Reklama

Prywatki na balkonie, park w błocie planowany i rozmowy przez dziury w podłodze, czyli o Domku Szw

14/03/2014 09:45

Czy niezbędnym elementem w tworzeniu estetycznej przestrzeni są nakłady pieniężne? Im świat starszy, tym ta prawidłowość wydaje się bardziej oczywista. Przyglądając się historii osób niegdyś trudniących się opieką nad Parkiem Miejskim, da się zauważać cechę, której coraz mniej w otaczającym nas świecie. To wspólnota w odpowiedzialności za miejsce, które dzieli się z innymi osobami. To, że pracę obecnie traktuje się z mniejszym szacunkiem niż kiedyś, wyraża opinia udzielającej mi wywiadu Elżbiety Sip. Przekonać się można równie łatwo, że inaczej traktuje się sam Park Miejski, pozbawiony instytucji, o której mówi dzisiejszy felieton. O gwarze pracy przy opiece nad najstarszym w Polsce publicznym ogrodem przypomina dziś już tylko pomnik Flory. Rzeźba kwiaciarki i jej współczesne położenie pomoże przybliżyć lokalizację innych budynków niegdyś się tutaj wznoszących. Pod hasłem pracy organicznej dalszy ciąg historii o dniach powszednich i niedzielach wśród mieszkańców Domku Szwajcarskiego
 

Najgorszy zawód świata
Bynajmniej nie o zawodzie miłosnym mówił będzie ten akapit. Tu, z delikatnie ironicznym zabarwieniem, wspomnimy służbę, o której szerzej opowiada udzielająca wywiadu. – Osobą odpowiedzialną za oczyszczanie parku z liści i śmieci była pani Jelonek. Pracą tą mój ojciec przestrzegał wielokrotnie przed niezaglądaniem w książki. Dalszy tok rozmowy wyjaśnia więcej szczegółów tego zawodu. – Z każdym rankiem drobna sylwetka pani Jelonkowej ginęła pomiędzy konarami drzew. Z pomocą prostego narzędzia, jakim był długi kij z przytwierdzonym na jednym z końców gwoździem, z perspektywy nas, dzieci, spacerując tak po całym obszarze parku, usuwała z jego widoku wszelkie odpady. Spaceru oczywiście owa praca nie przypominała. Kontynuując bowiem wywiad, pani Sip wspomina: – Po ośmiu godzinach zbierania śmieci, trzymając przy tym na plecach słusznych rozmiarów wiklinowy kosz, zmęczenie, zwłaszcza w upalne, letnie dni, było na jej twarzy wyraźnie widoczne.
Znaki postępującego czasu odmieniały mieszkańców, jak i sam Domek Szwajcarski.
W końcu po usilnych namowach ze strony służby parkowej w piwnicach budynku zainstalowano telefon, a wspomniany wyżej niechlubny zawód zbieracza odpadów człowiek zaczął uprawiać z pomocą osła, a w końcu mechanicznych koni. Do końca istnienia służby w Parku Miejskim panował zwyczaj, według którego dzień rozpoczynano od wspólnego spotkania o siódmej rano w tzw. „stołówce”, znajdującej się w podziemiu domu ogrodników. Owa stołówka oprócz blatów stołów nie miała dużo wspólnego z dzisiejszym wyobrażeniem podobnych pomieszczeń. Przypominając raz jeszcze rozmowę z częstym gościem tego miejsca, pozwolę sobie przedstawić trzy skojarzenia, które padły z ust mojej rozmówczyni: – Ciasno, ciemno, z zapachem kawy zbożowej. A więc, do pracy!

