają nawet korę z drzew.
Polacy tworzą grupy samoobrony
Pewnego dnia powstał w wiosce popłoch z powodu zbliżających się uzbrojonych Polaków. Wszyscy Ukraińcy poukrywali się, a my zeszliśmy ze strychu domu Szewczuka i udaliśmy się do domu wujka. Stanęliśmy przy oknie i czekaliśmy, co będzie. Zobaczyliśmy nadbiegającego młodzieńca z karabinem w ręku, którego poznał mój brat Edzio. Pobiegliśmy z nim i dołączyliśmy się do większej gruby uzbrojonych Polaków, którzy mieli ze sobą wozy. Zrobili wypad po żywność. Ten młodzieniec, który od nich odłączył się chciał zabrać swoją krowę.
Po drodze do Łokacz wybiegły do nas jeszcze dwie młode dziewczęta, które też przechowywali Ukraińcy. Wjechaliśmy do Łokacz, a tam, powiadomieni o odbiciu nas, obcy ludzie wyszli na ulicę i płakali, i ściskali nas z wielką radością.
W Łokaczach zrobiło się niebezpiecznie i ruszyli do Włodzimierza
Do Łokacz schroniła się z całą rodziną moja ciocia, Feliksa Kaszuba, i z tą rodziną przebywaliśmy jakiś czas w Łokaczach. Zapadło postanowienie, aby przed zimą, za względu na bezpieczeństwo i z powodu coraz większych trudności w zdobywaniu żywności, opuścić Łokacze i udać się do Włodzimierza, gdzie przebywało więcej Polaków i stacjonowało więcej Niemców. Trzeba było z wielkim strachem przejechać między Ukraińcami, aby dotrzeć do Włodzimierza.
Ogromnym przeżyciem było nasze pierwsze spotkanie z moim bratem Romkiem. On żył ze świadomością, że wszyscy zginęliśmy. Takich chwil nie da się zapomnieć. To było połączenie dwóch różnych uczuć wielkiej radości i wielkiej rozpaczy.
We Włodzimierzu zabrała nas, to jest moją mamę i mnie, do swego domu gospodyni mojego brata Romka, u której mieszkał i stołował się, kiedy był uczniem, i u której mieszkał nadal. Do Włodzimierza schronił się też mój brat stryjeczny Feliks wraz z rodziną i oni przyjęli mojego brata Edzia.
Umiałam robić na drutach, nauczyła mnie tego Adzia Żmudzka, żona mojego kuzyna. Ta umiejętność przydała mi się, jak przebywaliśmy we Włodzimierzu. Robiłam ludziom z wełny skarpety, szaliki i rękawice, zapłatą były artykuły żywnościowe.
Kolejna ucieczka tym razem do Spaszczyzna
Nie nacieszyłyśmy się długo moim bratem Romkiem. On również, jak inni młodzi ludzie, wstąpił do partyzantki. Umyślnie skaleczył się w rękę, dostał kilka dni zwolnienia lekarskiego i w tym czasie dołączył do miejsca stacjonowania partyzantów w lasach bielińskich. Nam groziło niebezpieczeństwo ze strony Niemców i na pewien czas musieliśmy się ukryć. Wywiózł nas z Włodzimierza do miejscowości Spaszczyzna mój kuzyn Feliks dysponujący wozem i koniem.
Na rogatce miasta zatrzymał nas patrol niemiecki. Niemiec wylegitymował kuzyna, przeprowadził rewizję w wozie i kazał jechać dalej. Jak dotarliśmy na miejsce to zobaczyłyśmy, że pod siedzeniem, na którym siedziałyśmy w wozie ukryte były karabiny przeznaczone dla partyzantów. Mój kuzyn mając ciężarną żonę i dwoje małych dzieci ryzykował swoim życiem pomagając partyzantom. Gdyby ten Niemiec zrewidował wóz dokładniej, to lepiej nie myśleć, co nas czekało.
