
Piotr Pustelnik, alpinista i himalaista, w ubiegły czwartek odwiedził Kalisz. Przyjechał na zaproszenie PWSZ, aby spotkać się z młodzieżą i opowiedzieć o swojej pasji zdobywania szczytów oraz o tym, że góry uczą ludzi pokory...
– Miłość do górskich szczytów jest trwała i zobowiązuje. W przypadku Piotra Pustelnika to miłość całego życia. Kiedy rozpaliła Pana serce?
– Geneza tego, skąd się znalazłem w górach, jest zupełnie prosta. To coś w rodzaju fascynacji, pojawiającej się nagle i powodującej, że ten krajobraz i środowisko wzbudza żywsze bicie serca. Jako młody chłopak byłem w różnych częściach świata i wielokrotnie znajdowałem się nad morzem, które kochała moja matka albo na Mazurach. Lecz niespecjalnie ciągnęło mnie do wody. Natomiast góry zawsze były takim elementem w moim życiu, powodującym, że lepiej się czułem i byłem bardziej sobą. Jak wynika zresztą z mojego nazwiska, samotność w górach stała się dla mnie czymś naturalnym. Cała maja rodzina mieszkała u podnóża Beskidu Małego, tak więc po jakimś czasie stało się to naturalne miejsce mojego życia. Zdobywanie masywów górskich rozpocząłem oczywiście od Beskidów, gdzie spędzałem większość wakacji. Ale to było jedynie tzw. wchodzenie na góry, czyli uprawianie turystyki górskiej. Później ewolucyjnie przeniosłem się w rejon Tatr.
– Tam pojawiło się pragnienie zdobycia czegoś więcej...
– Któregoś dnia spotkałem tam taterników na Zamarłej Turni, dwuwierzchołkowym szczycie w bocznej grani Tatr. Wówczas usłyszałem po raz pierwszy pewien dźwięk. Ożywił bicie mojego serca. Był to dźwięk karabinków brzęczących przy pasie uprzęży wspinaczkowej. Do tej pory dźwięk ten jest balsamem dla mych uszu. Wtedy postanowiłem, że będę uprawiał wspinaczkę górską, wchodząc jeszcze wyżej i wyżej. Turystykę odłożyłem więc na boczny tor. Gdy już powiedziałem ,,a’’, brnąłem dalej. W taki sposób rozwijała się moja kariera. Najpierw w niższych górach: Tatrach, Alpach, Dolomitach, w Pamirze, Karakorum. Później w Himalajach.
– Rozumiem, że było to czymś w rodzaju poszukiwania nieustannie czegoś nowego, zdobywania doświadczeń i pobierania nauki płynącej z obcowania z górskimi szczytami.
– To wielkie pragnienie poznawania świata i sytuacji, w jakich jeszcze nie byłem, jak również pobierania kolejnych nauk. Tak naprawdę człowiek nigdy do końca nie może powiedzieć o sobie, że jest doskonałym alpinistą i uczy się przez całe życie, także w górach. Zawsze zostają jakieś obszary niepoznane. Tych obszarów było tak dużo, że dopiero teraz, pod koniec tej swojej kariery, patrząc prawdzie w oczy, potrafię wiele rzeczy sobie wyobrazić i przewidzieć. To uważam za największą wartość, jaką wyniosłem z tych wszystkich lat przebywania w górach.
– Trudne momenty podczas wspinaczki?
– Jest ich bardzo dużo. Człowiek wielokrotnie zagląda niebezpieczeństwu lub śmierci prosto w oczy. Nie zawsze jest to spowodowane strachem o własne życie, ale często tym, że w górach warunki bardzo szybko się zmieniają. Wtedy człowiek zaczyna się zastanawiać, czy jest właściwie przygotowany do wyprawy, czy wszystko przewidział, czy wystarczy mu sił, aby wrócić do obozu. Dla mnie najgorszym elementem podczas każdej wyprawy jest noc przed atakiem szczytowym. Czuję się, jak zawodnik bokserski, zmuszony wyjść na ring. Muszę walczyć z przeciwnikiem. On jest kimś, jest żywy, ale tak do końca nie wiem, ile ten przeciwnik potrafi. Nigdy do końca też nie jestem pewien, czy wszystko sobie przemyślałem. Czasami mam halucynacje, noce są wówczas niespokojne. Muszę wtedy brać coś na sen, aby na drugi dzień stanąć z rzeczywistością oko w oko. Muszę być wyciszony, wsłuchiwać się w odgłosy górskiej natury. Ona mówi. Może nawet zaskoczyć przeciwnika.
Więcej w Życiu Kalisza
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie