Reklama

Kierunek: Berlin!

31/01/2019 00:00

Wspomnienia Stanisława Barzęca, żołnierza I Armii Wojska Polskiego

Wraz z Armią Czerwoną wyzwolili całą Polskę i zwycięsko wkroczyli do Berlina. Bili się dzielnie, doświadczali głodu, zimna i strachu. Można dyskutować na temat politycznych skutków ich zwycięstwa, ale... dla zwykłego żołnierza idącego walczyć na front polityka nie była najważniejsza. Gdy narażał swe życie i przelewał krew,  miał na uwadze jeden cel: wolność ojczyzny

W walce przeciw nazistowskim Niemcom stanowiliśmy czwartą co do wielkości siłę militarną. Od Tobruku po Lenino, na wszystkich frontach II wojny polscy żołnierze walczyli z hitlerowskim okupantem i... mieli różnych sprzymierzeńców. Pod dowództwem Armii Czerwonej o wolność ojczyzny walczyły cztery oddziały polskie wchodzące w skład I Armii Polskiej gen. Berlinga, które wyzwalały Polskę i zdobywały Berlin.
Por. Leopold Barzęc urodził się w 1929 r. w Lublinie. Tam spędził dzieciństwo i okupację. Gdy miał dziesięć lat dowiedział się, że po zakończonej w październiku 1939 r. kampanii wrześniowej jego ojciec i dwaj wujowie zostali wzięci przez Niemców do niewoli jako jeńcy wojenni. – Wszystkich żołnierzy, którzy się poddawali, grupowali na placu przy szosie Zamojskiej i wywozili do niewoli do Niemiec. Mama zapakowała mi dwie kromki chleba ze smalcem i poszedłem szukać ojca. Niemcy pilnie strzegli jeńców i kiedy chciałem podejść bliżej pod obóz, jeden ze strażników uderzył mnie kolbą od karabinu w głowę. Upadłem. Byłem małym chłopcem, ale pomyślałem sobie, że się im kiedyś za to odwdzięczę – wspomina pan Barzęc. Na obiecany odwet Poldek nie musiał czekać zbyt długo. Podczas okupacji ciężko pracował, zmężniał i jak na swój wiek był bardzo wyrośnięty. W lipcu 1944 r. w Lublinie ogłoszono pobór do Wojska Polskiego. Nie czekał ani minuty. Zaciągnął się. – Do biura werbunkowego poszedłem z kilkoma starszymi kolegami, ale ponieważ miałem tylko 16 lat, nie chcieli mnie przyjąć. Wtedy koledzy solidarnie oświadczyli: „Panie sierżancie, jak go pan nie zapisze, to my też nie idziemy!”. Poskutkowało. Skierowali nas do jednostki i tak to się zaczęło...

Młody żołnierz trafił do 6. pułku piechoty II dywizji im. J.H Dąbrowskiego, wchodzącej w skład I Armii Wojska Polskiego. Jako celowniczy rusznicy przeciwpancernej pierwszą w życiu bitwę stoczył na przyczółku Magnuszowsko-Wareckim, a we wrześniu 1944 r. trafił pod... Warszawę, w której wciąż trwało powstanie. Choć rozkaz Stalina wyraźnie zabraniał pomocy powstańcom, dowodzący Armią Polską gen. Berling nakazał oddziałom polskim włączyć się do walki. Ta decyzja kosztowała go później zdjęcie z pełnionej funkcji. – Pierwsza dywizja miała przedrzeć się do miasta od strony Czerniakowa, a nasza z wysokości brzegu praskiego forsowała Wisłę. Nocą przedostaliśmy się na drugi brzeg rzeki, ale powstańców już tam nie było. Niemcy – zorientowawszy się, że nasze wojsko jest na przeciwnym brzegu, gotowe udzielić pomocy – zaczęli ostrzał z moździerzy, który trwał cały dzień. Wystrzelałem wszystkie pociski, jakie miałem. Ostatni rozerwał się i odłamek ranił mnie w głowę. Trafiłem do szpitala w Otwocku – wspomina pan Leopold. Po odbytej w wyzwolonej Warszawie pierwszej defiladzie wojskowej oddziały II Dywizji pomaszerowały na Pomorze Zachodnie aby i ten rejon – uporczywie broniony przez hitlerowców – oswobodzić. Trudne i krwawe walki stoczone na Wale Pomorskim silnie utrwaliły się w pamięci pana Barzęca. Tam poległo najwięcej jego kolegów.

