
Kaskader, podróżnik, marynarz, poeta znany i nagradzany za twórczość w języku polskim i angielskim. W USA pracował jako scenograf i robił własne filmy, rozwijał z powodzeniem biznes i uczestniczył w indiańskich ceremoniach jako „Szary Wilk” – wojownik szczepu Ogalla a na Alasce zajmował się rybołówstwem i mieszkał wśród dzikiej przyrody, obserwując niedźwiedzie i wilki. Własnym samolotem jako pilot dowoził żywność dla mieszkańców małych alaskańskich miejscowości. Zwiedził niemal cały świat, poznał niezwykłych ludzi takich jak Klaus Kinsky, Charles Bukowski, David Lynch i Clint Eastwood. Przyjaźnił się z Piotrem Skrzyneckim i artystami Piwnicy pod Baranami. Przeżywał miłości, romanse i udręki. Pracował ciężko ale potrafił też korzystać z piękna świata i radości życia. Hrabia Jarosław Potocki, herbu Pilawa, potomek zasłużonego, arystokratycznego rodu który odwiedził nasze miasto aby opowiedzieć kaliszanom historię swego niezwykłego życia
Po klęsce wrześniowej mój ojciec ze stryjem, żołnierze AK, utworzyli szlak kurierski, którym przeprowadzali Polaków z okupowanej Polski na Węgry. W 1945 roku moja rodzina oczywiście nie czekała na Rosjan, bo z opowiadań ciotki Brzozowskiej, która przeżyła rewolucję, doskonale wiedziała co może nas spotkać. Ale ojciec nie chciał opuszczać kraju, więc rodzina uciekła na Ziemie Odzyskane, na których nie było takiej kontroli NKWD. Mimo wszystko potrzebne były dobre papiery. I takie ojciec dostał od znajomego księdza, z których wynikało, że ojciec nie jest żaden hrabia tylko kierowca. I w taki sposób nasza rodzina w pierwszych latach komunizmu funkcjonowała.
Ojciec bardzo ciężko pracował. Miał warsztat samochodowy, taksówki a potem nawet restaurację. Ale przyszedł taki czas, od 1950 do 1953 roku, że nie mieliśmy co jeść. Odżywialiśmy się kaszą i jabłkami a utrzymywaliśmy się ze zbiórki złomu i starych szmat chodząc od wsi do wsi. Jako kilkuletnie dziecko musiałem przełamać wstyd – wchodzić do chat i o coś prosić.
Duża część rodziny została na Zachodzie. Mieliśmy w rodzinie pilotów RAF-u, żołnierza spod Monte Cassino, wujka, który zginął w Powstaniu Warszawskim ratując kolegę. Z kolei całą rodzinę mamy – zubożałą po Powstaniu Styczniowym ale bardzo patriotycznie nastawioną – gałąź rodu herbu Poraj mieliśmy w AK. Przykładem mój dziadek, który na wieść, że Piłsudski organizuje Legiony, przeszedł pieszo ze swoim bratem – księdzem 240 kilometrów z Łańcuta do Krakowa na Oleandry.
Urodziłem się w 1949 roku. Wkrótce po tym ojciec trafił do aresztu za handel pieprzem w Stalinogrodzie (Katowicach). Za bycie spekulantem należała się „czapa”. Na szczęście, oficerem UB w tym więzieniu był Żyd, jeden z ośmiu, którym ojciec w czasie okupacji uratował życie. Trzasnął ojca w pysk i powiedział: „Jasiu, sp...aj do żony i dzieci”. I to ojca uratowało.
Z racji nazwiska miałem w szkole problemy – Potocki, zdrajca! W drugiej klasie szkoły od nauczycielki usłyszałem, że takich jak ja trzeba topić w wiadrze. Ale ja nie pooddawałem się, byłem niepokorny. Zacząłem trenować w stodole podciąganie na rękach, potem ojciec posłał mnie na lekcje fechtunku, jazdy konnej i języka francuskiego. Pomyślałem, „po co w komunie takie umiejętności” ale jak życie pokazało – jednak się przydały, ponieważ dzięki umiejętności jazdy konnej zostałem statystą w filmie z gażą 375 złotych dziennie, co na ówczesne warunki było bardzo dużo. Jazda konna, szarże w filmach historycznych bardzo mi się podobały. I do tego duże pieniądze.
Któregoś razu, przy realizacji kolejnego filmu, usłyszałem pytanie: „Czy upadłbyś z konia?”, na co oczywiście ochoczo się zgodziłem. Za upadek pierwszego stopnia zaproponowali 1500 złotych, drugiego – 2500 a trzeciego aż pięć tysięcy. Dla porównania, w tym czasie miesięczna pensja ojca – inżyniera, wynosiła 1500 złotych czyli tyle ile zaproponowano mi za dzień pracy. I w ten sposób nagle, z biednego dziecka, które żywiło się kaszą i jabłkami, stałem się bogaczem.