Na Spaszczyźnie przyjęli nas do swego domu państwo Matuszyńscy i u nich od czasu do czasu odwiedzał nas mój brat. Tam też, mimo bliskości partyzantów, nie byliśmy zupełnie bezpieczni od Ukraińców. Nocami mężczyźni pełnili warty.
Najstarszy syn mojej cioci Feliksy Kaszubowej, Kazimierz, był żonaty i prowadził gospodarstwo swojej żony. Gospodarstwo to znajdowało się na Lubelszczyźnie koło Krasnegostawu. Kaszubowie postanowili wyjechać z Włodzimierza do syna i postanowili zabrać nas ze sobą. Wróciłyśmy ze Spaszczyzny do Włodzimierza, a była to już zima.
Wędrówka w nieznane
Wraz z innymi ludźmi, którzy też zdecydowali się wyjechać, i wraz z moim bratem Edziem rozpoczęliśmy wędrówkę w nieznane. Rzekę Bug przekroczyliśmy mostem w miejscowości Uściług. I wtedy na tym moście ogarnął mnie ogromny smutek.
Teraz wiem, to było przeczucie, że już nigdy nie wrócę w moje rodzinne strony. Po przekroczeniu mostu nasz „tabor” otoczyli Niemcy i posuwaliśmy się dalej pod ich eskortą. Tak dojechaliśmy do miasteczka Hrubieszów. I tu dowiedzieliśmy się od podchodzących do nas ludzi, że wszystkich nas wiozą na Majdanek i abyśmy niepostrzeżenie uciekali. Mój brat i mama zdecydowali się uciec. Nie mieliśmy żadnych bagaży, tylko to, co na sobie, więc w pewnej chwili zeskoczyliśmy z wozu i zmieszaliśmy się z innymi ludźmi. Jak się później okazało, wszyscy jadący dalej nie znaleźli się na Majdanku. Postarał się o to jakiś folksdojcz, który zabrał ich do siebie, rzekomo do pracy. A my zostaliśmy na ulicy nieznanego miasteczka wśród obcych ludzi. Moja mama udała się o pomoc do księdza. Zajęto się nami, zaprowadzono do pustego pokoju, dostarczono koce, jedzenie i opał. Dalszą pomoc organizowała nam młoda wolontariuszka.
Dwa tygodnie w Hrubieszowie a później we wsi Bzowiec
W Hrubieszowie byliśmy około dwóch tygodni. W tym samym czasie szwagrowi tej wolontariuszki zrobiłam sweter, a za to chodziłam codziennie do jej siostry na obiady. Sweter nie bardzo mi się udał, bo miał za krótkie rękawy, ale nie zdążyłam ich poprawić, bo przyjechał po nas kuzyn i wyjechaliśmy z Hrubieszowa.
Kuzyn zawiózł nas do wsi Bzowiec. Ulokowani zostaliśmy u gospodarza (wypadło mi z pamięci jego nazwisko), nie wiem tego na pewno, ale być może przyjął nas za wynagrodzeniem. Przebywaliśmy tam do wiosny i do czasu, aż ziemia podeschła od błota po wiosennych roztopach. Mama postanowiła dotrzeć do miasta, tam znaleźć pracę i spróbować jakoś ułożyć życie. Najbliżej był Szczebrzeszyn.
Z tego okresu, kiedy przebywaliśmy w Bzowcu, chcę odnotować jedno zdarzenie, które mocno utkwiło mi w pamięci. Zbliżały się Święta Wielkanocne i ksiądz z ambony zwrócił się do mieszkańców wsi, aby nie zapomnieli o biednej wdowie z dwójką dzieci, która straciła wszystko i znajduje się teraz wśród nich. Dwie młode dziewczyny przeprowadziły po domach zbiórkę żywności i w Wielką Sobotę przyniosły nam w dzieży różne ciasta, jajka, a nawet kiełbasę. Może i była wdzięczność, ale dla mojej mamy było to ogromne upokorzenie. Była kiedyś gospodynią na swoim gospodarstwie i to ona dawała jałmużny, a teraz znalazła się w tak ciężkim położeniu.