Po sforsowaniu Odry szesnastoletni „syn pułku” znalazł się na terytorium Rzeszy. – Ludność cywilna – głównie kobiety i dzieci – była śmiertelnie wystraszona. Niemcy potwornie bali się Rosjan, uciekali gdzie się da i jak szybko można. Do nas, Polaków, mówili: „Guten Soldaten!”. Stało dużo pustych domów, można było brać dosłownie wszystko, ale gdzie to kłaść? Plecak żołnierski – niewielki, zresztą my... patrzeliśmy tylko, aby zdobyć coś do jedzenia, bo często odczuwaliśmy głód... – wspomina. W drodze na Berlin, przy zdobywaniu kolejnych miasteczek, II oddział stoczył jeszcze wiele potyczek z wycofującymi się Niemcami. Pan Leopold do dziś pamięta smak żołnierskiej  niedoli. Podczas natarcia często leżeli kilka dni i nocy w okopach, a jeść dostawali raz na dobę. W czasie jednej z takich akcji za Oranienburgiem, szeregowy Barzęc wraz z kolegą, wycieńczeni... zasnęli na stanowisku. – Mieliśmy czuwać i obserwować przedpole niemieckie. Po wykopaniu stanowiska byliśmy tak zmęczeni i wyczerpani, że od razu z kolegą zasnęliśmy... To było silniejsze od nas. Gdy się zbudziliśmy, w odległości zaledwie kilku metrów na wprost nas stała... niemiecka pałatka! Na szczęście, ponieważ byliśmy cicho, Niemcy nie widzieli nas w okopie. Wystraszeni i zszokowani zaczęliśmy do nich strzelać. Z zaskoczenia wystrzelaliśmy wszystkich, ale... skończyły nam się naboje. Wtedy pomiędzy mnie a Kazia wpadł pocisk. Kolega zaczął krzyczeć, że jest ranny i zerwał się do biegu. Byliśmy namierzeni. Ponieważ został mi tylko pistolet, nie miałem szans, więc też zacząłem się wycofywać. Poukrywani wokół Niemcy zaczęli mnie ostrzeliwać i... zostałem ranny w rękę – opowiada pan Leopold. – Kula przeszła na wylot, ale specjalnie nie bolało. Takie dziwne uczucie, ból jak żaden inny, trudny do określenia – dodaje. Za Oranienburgiem zakończył się szlak bojowy szesnastolatka. Ranny trafił do szpitala, gdzie – jak mówi – koledzy konali masowo na jego oczach. Nie doszedł do Berlina, ale zdrów przeżył wojnę. W 1951 r. ożenił się z kaliszanką i osiadł nad Prosną. Od sześciu lat jest prezesem kaliskiego koła Związku Kombatantów i Więźniów Politycznych. 

