Reklama

Sprzedał kurtkę Jimmiemu Hendrixowi

11/05/2024 06:00

Rozmowa z Chrisem Jaggerem, kompozytorem, muzykiem i aktorem – bratem lidera zespołu Rolling Stones

– Jakie były Twoje muzyczne początki?
– Pamiętam, kiedy śpiewałem w podstawówce  w holu głównym i to dla kilku klas numer Doris Day „The Westwood stage come rumbling over the hill”. Obejrzałem właśnie film „Calamity Jane” z jej udziałem. Myślę, że miałem wtedy na tyle odwagi, żeby robić z siebie głupka.
To jest zawsze ważne, żeby nie bać się tego, bo i tak pewnego dnia się nim zostanie. Oprócz tego słuchałem tych wszystkich płyt na 78 obrotów: „Hound Dog” Elvisa, czy innych perełek jak „Lucille” Little Richarda i „Boney Maroney” Biga Boppera. Rock & Roll i także wiele płyt bluesowych i to było właśnie to.

– Czy pamiętasz swój pierwszy poważny występ?
– Nie za bardzo. Miałem  kumpla w zespole w Cambridge, który nazywał się Rick Hooper. Śpiewał utwór „Hold on I’m coming” i namówił mnie, żebym też mu towarzyszył. Nie byłem więc sam na scenie. Potrzebowałem wtedy trochę wsparcia, żeby pozbyć się wczesno-młodocianego braku pewności. Rick odkrył później kilku artystów, między innymi Kate Bush.

– W latach 70-tych nagrałeś dwa świetne albumy. Twoje wspomnienia z tego okresu dotyczące pisania piosenek, nagrywania i koncertowania?
– Praca w studio była dla mnie bardzo ekscytująca, ale nie grałem wtedy wielu swoich koncertów, ponieważ brałem  udział w trasie musicalu Hair. W tym czasie byłem współautorem pięciu utworów i nagrałem je w Stones Mobile, które parkowało na wsi i często było nie za bardzo zajęte. Potrzebowałem wtedy kontraktu płytowego i zwróciłem się do Marschalla Chessa z wytwórni Chess. Wydawało się, że mi pomoże, ale nic z tego nie wyszło. Jako, że byłem spłukany, poszedłem pracować do Rainbow Theatre w północnym Londynie, gdzieś około 1972 roku i zajmowałem się tam światłami. Oglądałem tam wiele świetnych koncertów: Boba Marleya, Leona Russella, Erika Claptona i nauczyłem się wtedy bardzo dużo o organizacji sceny. W końcu udało mi się zdobyć kontrakt płytowy poprzez menadżera grupy Faces Billego Graffa i dokończyłem nagrywanie pierwszego albumu, ale nie byłem za bardzo przygotowany do wyruszenia w trasę. Nie miałem po prostu doświadczenia. Zagrałem wprawdzie kilka koncertów w Anglii i w Stanach, ale byłem wtedy zbyt naiwny i pomimo, że miałem  dobry zespół i fajny materiał wszystko zakończyło się fiaskiem. Przypuszczałem, że uda mi się nawet nagrać trzeci album, jak zapowiadał David Geffen, ale nic z tego nie wyszło.