Pieszo do Strzebrzeszyna
Nie wiem, ile kilometrów przemierzyliśmy pieszo, zanim dotarliśmy do Szczebrzeszyna. Na małej uliczce mama zwróciła się do przechodzącej kobiety, przedstawiła nasze położenie i powiedziała, że szuka mieszkania. Kobieta ta bez chwili namysłu zabrała nas ze sobą i zaprowadziła do niedużego domku. Nazywali się Żelazkowie, jej mąż był szewcem. Mieli czworo dzieci. W domu oprócz kuchni były dwa małe pokoiki, a mimo tego sami się ścieśnili i odstąpili nam jeden pokoik.
Mama znalazła pracę w szpitalu jako krawcowa. Jej praca polegała na łataniu pościeli. Brat Edzio dostał pracę w piekarni, której właścicielką była Niemka, i u której pracował, też jako robotnik, prawowity właściciel tej piekarni.
Mama jako wynagrodzenie, oprócz niewielu marek, zapewnione miała całodzienne wyżywienie w szpitalu, ale nie jadła posiłków w szpitalu, tylko dostała pozwolenie na zabieranie ich do domu. Po te posiłki chodziłam codziennie z garnuszkami umieszczonymi w koszyku. Od kucharek dostawałam zawsze trochę więcej zupy, natomiast takie produkty jak czarny gliniasty chleb, troszkę margaryny czy marmolada z buraków były porcjowane.
Brat Edzio dostawał dziennie jeden bochenek czarnego chleba. Kiedyś chciał mi przynieść bułeczkę, ale Niemka przy rewizji znalazła tą bułeczkę i go spoliczkowała. Było mi coraz ciężej nieść te posiłki, musiałam po drodze odpoczywać, a to dlatego, że robiłam się coraz słabsza. Pewnego razu, jak stałam w kolejce pod kuchnią, przechodził ordynator szpitala, dr Klukowski. Zatrzymał się przy mnie, uważnie się przyjrzał i powiedział „taka ładna dziewczynka i taka blada”. Zapytał, jak się nazywam i kto jest moją mamą. Wezwał później moją mamę i powiedział, że mam silną anemię i jestem niedożywiona, i że będzie ze mną bardzo źle, jak lepiej o mnie nie zadba. Mama rozpłakała się i opowiedziała w jakich jest warunkach. Moją anemię leczył litrami żelaza w płynie, natomiast dożywianie załatwił mi u księdza na plebanii. Chodziłam tam jakiś czas na obiady i za każdym razem bardzo się wstydziłam. Raz nawet ksiądz dał mi pieniądze dla mamy. Po tej kuracji przytyłam i nie byłam już taka blada.
W Szczebrzeszynie doczekaliśmy się wyzwolenia spod okupacji niemieckiej już w lipcu 1944 roku, ale do zakończenia wojny było jeszcze daleko.
Edzio na ochotnika zgłosił się do wojska
Mój brat Edzio bez wiedzy mojej mamy zgłosił się na ochotnika do wojska, przeszkolono go i w ciągu dwóch tygodni wysłano na front. Mama próbowała interweniować, ale nic nie wskórała. Dostawałyśmy od niego z frontu ocenzurowane listy pisane ołówkiem kopiowym i złożone w kształcie trójkąta. Jeden raz przyszedł adresowany do mamy list od dowództwa Jednostki Wojskowej. Mama struchlała, bo tak wyglądały zawiadomienia rodziny jeśli ktoś poległ na froncie. Były to podziękowania dla mojej mamy za bohaterskie zachowanie syna.
O moim drugim bracie Romku, który był w partyzantce i pozostał na Wołyniu, bardzo długo nie miałyśmy żadnej wiadomości, a jak nadeszła, to moja mama odchorowała ciężkim atakiem serca.