Po wojnie, uciekając przed UB rodzina zmieniała miejsce zamieszkania aż 17 razy. Do 1956 roku nie mogliśmy mieszkać w większych miastach i nie wolno było nam zbliżać się pod karą śmierci do rodzinnego Rymanowa. Ale w 1958 roku zamieszkaliśmy w Krakowie. A tam – kina, teatry, muzea i... biblioteki. I w ten sposób zacząłem samoedukację – zamiast do szkół, na wagary. Byłem trzy razy usuwany ze szkół ale mimo tego zdałem maturę w krakowskim liceum, którego uczniem, a potem patronem, był Józef Konrad Korzeniowski.
Po maturze wybrałem trzyletnią, pomaturalną szkołę morską aby móc uciec z komuny do Szwecji, do ojca, któremu udało się opuścić kraj w 1966 roku. Był to okres, kiedy intensywnie trenowałem pływanie, skoki do wody i aikido a wcześniej tężyzny fizycznej nabierałem na budowach, jako pomocnik murarza.
Niestety, kiedy w trakcie nauki w szkole morskiej wyszło na jaw, że jestem z „tych” Potockich a ojciec na „azylu” w Szwecji, więc oficer polityczny uznał, że nie będę pływał na „Darze Pomorza” ale na holownikach. Skoro tak, to stwierdziłem, że nie ma sensu dalsza nauka w szkole morskiej – wróciłem do Krakowa z zamiarem podjęcia studiów. I pomimo, że celująco zdałem egzaminy, to niestety, nie miałem punktów za „właściwe”, robotniczo-chłopskie, pochodzenie. Na szczęście okazało się, że rektor uczelni był dobrym znajomym ojca ze szkoły i dzięki temu dostałem się na historię sztuki z puli miejsc rektorskich. Chciałem mieć zawód zgodny z moimi zainteresowaniami i być w miarę wolnym, a nie zależnym od systemu, człowiekiem.
Na czwartym roku studiów stworzyłem chyba pierwszą, prywatną galerię w Polsce a jednocześnie zarabiałem jako kaskader w filmach. Ostatnim filmem, w jakim grałem w Polsce był „Z dalekiego kraju” Krzysztofa Zanussiego w 1981 roku, film o Janie Pawle II. W nagrodę od włoskiego producenta otrzymałem po cichu tysiąc dolarów nagrody, dzięki którym udało mi się przeżyć Solidarność.
Z Polski wyjechałem 4 listopada 1981 roku. O tym, że będzie stan wojenny, dowiedziałem się przebywając w towarzystwie aktora, Jurka Treli i dziwnego jegomościa, który po kilku kieliszkach wódki wyjął pistolet, strzelił w sufit i łamaną polszczyzną powiedział: „Za tydzień Polaczki będzie z wami koniec”. A Jurek po cichu ostrzegł mnie, że SB chodzi za mną. „Będziesz aresztowany” – ostrzegał. Nie było na co czekać. Na drugi dzień do plecaka zapakowałem dwa szampany, dwa litry spirytusu, kilo kiełbasy i pociągiem udałem się do Świnoujścia. O dziwo, Polacy mnie przepuścili ale problemy zaczęli stwarzać Szwedzi. „Ile ma pan pieniędzy?” – padło pytanie. „Dziesięć dolarów” – odparłem, bo tyle wolno było mieć na książeczce dewizowej. Okazało się, że żeby wjechać do Szwecji trzeba mieć sto dolarów na dzień. Przekonałem ich jednak, że w Szwecji mam ojca i brata. Jeśli chcą niech zadzwonią. W końcu mnie puścili na prom. I tak po 32 latach doczekałem się wolności. Fatalne jednak było to uczucie, bo spoglądając na oddalające się światła Świnoujścia uświadomiłem sobie, że już nigdy w życiu mogę nie zobaczyć kraju, matki, rodziny, kolegów.
Płynąc na promie miałem okazję po raz pierwszy w życiu zagrać na automatach do gry. Miałem w kieszeni 10 koron, zaryzykowałem, wrzuciłem i stał się cud! Wypadło 500 koron czyli około 100 dolarów. „Nie taki ten zachód zły” – ucieszyłem się – przynajmniej z Ystad do ojca nie będę musiał jechać stopem ale koleją. Byłem wolny!
W maju 1982 roku wylądowałem na lotnisku Kennedy`ego w Nowym Jorku. Tam pracowałem ciężko, poznałem wielu ludzi, m.in. pochodzącego ze Słowacji Andy`ego Warhola oraz Urszulę Dudziak i jej męża Michała Urbaniaka. Ale generalnie Nowy Jork nie przypadł mi do gustu. Przeniosłem się do San Francisco, gdzie m.in. studiowałem reżyserkę i grałem w filmach jako kaskader. W 1986 roku znalazłem się na Florydzie, bez pieniędzy, bo koleżanka znajomej okazała się złodziejką. Zniknęło 2 tysiące dolarów.
