Reklama

Październikowe lody u Wehnera

31/01/2019 00:00

Sceny z życia małżeńskiego Stefana Szolc-Rogozińskiego

Nazywał ją swoim „wieszczątkiem”, potem horrorem, gadem obrzydłym, nieszczęsną zmorą. W  1895 r. Stefan Szolc-Rogoziński był w trakcie rozwodu z Heleną Janiną Boguską, w świecie literackim ówczesnej Warszawy znaną jako Hajota. Dokumenty, na mocy których dzielono pieniądze, małżonkowie podpisali w rodzinnym mieście Stefana – Kaliszu. „Zgrzytnęły pióra – i było fini” – z ulgą odnotował w swoim dzienniku sławny podróżnik 

Poznali się w końcu marca 1886 r. w Warszawie, gdzie rezolutna panna z szaleństwem w oczach mieszkała ze swoją mamą. Rogoziński wrócił właśnie ze swojej głośnej wyprawy do Kamerunu, a Helena pod pseudonimem Hajota chwilę wcześniej opublikowała tomik „Poezji”. I choć krytyka nie zostawiła na egzaltowanym zbiorku suchej nitki, dla Stefana jego oblubienica na kilka lat zostanie „wieszczątkiem”. Młodych zapoznał sam Bolesław Prus, który na łamach warszawskiej prasy występował jako rzecznik wyprawy badawczej, przedsięwziętej przez kaliszanina. Do kolejnego spotkania doszło w Paryżu. Czas zakochanym nad Sekwaną upłynął na spotkaniach m.in. z Adamem Asnykiem i synem Mickiewicza, Władysławem. Po dwóch latach namiętnej korespondencji odbył się ślub. Niedługo potem para weszła na statek i rozpoczęła trwającą kilka lat podróż. Dom Rogozińskich znajdował się na wyspie Fernando-Po [dzisiaj Bioko, największa wyspa Gwinei], gdzie badacz założył plantację kakao. Z zachowanych notatek Hajoty z tego okresu wyłania się idylliczny obraz: „Mój ukochany dogadza mi, jak może, i nigdy nie jest tak uszczęśliwiony, jaki kiedy widzi, że coś ze smakiem papusiam”. Sielanka nie mogła trwać wiecznie. Po powrocie do kraju w 1891 r. pomiędzy małżonkami zaczyna się coś psuć. Stały kąt i codzienność nie służą ich związkowi. 

„Żuławskiada”
Kiedy mgła zauroczenia opadła, kochankowie zobaczyli siebie w mniej kolorowych barwach: Stefan Hajotę jako rozkapryszoną, skorą do flirtów awanturnicę, Hajota Stefana jako irytującego bucyfona. Być może ani jedno, ani drugie nie nadawało się do stałego związku, jeśli oboje radość odnajdywali w ciągłej zmianie. Na drogę rozstania para wkroczyła dwa lata po powrocie z egzotycznej wyprawy na Fernando-Po. Przełom nastąpił 18 lipca 1893 r. O dacie podróżnik wspomina kilkakrotnie, nie precyzując przy tym, co się wówczas wydarzyło. „Dopiero po obcieraniu zimnym wieczorem o 10-tej przypomniało mi się, że to był 18 lipca. Co za data. (…) Co dwa lata uczyniły ze mną. Co będzie dalej?” – rozmyślał Rogoziński.
Czas rzeczywiście nie był dla badacza najlepszy. Zawieszony między rozwodem a pragnieniem dalszych przygód wybierał alkohol i towarzystwo niekoniecznie ubranych kobiet. Cokolwiek robił, sposób prowadzenia się Stefana musiał kłuć w oczy. Wiosną 1894 r. rodzina zdecydowała się ubezwłasnowolnić „niepoczytalnego”. Otrzymanie podobnego orzeczenia lekarskiego było wtedy znacznie łatwiejsze niż dzisiaj. Tak oto Rogoziński z etykietką wariata trafił do zakładu dla  nerwowo chorych dra Żuławskiego w Krakowie. Nie wiadomo, jak długo by tam przebywał, gdyby nie pomoc dalekiej kuzynki… Marii Wojciechowej Kossakowej, zwanej Maniusią. Wydarzenie opisuje Magdalena Samozwaniec: „W liście proponował [Rogoziński] kuzynce, aby tego a tego dnia zajechała późnym wieczorem swoimi końmi pod mury zakładu, przez które on się przedostanie chyłkiem, i w ten sposób ułatwi mu ucieczkę”. Odwaga Maniusi, schowanej tamtej nocy za gęstą woalką, nie opuściła; plan się powiódł. Krakowski epizod podróżnik będzie potem nazywał „żuławskiadą”, a zaprawione goryczą wspomnienie zawsze łączy z Hajotą.
Z leczenia nerwów Rogoziński jednak nie zrezygnował. Po pogrzebie ojca w Kaliszu, Ludwika Scholtza, za radą miejscowego lekarza dra Brokmana, pojechał do Bonn. Tutaj rozpoczął kurację w prywatnym zakładzie przyrodoleczniczym dra Schemitza i tutaj zastała go wiadomość o koniecznym powrocie do kraju. Wzywały sprawy spadkowe. Z najbliższych w rodzinnym mieście żył wtedy tylko najmłodszy z czterech braci, Kazimierz. 