Niemcy zbombardowali las bieliński, gdzie zgromadzeni byli partyzanci i gdzie przebywał mój brat. Było bardzo dużo zabitych, w tym koledzy i koleżanki mojego brata, a o losie brata nikt nie wiedział, co się z nim stało. Wydane zostało rozporządzenie, aby partyzanci ujawniali się i zdawali broń. Do Szczebrzeszyna zgłaszali się grupowo i składali broń. Odbywało się to na dziedzińcu szkoły. Moja mama za każdym razem szła tam i pytała o mojego brata, i za którymś razem trafiła na kogoś, kto go widział, był już po tej stronie Bugu. On to w jakiś sposób dał znać o nas bratu i w niedługim czasie brat mój przyjechał do Szczebrzeszyna. To było drugie szczęśliwe z nim spotkanie.
Brat Romek partyzant dostał powołanie do Wojska Polskiego
Ale znów byliśmy ze sobą krótko, bo dostał kartę powołania do wojska, skierowano go do Szkoły Oficerskiej w Modlinie i po jej ukończeniu otrzymał stopień podporucznika. Uroczystość odbyła się na Polach Grunwaldzkich.
Cofnę się teraz do wcześniejszego okresu naszego pobytu w Szczebrzeszynie. Rosjanie wcielali Ukraińców do wojska i odsyłali na front. Naprzeciw domku Żelazków był ogromny, ogrodzony sad, w którym urządzono miejsce postoju. Pewnego dnia, jak wyszłam na ulicę, zobaczyłam Ukraińca z Zaszkiewicz – ja rozpoznałam go a on mnie. Byli też inni Ukraińcy był też morderca mojej rodziny. O Wańce, naszym wybawicielu, dowiedziałam się, że odmówił wstąpienia do wojska i został skazany na karę więzienia ( nie pamiętam na jak długo). On był wyznawcą religii, która zabraniała używania broni. My z Edziem chcieliśmy wydać mordercę, byłby rozstrzelany, ale moja mama stanowczo nam tego zabroniła. Powiedziała, że idzie na front i może zginąć, i niech Pan Bóg go osądzi, a ona nie chce, abyśmy go mieli na sumieniu.
Idę do szkoły ale żyłyśmy biednie
1 września 1944r. po raz pierwszy poszłam do szkoły. Umiałam pisać, czytać i liczyć, bo tego nauczyli mnie bracia jeszcze w domu i po krótkim egzaminie znalazłam się w trzeciej klasie szkoły podstawowej. Mimo tego byłam spóźniona o jeden rok. Do trzeciej klasy uczęszczałam przez cały rok szkolny, a czwartą i piątą klasę odbyłam w trybie przyśpieszonym, przez parę miesięcy czwartą i przez następne pięć piątą klasę. Nie miałam żadnych podręczników szkolnych. Początkowo brakowało mi przyborów szkolnych, zeszyty nosiłam w płóciennej torbie i w razie deszczu wszystko mi zamakało. Mój kochany brat Romek przysłał mi paczkę, w której znalazłam wszystko, czego mi brakowało i piórnik, i kolorowe kredki, jaka ja byłam szczęśliwa.
Jeden syn Żelazków był złodziejaszkiem i podkradał nam to, co udało nam się zdobyć, nawet żywność. Moja mama postanowiła poszukać innego mieszkania. U młodej wdowy Tałantowej wynajęła za niewielką opłatą mały pokoik na poddaszu. Żelazkowie pożyczyli nam mały stolik i dwa krzesła. Nie pamiętam, jak znalazła się tam prycza zbita z nieheblowanych desek. Nowa gospodyni dała nam słomę na wyścielenie pryczy, tą słomę mama przykryła połatanym prześcieradłem. Jako przykrycie służyła nam jesionka mojej mamy, w której wyszła z domu do kościoła. W pokoiku nie było pieca ogrzewczego, ale była mała kuchenka, w której można było coś ugotować. Nie było jednak drzewa do palenia. Mama otrzymywała miesięcznie 400 złotych, a mała furka drzewa kosztowała 800 złotych. Nie miałyśmy żadnych sprzętów potrzebnych w gospodarstwie domowym i tak rozpoczęłyśmy samodzielne życie, a zbliżała się zima – zimy wtedy były bardzo srogie.