Po kilku miesiącach postanowiłem przenieść się na Alaskę. 12 tysięcy mil przebyłem w towarzystwie niemieckiego Cygana Andreasa autostopem w 6 tygodni, w zasadzie bez grosza w kieszeni, dzięki życzliwości prostych Amerykanów. Byliśmy szczęśliwi ale głodni. Na szczęście nasz ostatni kierowca – John z Colorado, dał nam w prezencie 20 funtów świeżego łososia. Zjedliśmy go w towarzystwie nowo poznanej dziewczyny, pięknej Susan, studentki z Colorado, która czytała... „Popiół i diament” Andrzejewskiego, oczywiście po angielsku. Okazało się, że jej ojciec jest Polakiem a matka Indianką Cherokie. Spytała, czy przypadkiem nie szukamy pracy, obiecując polecić nas brygadziście z przetwórni ryb.
Pracowałem ciężko przy rozładunku halibuta, oczywiście na akord. Stawka – 5,5 dolara za godzinę, ale po 8 godzinach stawkę podwajano. Na odpoczynek nie było czasu, bo cały czas podpływały kutry. Okazało się, że przez trzy dni zarobiłem 380 dolarów. Po trzech dniach przerwy, znów praca, tym razem przy rozładunku łososia. Znów miałem pieniądze.
Pewnego dnia zaczepił mnie Szwed o nazwisku Anderson. Przyznał, że pokłócił się z synem i potrzebował pomocnika na kuter. Ucieszył się, kiedy wyjaśniłem, że ukończyłem szkołę morską. Zaproponował mi 10 procent od połowu a po tygodniu bardzo ciężkiej pracy podniósł mi stawkę do 15 procent. Kiedy zawinęliśmy do portu z ładunkiem okazało się, że przez tydzień zarobiłem 7.622 dolary. W życiu nie zarobiłem takiej forsy w tak krótkim czasie. 100 dolarów na godzinę! No to ja zostaję na Alasce!
W trzecim roku pobytu na Alasce kolega z Kalifornii zaproponował mi spółkę na 50 procent. Wiedział, że znam się na rybach i umiem prowadzić statek. Zaczęło się łowienie na poważnie – wypływaliśmy na Morze Beringa na kraby. Była to najniebezpieczniejsza, obok kaskaderki, praca, jaką wykonywałem. Dość wspomnieć, że przy temperaturze minus dwadzieścia stopni wpadłem do morza.
Potem przez jakiś czas pracowałem przy wydobyciu ropy na Alasce ale kiedy jednemu z pracowników przydarzył się koszmarny wypadek, którego byłem świadkiem, postanowiłem zmienić klimat. Za 250 dolarów kupiłem bilet na samolot i poleciałem na Hawaje. Ciepło, zapach kwiatów i oceanicznej bryzy, cudowne plaże i roześmiane, piękne dziewczyny w bikini. A do tego niezwykle pysze i tanie jedzenie. Od czasu do czasu w luksusowych restauracjach, bo pieniędzy mi nie brakowało. Cudowna odmiana po zimnie Alaski i jedzeniu ryb.
Korzyści z pobytu na Hawajach było mnóstwo. Nauczyłem się podstaw japońskiego a nawet umiałem przyrządzić sporo japońskich potraw. Poprawiłem też swoje umiejętności kendo i w sztuce walki japońskimi mieczami. No i całkiem nieźle radziłem sobie na desce surfingowej. Zwiedziłem wszystkie wyspy Hawajów ale zacząłem się... nudzić, a poza tym zaczęło brakować mi stymulacji intelektualnej oraz... pieniędzy.
W 1992 roku przyjechałem do Polski. Okazało się, że nie mam już mieszkania, bo siostra w stanie wojennym wymeldowała mnie i brata. Do USA też nie miałem po co wracać, bo żona sfałszowała podpis na akcie kupna domu i zniknęła razem z pieniędzmi. Pomogła mi Iwona, którą znałem od czasu kiedy była szesnastoletnią, wysoką i śliczną dziewczyną. Iwona została moją drugą żoną. Od 30 lat jesteśmy dobrym i zgodnym małżeństwem.
Zwiedziłem cały świat, mieszkałem w jedenastu krajach by ostatecznie na stałe osiąść w Irlandii.
PS. To jedynie niewielki fragment wspomnień hrabiego Jarosława Potockiego, który swoje burzliwe, niezwykłe życie opisał w książce „Chłopiec z kawką na ramieniu czyta książkę”.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie