Reklama

Prywatki na balkonie, park w błocie planowany i rozmowy przez dziury w podłodze, czyli o Domku Szw

07/03/2014 10:14

Niezwykle interesująca rozmowa z byłą mieszkanką o chyba najbardziej rozpamiętywanym przez kaliszan budynku w Parku Miejskim przedstawia to miejsce w zupełnie nowym świetle. Elżbieta Sip wspomina dom pracowników parkowych z ogromną nostalgią. Z wyraźnym uśmiechem na twarzy, a nawet z dumą opowiada o skąpanej w zieleni scenerii, pośród której spędziła najpiękniejsze chwile dzieciństwa. W rozmowie z jedną z ostatnich lokatorek Domku Szwajcarskiego pojawia się także nazwisko, o którym wspominali już moi znakomici poprzednicy opowiadający
o dawnym Kaliszu. Rysowany za pomocą słów, portret Stanisława Skubiszewskiego, najbardziej znanego ogrodnika parkowego połowy XX wieku, nabiera rumieńców i staje się jeszcze pełniejszy. Charakter tej oddanej bez reszty kaliskiemu parkowi postaci doskonale ilustruje cytat mówiący o tym, że „człowiek ma prawo posiadać to, co jest w stanie ogarnąć swoim sercem i swoją pracą”

Perłą jego jest Domek Szwajcarski Powyższe nawiązanie do tytułu albumu przedstawiającego kaliski Park Miejski w 200. rocznicę jego założenia jest świadomym działaniem, podkreślającym popularność budynku ogrodników parkowych we wczesnym PRL. Mimo obecności wówczas jeszcze oranżerii, cieplarki oraz zoo, wokół i w „Szwajcarskim” koncentrowało się życie osób utrzymujących porządek w parku. Budynek, na wzór alpejskich chat, przetrwał najdłużej ze wszystkich zabudowań znajdujących się niegdyś wokół placu z pomnikiem Flory, znikając z parkowej mapy we wczesnych latach 80. XX wieku (1984/1985). Dzisiejszy felieton opowiada o „mieszkańcach” parku.

Skrzydlaci lokatorzy
Odpowiadając na pytanie o najprzyjemniejsze wspomnienie z lat dzieciństwa, nasza rozmówczyni bez namysłu wskazuje na swoje mieszkanie w „Szwajcarskim” i lata spędzone tam, wśród najbliższych. Rozwija tę myśl, przywołując obrazy i zapachy, które mimo upływu lat – jak zapewnia – wciąż widzi i czuje. Mieszkając na pierwszym piętrze domu ogrodników, wspomina o barwionych szkłach w oknach i kładących się na podłodze każdego ranka niebiesko-żółtych dywanach światła. Ten i inne obrazy wnętrz budynku pani Elżbieta Sip wspomina z rozrzewnieniem, a oceniając przeprowadzony zapewne w latach 70. gruntowny remont budynku, mówi o pozbawieniu „Szwajcarskiego” uroczych niedoskonałości.
– Zlikwidowano witraże w oknach, wstawiając zwykłe szyby, a trzeszczącą pod ciężarem stóp podłogę wzmocniono i wyłożono płytami pilśniowymi. (…) Wciąż mam w pamięci rozmowy z mieszkającym pode mną Adamkiewiczem, którego alarmowałam krzykiem, kiedy spod desek w moim pokoju wydobywał się dym przypalanego mleka. Przez wypaczone stare deski, siedząc na krześle czy leżąc na łóżku, prowadziłam z panem Adamkiewiczem nierzadko długie rozmowy.
Ulubionym miejscem zarówno dla pani Sip, jak i jej ojca Stanisława Skubiszewskiego był rozległy taras na pierwszym piętrze „Szwajcarskiego”. – Ojciec miał w zwyczaju przesiadywać na tarasie godzinami (...). Korzystał z rzadkich chwil czasu wolnego i przy filiżance ulubionej kawy tylko pozornie odpoczywał. Zanurzony w wiklinowy fotel, w rzeczywistości planował porządek prac i projekty upiększania parku. Z dalszego toku rozmowy wynika jasno, że przebywanie w tym miejscu miało przynajmniej jeszcze jeden ważny aspekt dla przywołanej tutaj osoby. Skubiszewski najzwyczajniej dowartościowywał się widokiem zadbanej okolicy, a zauważalne efekty pracy dodawały mu skrzydeł i popychały do dalszych działań. Tymczasem przebywając na balkonie Domku Szwajcarskiego, nie trudno było spotkać tam jego innych lokatorów. Mowa o pawiach, które upodobały sobie to miejsce, spędzając w jego okolicy poranki i wieczory. Krzykliwe ptaki spędzały także sen z powiek naszej rozmówczyni, która obudzona wczesnym rankiem, wystawała na tarasie w gęstym od zapachu jaśminu powietrzu.