Z powodu braku odpowiednich środków dezynfekcyjnych przy praniu pościeli w szpitalu zaraziłyśmy się świerzbem, a mama nabawiła się czyraków. Dwóch lat, które przeżyłyśmy w Szczebrzeszynie, nie chcę już bardziej szczegółowo opisywać, to nie była bieda ale skrajna nędza. Można sobie wyobrazić, jak mogło wyglądać nasze życie przy braku wszystkiego – odpowiedniej odzieży, obuwia, pościeli, przedmiotów codziennego użytku, żywności, wystarczającej ilości opału. Gdyby nie pomoc obcych ludzi, nie wiem, czy byłoby możliwe przetrwać. Chociaż nie miałam w co się przebrać, nigdy nie chodziłam brudna. Mama prała moje rzeczy wieczorem, rano prasowała pożyczonym żelazkiem, czasem musiała zacerować i zawsze wyglądałam czysto i schludnie.
Mój brat Edzio po zakończeniu wojny został zdemobilizowany i objął poniemieckie gospodarstwo rolne na Pomorzu w miejscowości Witkowo koło Kamienia Pomorskiego. Ale moja mama stanowczo odmówiła, aby tam się przenieść. Twierdziła, że swoją krzywdę pozostawiła na Wołyniu, a z krzywdy innych ludzi nie chce korzystać.
Starszy brat Romek po promocji przeniesiony został do Jednostki Wojskowej w Wełnowcu koło Katowic, został dowódcą kompanii. I on nas zabrał do siebie ze Szczebrzeszyna. Od tego momentu, bardzo powoli, bo to był trudny, powojenny czas, nasz byt zaczął się polepszać.
I tak, w miarę moich umiejętności, starałam się opisać moje tragiczne przeżycia z dzieciństwa. Zdaje sobie sprawę, że nie udało mi się w pełni opisać tego, co przeżyłam od momentu wyjścia z domu w dniu 11 lipca 1943 roku do momentu, kiedy nie trzeba już było bać się Ukraińców. To był okres przeżywania nieustającego strachu. Strachu nie tylko przed śmiercią, ale śmiercią zadawaną w okrutny, bestialski sposób. Oni byli dookoła nas i w każdej chwili groziło nam niebezpieczeństwo. Jeszcze przez kilka lat, kiedy już byłam bezpieczna, często budziłam się w nocy, bo miałam koszmarne sny.
Starałam się też, chociaż częściowo, opisać czas, kiedy żyliśmy w strasznej biedzie po stracie w jednej chwili wszystkiego i kiedy pozbawieni zostaliśmy środków do życia. Udało nam się cudem ocaleć, ale swoich przeżyć nie udało mi się zapomnieć.
Grzegorz Pilecki
Foto: 1 – kościół w Porycku, w którym 11 lipca 1943 roku banderowcy zmordowali Polaków. Przeżyło zaledwie kilka osób, w tym Pani Danuta z matką (www. martyrologia wsi polskich), 2 – Mieszkańcy miasteczka Poryck (pow. Włodzimierz Wołyński, lat 30. XX wieku (www. zbrodnia wołyńska, zbiory Piotra Filipowicza).
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
JAK TO DOBRZĘ , ŻE W POLSCE SĄ JESZCZE OSOBY , KTÓRE PAMIETAJĄ KRZYWDĘ I ZBRODNIE POPIEŁNIONE W CZASIE II WOJNY ŚWIATOWEJ PRZEZ UKRAINCÓW NA NIEWINNYCH POLAKACH . . NALEŻY O TYM MÓWIĆ I PAMIĘTAĆ . DZISIAJ WŁAŚNIE JEST ŚWIĘTO OFIAR WOŁYŃSKICH W SPOSÓB WYJATKOWO OKRUTNY POMORDOWANYCH PRZEZ BANDY UPA ---11.07.1943R. ---- DO DZIŚ JESZCZE POLACY NIE SPOCZYWAJĄ W MOGIŁACH !!!!!!!!!!!!!-----I TO DOPIERO JEST SKANDAL !!! ---A MY CIĄGLE IM POMAGAMY ??????