Kaliskie spotkania
z „horrorem”
26 września 1895 r. Stefan Rogoziński był już w Kaliszu. Zatrzymał się w Hotelu Wiedeńskim przy ul. Garbarskiej. Nie obiecywał sobie wiele po tej wizycie. Plotki o jego „szaleństwie” oraz prawdopodobne odwiedziny żony kazały mu jak najgorzej patrzeć w przyszłość: „Pobyt kaliski będzie istnym czyśćcem. Oby był jak najkrótszy (…) Najwstrętniejsze, co mnie spotkać może: widok i prawdopodobne awantury tej larwy”. Nie pomylił się w swoich prognozach. „Hajota przyjeżdża. Dobry początek miesiąca, winszuję” – podana telefonicznie informacja postawiła Rogozińskiego w najwyższym stopniu gotowości. „No, poczciwy doktorze Schemitz, teraz zobaczymy, jak daleko postąpiło hartowanie moich nerwów”.
Do pierwszego przypadkowego zwarcia doszło w rynku obok Towarzystwa Kredytowego [dzisiaj w tym miejscu stoi budynek z  popularną cukiernią]. „Nadchodzący akurat żebrak był mi na rękę bardzo i odwracając się w jego stronę z kilkoma kopiejkami, minąłem ją [Hajotę] – lecz któż opisze niesmaczne wrażenie, gdy ta zmora nagle głośno woła „To mój mąż!”. „Zmora” szła za unikającym jej wzroku aż na ul. Kanonicką. Zaporą okazały się dopiero hotelowe drzwi, za którymi skrył się nieszczęśliwy mąż. Nawet pewna swego literatka nie odważyła się pod koniec XIX stulecia wejść do hotelu sama. 
W desperacji minęło kilka kolejnych dni. I znowu doszło do przypadkowego spotkania. Tym razem w kawiarni u Wehnera (Park Miejski). Sobotniego dopołudnia 5 października Rogoziński  przyszedł tutaj na filiżankę czarnej kawy. Nie było mu dane wypić jej w spokoju. Jak notuje w swoim dzienniku, „zjawiła się H-a ubrana wiosennie i (wszystkiego plus 9 stopni ciepła o 12-tej) kazała sobie dać porcję lodów. (Na werandzie do tego przy silnym wietrze)”. Och, Hajota! Potrafiła rozzłościć mężczyzn. Tamtego październikowego dnia „fircykowała się powiewnie” do bufetu i zaczęła sobie przez dwie i pół minuty, co najmniej, poprawiać woalkę przed lustrem”. Scena była specjalnie „dedykowana” Rogozińskiemu, który w tym czasie chodził z gazetą po kawiarni, czekając na kolejny atak swej wybranki. Ustąpił on – poszedł do domu alejami [Józefiny, dzisiaj Wolności], gdy ona nadal „lodowała się” na werandzie.
Po pokazach siły spotkanie u rejenta Kucharskiego było już tylko formalnością. Spóźniając się na tyle, aby jej pojawienie się miało jeszcze większą siłę rażenia, Hajota weszła „w czarnych jedwabiach, przy charakterystycznym akompaniamencie „szumiącej” jedwabnej spódnicy”. Wzięła tyle, ile zamierzała, zrzekając się odtąd wszelkich praw do reszty (skromnego już wówczas) majątku Stefana. „Zgrzytnęły pióra – i było fini” – zapisze Rogoziński.

Ostatnie dni
Resztę dni, jak się miało okazać, ostatniej wizyty w rodzinnym mieście, badacz wykorzysta na porządkowanie spraw finansowych. Pochowa jeszcze wuja Ludwika z Noskowa, na którego pogrzeb zamówi kwiaty u ogrodnika Nestripke (hodowcy kwiatów dla Parku Miejskiego), wyśle tuzin kuropatw ze Szczypiorna do Bonn dla swojego doktora (Kalisz nie ma jeszcze stacji kolejowej), zajrzy do knajpy Wipiszczyka w alejach Józefiny (wychwalanej przez miejscową prasę, ale obieżyświat nie wyda o niej dobrej opinii) i w połowie października rozpocznie swoją pełną nadziei na nowe życie podróż do Bonn. Zginie rok później, przejechany przez konny omnibus w Paryżu.

Cytaty z dziennika Stefana Szolc-Rogozińskiego za: Hanna Szumańska-Grossowa, Podróże Stefana Szolca- -Rogozińskiego, Warszawa 1967.

Anna Tabaka, Maciej Błachowicz
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do