Reklama

Pamiętam zwycięską Warszawę

31/01/2019 00:00

– wspomnienia kaliszanina Mieczysława Adamczewskiego, uczestnika Powstania Warszawskiego

Rdzina Adamczewskich mieszkała przy ul.Śródmiejskiej, wówczas Piłsudskiego w Kaliszu. Ojciec pana Mieczysława – Józef prowadził sklep galanteryjny i pracownię rękawiczek damskich. Kiedy wybuchła wojna, znawca kobiecej ręki, a zarazem działacz Stronnictwa Narodowego przystąpił do konspiracji – sklep stał się tajnym punktem kontaktowym. Tę funkcję pełnił do 1941 r. Pewnego dnia do jego  mieszkania wtargnęli hitlerowcy. „Alle  raus!!!” – krzyczeli. – W ciągu 20 minut zostaliśmy pozbawieni dachu nad głową i wraz z całym dobytkiem wylądowaliśmy na ulicy – wspomina pan Mieczysław. Rodzina przeniosła się do Opatówka. Józef Adamczewski nadal działał w konspiracji, niestety szybko został namierzony i dostał zawiadomienie, że musi wiać. Uciekł do Warszawy.  Po wyjeździe poszukiwanego przez gestapo ojca narozrabiał również dziesięcioletni wówczas Mieciu. –  Razem z kuzynami pobiliśmy kilku hitlerjugendowców – uśmiecha się senior. Karą za wybryk miała być wywózka chłopców na roboty do Rzeszy. – Załadowali nas do transportu, ale kolejarze zostawili nam u góry uchylone drzwiczki. Na moście maszynista zwolnił i wyskoczyliśmy z pociągu. Przez najbliższych kilka dni ukrywałem się w okolicznych stodołach. W końcu przyszedł kurier od ojca z  poleceniem, że mam się u niego zjawić. Wystraszony dziesięciolatek, bez dokumentów, nie miał pojęcia jak z Kraju Warty przedostać się do położonej w Generalnej Guberni stolicy. – Z pomocą przyszedł przysłany przez ojca wywiad i kolejarze. Zwieźli mnie do Gałkówka, 3 km od granicy. Tam wręczono mi kijek i kazano... gonić 3 krowy!  W Żakowicach miałem skręcić tam, gdzie jedna z nich – łaciata. Wtedy jeszcze tego nie rozumiałem, ale wszystko wykonałem jak mi przykazano. Podążyłem za łaciatą i w jej towarzystwie, nieświadom niczego, przekroczyłem zieloną granicę. Na miejscu czekał na mnie ojciec.

W Warszawie
Mieszkali najpierw przy Pańskiej, na tyłach getta, ale szybko przenieśli się na Miedzianą 3, gdzie utworzono tajny punkt organizacji, w której działał Józef Adamczewski.
W 1942 r. jako niespełna trzynastoletni chłopiec pan Mieczysław zaczął stawiać pierwsze kroki w konspiracji. Rok później złożył żołnierską przysięgę. W oświadczeniu czytamy: „Józef Adamczewski, pseud. Jak, przekazał do organizacji swojego syna Mieczysława Adamczewskiego, pseud. Mak”. Dlaczego Jak i Mak? – Józef Adamczewski, Kalisz; Mieczysław Adamczewski, Kalisz – wyjaśnia senior. – Miałem 14 lat, prawie 15. Normalnie przyjmowano 17-, 18- latków. Wzięli mnie, bo byłem nad wiek rozwinięty, rosły i zdrowy, wyglądałem na starszego. Poza tym od przyjazdu do Warszawy dzięki ojcu zdążyłem wciągnąć się do konspiracji.
W okupowanej stolicy kilkunastoletni kaliszanin przenosił dokumenty, broń, instrukcje, polecenia. Szybko poznał Warszawę do tego stopnia, że znał prawie wszystkie tajne punkty i zaprowadzał na nie przybyszów spoza miasta. – Szedłem zawsze parę metrów przed konspiratorem z uwagi na to, że trzeba było omijać łapanki – wyjaśnia. Prócz działalności na terenie stolicy od czasu do czasu przewoził łączników do Kraju Warty albo sam dostarczał na granicę lewe, wyrabiane na punkcie dokumenty. – Maszerowałem raz z torbą pełną bibuły na Karcelak – taki rynek, gdzie można było kupić wszystko, nawet armatę. Trafiłem wprost na łapankę. Z rękoma do góry, z teczką pod pachą, stałem pomiędzy innymi. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Spocony rozejrzałem się dokoła i zauważyłem wejście piwniczne w kamienicy, pod którą ustawili nas hitlerowcy. Nie opuszczając rąk, powolutku zacząłem przesuwać się w jego kierunku... Wykorzystując chwilę nieuwagi gestapowca, wskoczyłem do piwnicy.  Stamtąd przebiegłem na inne podwórko. Byłem bezpieczny.

 Zaczęło się...
– Powstanie zaskoczyło mnie na Miedzianej 3 w naszym punkcie. Dziwna rzecz – zawsze był tam ktoś, tego dnia nie było nikogo. Tymczasem walki na ulicach ruszyły całą parą... Jako zaprzysiężony żołnierz powinien czekać na rozkazy, ale jako zapalony nastolatek nie wytrzymał... Zobaczył przez okno, jak oddział powstańców zdobywa posterunek policji granatowej. – To mnie ruszyło! Ze skrytki, która była pod parapetem w zsypie śmieci, wziąłem pistolet i granat – ukradłem, bo nie było mi wolno – wybiegłem na ulicę. Pierwsza rzecz, jaką zrobiłem, to w euforii rzuciłem granatem w ten posterunek i poleciałem na Żelazną i na Chłodną. Pędzącego w podnieceniu nastolatka zatrzymała grupa żołnierzy Armii Ludowej. Zabrali mi pistolet, a każda broń była wtedy na wagę złota – wspomina. O powrocie do domu bez pistoletu nie było w ogóle mowy. Zdesperowany Mieciu przyłączał się do różnych grup, usiłując walczyć dalej. Najważniejsze było zdobyć broń! Przed bunkrem na rogu Żelaznej i Chłodnej wypatrzył dwóch zabitych Niemców z karabinem. – Obstrzał był straszny, ale postanowiłem spróbować do nich dotrzeć. Zacząłem się czołgać rynsztokiem. Jak byłem w połowie drogi, z Krochmalnej wyjechał niemiecki czołg. Niczym polewaczka wody walił kulami na oślep, strzelał na wszystkie strony. Leżałem nieruchomy w rynsztoku i ze strachu gryzłem kamienie. Jak przelecieli, była chwila ciszy, podczołgałem się do Niemców, zabrałem im karabin maszynowy, schowałem za pazuchę. Mogłem wracać.
Z tej samowolki wrócił do domu dopiero po trzech dniach, kompletnie skonany. Zdołał powiedzieć tylko „tak, tato” i natychmiast zasnął. Twardy sen wycieńczonego trwał nieprzerwanie dwa dni.  Obudził się w szóstym dniu powstania. Za swój postępek dostał burę i rozkaz natychmiastowego zgłoszenia się do punktu Narodowych Sił Zbrojnych przy Czackiego (pomiędzy placem Napoleona a Nowym Światem) w celu dalszej walki. Dowódcą tego punktu był por. Lewar.  Typowy dzień powstańca? – Budowanie barykady,  ćwiczenia z bronią,  pomyślne odpieranie drobnych ataków od strony Ogrodu Saskiego. Potem przygotowania do głównej akcji – ataku na kościół św. Krzyża i posterunek żandarmerii na Krakowskim Przedmieściu. – Na początku z balkonu rozwalonej kamienicy obserwowaliśmy, co się dzieje na posterunku. Wiedzieliśmy, ile osób tam przebywa, znaliśmy wszystkie ruchy wroga – opowiada senior. Tak precyzyjnie przygotowana akcja nie mogła się nie udać...Oddział Lewara zdobył posterunek. Zwycięska akcja była pierwszą i ostatnią, w której uczestniczył kaliszanin.  Po jej zakończeniu w szpitalu mieszczącym się w podziemiach banku czternastoletni powstaniec pomagał jako sanitariusz. Opatrywanie rannych kolegów było zajęciem wyczerpującym dla młodego, wrażliwego chłopca. – Nagle ni stąd, ni zowąd poczułem się bardzo źle. Niesamowicie osłabłem. Nie wiedziałem, co robić, nie widziałem żadnego mojego dowódcy... Słabłem z dnia na dzień. Ostatnim wysiłkiem woli podziemnymi przejściami dotarłem do domu na Miedzianą. Tam straciłem przytomność... Do dziś panu Mieczysławowi trudno pojąć i wyjaśnić, co się z nim działo. – Było to bardzo dziwne... być może w szpitalu złapałem jakąś infekcję? – pyta zdziwiony. Początkowo leżał w piwnicy przy Miedzianej 3, ale ponieważ dostawał strasznych drgawek, przeniesiono go do stróżówki. Na moment udało mu się oprzytomnieć. Pamięta, że w budynek uderzyła bomba. Wówczas ponownie stracił przytomność. Przywalony gruzem leżał w stróżówce jeszcze przez kilka godzin. Z pomocą przybyli sąsiedzi, którzy odgrzebali chłopca i wynieśli z powrotem do piwnicy. W malignie leżał do  15 września. Nic nie jadł, tylko pił. – Gospodyni, pani Kozaczyńska ze Stawiszyna, ratowała mnie soczkami z piwnicznych zapasów – wspomina senior.

Miasto zamknięte
 Przez cały okres choroby opiekowali się nim ukrywający się w piwnicach cywile. – Bo muszę jeszcze dodać, że w powstanie zaangażowani byli wszyscy warszawiacy – podkreśla pan Mieczysław. W pierwszych dniach walk, dzięki akcji cywilnej, przy każdym przejściu podziemnym, w bramach podwórek, wszędzie, gdzie tylko było to możliwe, znajdowały się punkty i kotły z kawą, wodą, w pierwszych dniach również z żywnością. Cywile zajmowali się także chowaniem zmarłych. Każde wolne podwórko w Warszawie, najmniejsza wolna przestrzeń, w błyskawicznym tempie porastały lasem krzyży. Z czasem, przygotowywane miesiącami zapasy żywności, zaczęły niknąć. Miasto było zamknięte. Coraz trudniej było zdobyć coś do zjedzenia. – Jeszcze kiedy przebywałem w punkcie przy Czackiego, dowiedzieliśmy się o istnieniu  ukrytego  konia dorożkarskiego nad Wałami Towarowymi przy Srebrnej. Wyruszyliśmy po niego sześcioosobową grupą pod moim dowództwem, bo byłem z tamtych stron. Korzystając z okazji, że znajduję się blisko domu, poszedłem zobaczyć się z ojcem. Przewodnictwo grupy powierzyłem koledze, pseud. Krakowiak. Kiedy przedzierał się gruzami do Srebrnej, dostał serię w brzuch... Wróciliśmy z koniem, ale bez kolegi... – mówi wzruszony. Konina była w tym czasie niezwykłym rarytasem. Pan Mieczysław przyznaje, że w obliczu głodu cywile wyłapywali psy i koty, i z nich przyrządzali gulasz dla powstańców. – Jadło się go z kaszą, kiedy jeszcze była... Nie było specjalnie czuć różnicy między nim a „normalnym” gulaszem – wyznaje. Najstraszniejszych dni powstania, głodu i poczucia klęski pan Mieczysław nie pamięta. – Ominęły mnie, bo byłem w amnezji. Jestem powstańcem pierwszych dni sierpnia! Pamiętam zwycięską Warszawę pełną zapału, euforii, niezwykłej chęci walki.
   
Do Rzeszy albo Guberni
Gdy walki ustały, całe tabuny warszawiaków, żołnierzy, powstańców i cywili hitlerowcy torami kolejowymi wyprowadzili do Pruszkowa. – Po przebytej chorobie byłem tak słaby, że oparty o rower wyszedłem ze stolicy. W Pruszkowie  w ogromnych halach warsztatów kolejowych gestapo segregowało zebranych warszawiaków. Młodych i co silniejszych wywozili na roboty do Rzeszy. Szczęśliwym trafem ojciec znał jedną z pielęgniarek, notabene kaliszankę. Załatwiła nam transport do Generalnej Guberni, do Mościc pod Tarnowem. Jazda była „piękna”... Pociąg odkryty, 60 ściśniętych osób i tysiące skaczących wszy.  Trafiliśmy do rolników, którzy się nami zajmowali, piłem po 4 litry mleka dziennie, wydobrzałem.
Z Mościc ojciec i syn dostali się do Krakowa, tam zastało ich wyzwolenie. Wrócili do Kalisza. Tu Mieczysław ukończył gimnazjum, rozpoczęte w Warszawie na tajnych kompletach przy Zielnej (dziś w tym miejscu stoi Pałac Kultury i Nauki). Z powodu powstańczej przeszłości miał problemy z dostaniem się na studia. Dzięki opinii proboszcza przyjęto go na KUL na historię sztuki. Po roku przeniósł się na Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej na weterynarię. Skończył studia, wrócił do Kalisza i rozpoczął pracę inspektora eksportu w zakładach mięsnych. – Myśląc o powstaniu, wciąż towarzyszy mi poczucie, że byłem bohaterem  wykreowanym przez okoliczności – walkę zbrojną, ojca w konspiracji, adrenalinę, euforię i młodość... Ja, młody chłopak, który wygrał wojnę.

Anna Frątczak
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do