Dywany lepsze niż z Persji
Skubiszewski, pełniący funkcję nadzorcy parkowego, wykonywał prace, na które pozwalały mu, mimo braku wykształcenia, zapał i zamiłowanie do flory. I tak samo jak pomnik będący ucieleśnieniem świata roślin zajmował centralne miejsce na placu pomiędzy oranżerią a Domkiem Szwajcarskim, tak samo owa flora była w centrum zainteresowania wspomnianej tu osoby. Zasłużone dla urody kaliskiego parku osoby, jak chociażby Franciszek Szanior, pozostawiały po sobie wyjątkowego rodzaju pamiątki. Barwne, wielokwiatowe, rozłożyste klomby stanowiły jakby dowód na słuszność starożytnej sentencji mistrza Horacego Non omnis moriar (nie wszystek umrę). Przy wypielęgnowanych kwiatach fotografowały się w czasie wojny wojska niemieckie, które zaglądały do rodziny Stanisława Skubiszewskiego, zachwalając rzadko spotykaną wówczas hodowlę ogórków. W czasach mniej odległych, a więc w dobie Polski Ludowej, mimo zmniejszenia ilości kwiatowych kobierców, trend w ich pielęgnacji pozostawał niezmiennie kultywowany
– Klomby projektowano w korytkach wypełnionych błotem – przekazuje do wiadomości córka Stanisława Skubiszewskiego. – Z pomocą drobnych gałęzi ojciec zaznaczał na miniaturach kwiatowych dywanów miejsca, w których znajdą się podczas ich usypywania konkretne rośliny. Przy planowaniu klombów brano pod uwagę wiele cech roślin, takich jak czas kwitnienia, wysokość pędów kwiatowych czy  kolorystyka. Zawód przypisany Skubiszewskiemu nie przez nauczycieli, lecz przez znacznie bardziej wymagających sędziów, jakimi byli pamiętający park w początkach XX wieku mieszkańcy Kalisza, niósł ze sobą wymierne korzyści finansowe. – Ojciec, trudniący się w uprawie kwiatów ozdobnych, z biegiem lat zyskiwał grono sympatyków, którzy przed swoimi domami widzieliby kompozycje kwiatowe na wzór tych z parku. Wypielęgnowane kwiaty na obchody świąt państwowych wypożyczały władze miasta, zaś zleceń na usługi ogrodnicze, jak przekazuje do wiadomości moja rozmówczyni, rokrocznie nie brakowało. Podobnie jak nie brakowało zapotrzebowania na wówczas luksusowy towar, jakim był… kompost ziemny, który sprzedawano w oranżerii.

Z ostatniej chwili
Po zburzeniu oranżerii wraz z cieplarką najbardziej wyraźnym skojarzeniem z parkiem było popularne, zwłaszcza wśród najmłodszych, zoo.
W bezpośrednim sąsiedztwie Domku Szwajcarskiego spotkać można było, prócz małp, bażantów, lam, nawet żubrów,  pawiana Gacka oraz niedźwiedzia Kubę. Tego ostatniego ówcześni kaliszanie na zawsze kojarzyć będą z wypadkiem z udziałem 10-letniego chłopca. W ostatnich latach przed zlikwidowaniem instytucji służby parkowej ów teren, zwłaszcza latem, zwracał uwagę obfitym kwitnieniem róż i dalii. Te pierwsze, zawieszone na drewnianej pergoli powstałej przy dawnej cieplarce, pozostawały jeszcze długo ulubionym tłem dla fotografujących się. Dalie, których hodowli i krzyżowaniu poświęcił sporo lat Skubiszewski, ozdabiały niemal każdy zakątek placu i tzw „podwórko” za Domkiem Szwajcarskim. Teren za mieszkaniami pracowników parkowych zimą pełnił istotnie funkcję magazynu. Wraz z nastaniem pierwszego śniegu sprzątano z całego obszaru Parku Miejskiego ławki, pozostawiając jedynie te przy głównych alejkach. Zimową porą dbano o zachowanie ciepła, zwłaszcza w piwniczkach rodem z alpejskiego domu. Magazynowano tam zwłaszcza warzywa. Dbano o to w szczególny sposób, okładając przyziemie domu liśćmi i gałęziami drzew zebranymi jesienią.
W ten sam sposób dbano o studnię, której jakość wody we wspomnieniach jej użytkowników była nie do przecenienia.
Turniej miast z października 1970 roku zapisał się w pamięci mieszkańców „Szwajcarskiego” jako zmarnowana szansa na remont podupadającego budynku. O absurdalnej propozycji kaliskiego magistratu przypomina raz jeszcze pani Sip. Dowiadujemy się o zaniechaniu wszelkich prac służących poprawie stanu technicznego domu ogrodników. A następnie – z okazji obchodów rywalizacji Kalisza i Gniezna – decyzji o przesłonięciu Domku Szwajcarskiego zielonym materiałem, by w ten sposób  uniknąć wstydu z powodu złego stanu zachowania budynku! Do tego jednak nie doprowadził wyraźny sprzeciw jego mieszkańców. W schyłkowych latach 70. postępująca degradacja budynku przyczyniła się do zamknięcia popularnego wśród lokatorów balkonu na pierwszym piętrze „Szwajcarskiego”. Przerwano w ten sposób tradycję wieczornych posiedzeń przy kartach do gry i muzyce na żywo. Domek Szwajcarski opustoszał w latach 80. Definitywnie znikł za plecami rzeźby Flory w 1985 roku.
Fakty z historii tego miejsca gromadzi z pewnością wciąż pamięć wielu kaliszan. Sielski obraz, który w opinii wielu budować może ten artykuł, choć pozostawał nie bez wad i niedogodności, tworzyli przede wszystkim ludzie. Tworzyli estetyczną okolicę ciężką pracą i swoim byciem. Tworzyli wspólnotę, dom. – Niczego na świecie nie można przyrównać do radości płynącej z pracy, która się toczy po naszej myśli – rzekliby z pewnością ci, których historię przybliżył ten felieton.
 

Mateusz Halak
 

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do