– Dlaczego zrezygnowałeś z muzykowania na przełomie lat 70-tych i 80-tych? Co robiłeś w tym czasie?
– Pojechałem do Stanów z zamiarem nagrania płyty inspirowanej muzyką country z zespołem Burrito Brothers. Współpracowałem wtedy z basistą tej grupy – Chrisem Etheridge. Niestety nie mogłem znaleźć funduszy. Kręciłem się po okolicy, bez pieniędzy i z niedokończoną sprawą i wtedy postanowiłem dać szansę aktorstwu. Zawsze mnie to interesowało i jakkolwiek różni się to od muzyki, są tam punkty wspólne. Wziąłem lekcję od starszego gościa, który nazywał się Stella Adler, a który uczył między innymi Marlona Brando i Warrena Betty. Kurs trwał gdzieś ze trzy tygodnie i to były rzeczywiście jedyne sensowne instrukcje aktorstwa jakie otrzymałem. Kiedy wróciłem do Anglii dostałem angaż do sztuki teatralnej i zacząłem od tego. Miałem rzeczywiście szczęście. Jeśli chodzi o scenę muzyczną, to punk zawładnął Londynem i nie mogłeś grać niczego innego. Miałem wtedy 26 lat i byłem już za stary, by w to wejść. Sądzę, że gdybym był gdzieś ze trzy lata młodszy nawet pasował bym do formuły punku. Miałem wtedy mnóstwo pomysłów. Byłem wystarczająco surowy powierzchownie – odpowiedni dla tej muzyki!
Wracając do aktorstwa. Miałem potem jeszcze kilku dobrych nauczycieli jak Rufusa Collinsa z nowojorskiego Living Theatre. Brał udział i reżyserował dwa pierwsze spektakle, w których grałem. Było przy tym mnóstwo zabawy. Rufus dodatkowo prowadził światła, Steve Wilmer napisał scenariusz. Ja robiłem dźwięk i także śpiewałem. To był tak zwany teatr alternatywny,  off Broadway, więc było w nim sporo dowolności. Tradycyjny teatr ma dużo więcej zasad i konwencji, które trzeba przestrzegać i to może być nudne. Nie  ma w nim tyle wolności, w szczególności jeśli porównujesz to do rock & rollowego zespołu.

– W latach 60-tych byłeś świadkiem swingującego Londynu. Obracałeś się w kręgu znanych muzyków. Jakie masz wspomnienia z tego okresu?
– To bardzo szerokie pytanie. Były wtedy całe rzesze zespołów, tak jak dzisiaj zresztą. Ale grały na różnych imprezach, których było więcej niż teraz. Mnóstwo psychodelicznych kapel takich jak Soft Machine, Arthur Brown, także Pink Floyd i wiele innych, które zniknęły bez śladu. Były one nowatorskie i ekscytujące. Ich koncertom towarzyszyła gra świateł, także mogłeś odlecieć, jako, że nie wykonywały krótkich trzy minutowych utworów. 
Były też rockowe grupy, czy bardziej jazzujące jak Georgie Fame, który miał czarnych perkusjonistów i sekcję dętą i fajnie się przy nich tańczyło. Tak naprawdę to chodziło, żeby się dobrze bawić i tańczyć. Denerwuje mnie trochę dzisiejsza publiczność, która tylko siedzi i ogląda koncert, a przecież lepiej brać w tym bardziej czynny udział.
Podobały mi się także bluesowe zespoły, jak Cyrila Davisa, który był świetnym harmonijkarzem, a także The Yardbirds, którzy mieli szereg gitarzystów takich jak Eric Clapton i Jeff Beck. Wszyscy myśleliśmy, że zrobią dużo większą karierę niż stało się to w rzeczywistości. No i oczywiście Jimi Hendrix i The Who, prawdopodobnie moi faworyci, ponieważ byli głośni i ekscytujący.

– Zajmowałeś się też projektowaniem odzieży i sprzedałeś nawet kurtkę Jimiemu Hendrixowi.
– To była jedwabna kurtka. Tak na prawdę zrobiła ją irlandzka dziewczyna, której to zleciliśmy. Miała na imię Siobahn. Wcześniej malowała atramentami szerokie krawaty w zwariowane wzory. Jimi ubrał ją do sesji zdjęciowej, z której wybrano fotografię na okładkę angielskiej wersji albumu „Electric Ladyland”. Na rękawach kurtki namalowane są oczy – każde z dwoma źrenicami na gałce ocznej. Jest teraz w Hard Rock Cafe w Nowym Yorku. Sprzedaliśmy ją Jimiemu za 60 Funtów, ostatnio została kupiona za 60 tysięcy, co daje Ci wyobrażenie o inflacji.
– Co spowodowało, że wróciłeś do czynnego grania na początku lat 90-tych?
– Pojawiła się płyta kompaktowa i ludzie zaczęli się interesować szerszym spektrum w muzyce, która została wznawiana na tym nośniku. Był to dobry moment, żeby zaprezentować trochę nowych kompozycji i zdobyć publiczność. Nie podbiliśmy do tej pory  Internetu, ale horyzonty słuchaczy poszerzyły się, co mi odpowiada. Gram wprawdzie dla niezbyt szerokiego grona, dla ludzi, którzy lubią cajun i muzykę korzeni.