Edmund Sobkowicz mieszka w Kaliszu, ale urodził się w 1925 r. w Strusowie (woj. tarnopolskie) na Podolu. Gdy Rosjanie wyparli Niemców z  terenów obecnej zachodniej Ukrainy, dostał powołanie do wojska. Musiał zgłosić się do punktu zbornego w Żytomierzu, skąd skierowano go do Oficerskiej Szkoły Piechoty w Łucku. Szybko  został mianowany na chorążego i trafił do I Dywizji im. T. Kościuszki. –  W 1944 r. miałem do wyboru albo iść do wojska, albo zostać zamordowanym przez bandy UPA. Na terenach, z których pochodzę, żyliśmy w ciągłym strachu. Moja rodzina i ja ukrywaliśmy się  przed upowcami przez dwa lata, nocując poza domem, za każdym razem w innym miejscu – wspomina pan Edmund. Jego szlak bojowy rozpoczął się od wyzwolenia Warszawy. – Właściwie nie było już Warszawy, zastaliśmy tylko gruzy, które zrobiły porażające wrażenie. Nie zapomnę, z jakim żalem patrzeli na nas pozostali w mieście warszawiacy... – mówi. Po defiladzie wśród zgliszczy stolicy, I Dywizja ruszyła na Bydgoszcz, gdzie stoczyła bardzo ciężkie walki na Wale Pomorskim. Stamtąd pomaszerowała na Szczecin i pod Siekierkami forsowała Odrę. Ze zdobywaniem rzeki wiążą się najstraszniejsze wspomnienia wojenne pana Sobkowicza. – Po sforsowaniu Odry mieliśmy tylko dwa metry ziemi zdobytej po zachodniej stronie. Nie było możliwości wykonania żadnego manewru: z jednej strony Niemcy, z drugiej potężna Odra pod ciągłym obstrzałem artyleryjskim. Niemcy za wszelką cenę chcieli nas z tego wąskiego paseczka zepchnąć. Strzelali, a my na tym małym skrawku, wtuleni w ziemię, czekaliśmy do nocy (od rana), aby mogli nas stamtąd zabrać. Przeżyło naprawdę niewielu. Tam zginął mój dowódca kompanii por. Roj, mój najlepszy przyjaciel z dziecinnych lat... Co tu dużo mówić, najlepsi koledzy ginęli na moich oczach  – wspomina pan Edmund. Po zdobyciu rzeki, podczas kolejnego natarcia pod wioską Nad Starą Odrą, młody chorąży został raniony w nogę. Z trudem przyczłapał się do pułku, w punkcie sanitarnym dostał zastrzyk przeciwtężcowy i 18 kwietnia na furmance został transportowany do szpitala.
W szpitalu wzburzyła się młoda krew... – Zrobiliśmy kilka awantur. Wiedzieliśmy,  że nasi w tym czasie walczą o Berlin, więc rwaliśmy się do boju... bo tam byli przyjaciele, koledzy, z którymi łączyło nas braterstwo wspólnie przelewanej krwi – mówi z powagą żołnierz. – Koniec wojny zastał mnie w szpitalu. Radość była nie do opisania, uczciliśmy to oddaniem salw z pistoletów, które schowaliśmy zamiast oddać na izbie przyjęć. Z racji naszych wygłupów przewieźli nas do Warszawy – dodaje. Z frontowych wspomnień pamięta doświadczenia głodu, zimna i strachu. Kuchnia polowa nie zawsze docierała na miejsce, a suchy prowiant musiał wystarczyć na trzy dni. Ciężką zimę 1945 r. przetrzymał w... cienkiej kurtce. Pożywienie, odzież i amunicję zdobywali często na własną rękę, szabrując opuszczone domy uciekających Niemców. Pan Edmund przekonał się na własne oczy, że na wojnie wszystko się może zdarzyć. Życie żołnierza ratował nawet... przeklinany brak odpowiedniej odzieży! – Kolega stał na warcie przed ziemianką... Zimno jak cholera... Nieoczekiwanie podeszli Niemcy i przystawili mu bagnet do piersi. Ostrze nie zdołało ranić, bo nie mogło się przebić przez kolejne warstwy poniemieckich kurtek i drelichów. Pomoc szybko nadeszła. Przeżył – wspomina. Po wojnie pana Edmunda spotykało wiele przykrości z racji przynależności do I Armii Polskiej. – Nie zapomnę, jak wytykano nam, że byliśmy pod sowieckimi rozkazami i mówiono, że zamiast orłów mamy „kury” na czapkach – skarży się żołnierz. [Piastowski orzeł I Dywizji rzeczywiście przypominał kurę]. – To bardzo przykre... szczególnie gdy wspominało się swoich kolegów, którzy ginęli.

Anna Frątczak
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Wróć do