Plac zabaw zwany oranżerią
– Panią Borkowską zapamiętałam jako ciepłą, serdeczną osobę, zawsze z pełnym zaangażowaniem wypełniającą przykazane jej zadania. (…) Włosy miała zawsze gładko uczesane, zadbane – wspomina o głównej opiekunce oranżerii pani Sip.
O zwyczajach i zakresie prac pani Borkowskiej moja rozmówczyni wspomina, prowadząc dalszy tok rozmowy.
– Widząc ją, idącą po wodę do Kogutka, oznajmiała nam niczym gong zegara o stałym porządku dnia i wykonywanych prac. Woda z największego stawu na obszarze Parku Miejskiego, inaczej niż woda z Prosny, była wodą stojąca, co decydowało o jej wykorzystaniu przy podlewaniu roślin. W czasie wielu prac opiekującej się oranżerią, do których należało również w czasie pór zimowych dokładanie węgla, wnętrza palmiarni wypełniał radosny chichot młodocianych, którzy znajdowali tutaj miejsce do zabaw. Przeszklony budynek dzięki stwarzanemu przez gęstą roślinność tajemniczemu wnętrzu należał, oprócz piwnic Domku Szwajcarskiego, do ulubionych miejsc spotkań pani Sip i jej rówieśników. Największą ozdobą oranżerii była pokaźnych rozmiarów palma, która wpierw stanowiąc o atrakcyjności tego miejsca, w końcu przyczyniła się do jego zniszczenia. – Tutaj graliśmy w berka, chowaliśmy się pod wielkimi liśćmi i w niezliczonej ilości zakamarków. Zmęczeni zaś własnym zapałem, odpoczywaliśmy w cieniu roślin. Przyglądając się pewnego razu zmianie ubarwienia największego węża, posnęliśmy, czekając na finał tego ekscytującego dla nas zdarzenia, przysparzając naszym bliskim trosk o nasze zdrowie, a nawet życie – wspomina moja rozmówczyni.

Jedyny taki adres pocztowy
Fotografie z Domkiem Szwajcarskim w tle cieszyły się wśród kaliszan przed półwieczem nie mniejszą popularnością niż w Polsce między wojnami. I tak jak przed II wojną światową, tak i w Polsce Ludowej w okolicy zabudowań parkowych najzwyczajniej modnie było się sfotografować. Dziesiątki zdjęć z domkiem alpejskim czy oranżerią przedstawiają zmienność w zagospodarowaniu placu pomiędzy tymi budynkami w dobie PRL. O największej transformacji tego miejsca raz jeszcze mówi świadek tych zdarzeń: – Po wyburzeniu oranżerii plac zmienił swój charakter w zupełności. Z dalszych przekazów wnioskujemy, że zamknięta przez dom pracowników parku, oranżerię i kurtyny zieleni przestrzeń utraciła spójność, a co się z tym wiąże – pani Sip  utraciła także znakomite miejsce do zabaw. Po niefortunnej decyzji o rozbiórce palmiarni w latach 60. ubiegłego stulecia uchwalono inne nakazy co do wyglądu okolicy. Posąg Flory, dotychczas spoglądający na Domek Szwajcarski, zwrócono w przeciwną stronę, czego nie omieszkał skomentować Skubiszewski. Powtarzając za swoim ojcem, udzielająca wywiadu wspomina: – Tata żartował, że Flora obraziła się na niego, odwracając się tyłem do naszego domu.
Dom, definiowany w różnoraki sposób, odgrywa ważną role w życiu człowieka, bowiem kształtuje w nas wartości, na których musimy bazować w dorosłym życiu. Domem w sposób dosłowny nazwiemy budynek, lecz w ważniejszym sensie określimy nim bliskie nam osoby. Ta swobodna polemika – mam nadzieję – pomoże uświadomić każdego sięgającego po lekturę tego artykułu w jednej ważnej kwestii. Przyzwyczajeni do używania nazwy Domek Szwajcarski, kojarząc go (słusznie z resztą ) z drewnianymi chatami w alpejskich przełęczach, nie zapominajmy, że był przede wszystkim domem w innym, ważniejszym tego słowa znaczeniu. O tym znaczeniu, domu jako rodziny, przekonuje nas udzielająca wywiadu pani Elżbieta Sip, której pełne emocji wspomnienia kojarzą jej historię z bohaterem powieści „Syzyfowe Prace”. I podobnie jak u Stefana Żeromskiego, tak w historii rodziny ogrodników parkowych rozstanie z miejscem, gdzie spędziło się dzieciństwo, nie przychodzi łatwo.
W drugiej części lektury m.in. o tym, czym w Domku Szwajcarskim częstowano Niemców podczas okupacji, o szkole projektowania w błocie, a także o najgorszym zawodzie świata. Za pomoc w zbudowaniu niniejszego artykułu jego autor serdecznie dziękuje bliskim rodziny Stanisława Skubiszewskiego, pani Elżbiecie Sip oraz Katarzynie Francka.

Mateusz Halak

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do