– Wielu sławnych muzyków pojawia się na Twoich płytach: David Gilmour, Dave Stewart, Leo Sayer, Danny Thompson, Rabbit czy twój brat Mick. Twoje wspomnienia dotyczące tej współpracy?
– Dave Stewart był wspaniały. Miał studio w północnym Londynie, niedaleko mnie, i wiele gwiazd tam nagrywało, ale udostępniał je także kiedy tylko było wolne. Zagrałem mu  wersję mojej kompozycji „Lhasa Town”, napisaną po mojej wizycie w Tybecie. Zasugerował, żebym zmienił tempo utworu na wolniejsze, zarezerwował dla mnie studio, a nawet zajął się produkcją i zagrał na gitarze akustycznej na albumie Atcha. I to wszystko za darmo. Co za dżentelmen! Widział, że moja kompozycja dotyczy Tybetu i chciał wspomóc tą sprawę. Kiedy organizowałem koncert charytatywny dla dzieci pokrzywdzonych przez wojnę na Bałkanach także zagrał w nim i wsparł dotacją. Odbywało się to w studio telewizyjnym BBC. Brał w tym udział także perkusista Simon Kirke (Free, Bad Company – przyp. K.O.), Leo Sayer i David Gilmour na gitarze (Leo Sayer i David Gilmour brali również udział w nagraniu CD Chrisa „Atcha” – przyp. K.O.). Była to sprawa warta zachodu.

– Opowiedz coś więcej o Twojej współpracy z Mickiem. Wiem, że byłeś też współautorem dwóch utworów na płycie Rolling Stonesów „Steel Wheels”.
– To nie była wielka sprawa, dodałem tylko kilka linijek. Zrobiłem to za darmo, ale miło mi było jak zostałem o to poproszony. Może mój brat miał jakiś brak weny, naprawdę nie wiem. Ale potem napisałem kilka piosenek dla siebie.

– Mick gości też na Twoich albumach. Nie planujecie więcej współpracować w przyszłości?
– Nigdy nie wiadomo. Mój repertuar jest może trochę bardziej prostszy.

–  Czy są utwory, których nie nagrałeś do tej pory?
– Mam ich ze sto na moim  iPhonie. Większości z nich nawet nie pamiętam. Zaskakują mnie, kiedy sięgam do nich. Myślę, że powinienem zabrać się wkrótce z Charlie Hartem do pracy nad nowym albumem. Byliśmy ostatnio razem w Polsce i to była wspaniała podróż, szczególnie, że on miał tu przodków.

– Wiele lat temu mówiłeś mi, że „byłbym szczęśliwy, gdybym mógł pisać piosenki, które stałyby się własnością wszystkich. Tak samo jak to jest z muzyką tradycyjną, która będzie trwać wiecznie. Na przykład Cyganie śpiewają swoje wspaniałe pieśni, które mają po kilkaset lat. Nie wiadomo, kto je napisał, ale ważne jest to, że należą one do wszystkich”. 
– Nie pamiętam, że to powiedziałem! Ale na moim pierwszym CD jest utwór „Cupboard Love” i ktoś zapytał mnie kiedyś – to świetny numer, kto go napisał?
Albo słuchasz muzyki na iPodzie według przypadkowego wyboru i trafiasz na utwór, który Ci się podoba. Potem zajarzasz i uświadamiasz sobie, że to ty go napisałeś, tylko o tym zapomniałeś.

– A nie uważasz, że może regulacje dotyczące praw autorskich nie posuwają się czasami za daleko?
– Co masz na myśli? Myślę jednak, że PRS/ GEMA są stratą czasu. Ja nigdy  od nich nic nie dostałem, a zawsze wyciągają kasę od promotorów, którzy organizują nam koncerty. To coś w rodzaju mafijnej organizacji z tego co widzę.

– Byłeś zapraszany do współpracy przez innych muzyków. Śpiewałeś chórki dla Erika Claptona, grałeś z hiszpańskim zespołem Vargas Blues Band, czy otwierałeś koncerty Neny w Niemczech. 
– To było wspaniałe, że Nena poprosiła nas o otwieranie jej koncertów. Myślę, że spodobaliśmy się jej fanom i rozgrzaliśmy ich trochę, co było naszym zadaniem.

Rozmawiał: 
Krzysztof Opalski, („Buraky”)

Foto: Arkadiusz Szymański
 

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do