Aleksandra Dawidowicz, jedyna olimpijka z powiatu kaliskiego opowiada o kulisach swojej kariery i pobycie w Pekinie
Kiedy Aleksandrę Dawidowicz powołano do kadry narodowej na Olimpiadę do Pekinu, uznano to za jej sukces. Gdyby nie upadek na trasie wyścigu, być może z igrzysk wróciłaby z medalem. Ostatecznie zajęła 10. miejsce, ale swoją walecznością i sportową ambicją zyskała sympatię kibiców
– Po upadku przyszło mi walczyć nie tylko z konkurentkami, ale także z bólem. Jechałam ze stłuczonymi żebrami, bólem w plecach i krwiakiem na nodze. Cieszę się z 10. miejsca. Przecież pokonałam wiele znakomitych zawodniczek. Gdyby była prowadzona odrębna kwalifikacja w mojej kategorii wiekowej (do 23 lat), swoje rywalki zdeklasowałabym – opowiada Ola Dawidowicz.
Przed laty, kiedy Ola zaczynała przygodę z kolarstwem w UKS Koźminianka, chyba niewielu przypuszczało, że w tak młodym wieku będzie mogła pochwalić się tyloma sportowymi sukcesami i zostanie pierwszym olimpijczykiem urodzonym i mieszkającym w powiecie kaliskim. – Olę od najmłodszych lat ciągnęło do roweru. Przygodę z dwoma kółkami zaczynała, jak każdy, na modelu dziecięcym. Ale doskonale pamiętam, kiedy mając 4 lata pierwszy raz spróbowała jazdy na dużym rowerze – dodaje Małgorzata Dawidowicz, mama Oli. – Mnie pozostaje satysfakcja, że byłem tym, który namówił Olę do kolarstwa i zaprowadziłem ją na pierwszy trening – mówi Tomasz Dawidowicz, brat olimpijki.
O tym, że do klubu trafił nieoszlifowany diament, przekonany był trener Marek Cieślak. To właśnie pod jego okiem Ola poznawała abecadło, a potem tajniki wyczynowego kolarstwa. Talent oraz systematyczne treningi szybko przyniosły pierwsze sukcesy. – Krótko po rozpoczęciu treningów pojechałam na swój pierwszy wyścig, w którym przyszło mi rywalizować z o wiele starszymi zawodniczkami. Start zakończył się moją wygraną. Zmotywowało mnie to do jeszcze większego wysiłku, a kolejne sukcesy były nagrodą za trudy treningu. Był taki rok, że w swojej kategorii wiekowej zdobyłam cztery tytuły mistrzyni Polski. Wówczas startowałam także na szosie i na torze. Kiedy zajęłam 4. miejsca w mistrzostwach świata i Europy w wyścigach MTB cross, zainteresował się mną trener kadry narodowej. Rok później zostałam już mistrzynią Europy w jeździe indywidualnej na czas oraz wicemistrzynią w MTB cross – wspomina Ola.
Jedzie do Pekinu
Termin Olimpiady w Pekinie był coraz bliższy. Wyniki sportowe Oli pozwalały przypuszczać, że to, co dotychczas pozostawało w sferze jej marzeń – udział w olimpiadzie, stanie się realne. Forma eksplodowała w odpowiednim czasie. W 2007 r. Ola zajęła 5. miejsce na Mistrzostwach Świata MTB cross (U–23). W tym roku znalazła się w elitarnym gronie trzech najlepszych zawodniczek świata (3. miejsce).
– Wyniki potwierdzały, że jestem w dobrej formie. Jednak to nie oznaczało, że pojadę na olimpiadę. Moje największe sukcesy odnosiłam w kategorii U–23, a w kolarstwie górskim dominują zawodniczki zdecydowanie starsze. Nie należy zapominać, że i w naszym zespole są silne dziewczyny. Ostatecznie trener zadecydował, że do Pekinu jadą Maja Włoszczowska i ja. Moją kandydaturę argumentował tym, że oprócz dobrej formy jestem zawodniczką młodą i perspektywiczną. Myślę, że go nie zawiodłam – mówi Ola.
Wyjazd na igrzyska poprzedził ciężki trening na górskich trasach w rejonie Zieleńca. Jest to ulubione miejsce treningu polskich zawodniczek. – Pracowałyśmy bardzo intensywnie. Ale pokona się wszystko, kiedy kocha się rower, kocha się to, co się robi, a w perspektywie jest wyjazd na olimpiadę – wspomina Ola.
Wioska olimpijska
– Już pierwsze chwile na lotnisku w Pekinie świadczyły, że Chińczycy organizacyjnie wszystko dopięli na ostatni guzik. Żadnego problemu z bagażami. Autokarami przewieziono nas do wioski olimpijskiej. Wioska ogrodzona, obstawiona dużą liczbą żołnierzy i policjantów z bronią. Widok ten trochę przytłaczał, ale skoro miało to służyć naszemu bezpieczeństwu, to można było to znieść. Po otrzymaniu specjalnych identyfikatorów skierowano nas do budynków, które przydzielono reprezentacji Polski. Za bramą szybko zapomniało się o obstawie policyjnej na zewnątrz wioski. Miejsce mundurowych zajęły rzesze bardzo uprzejmych wolontariuszy – wspomina Ola.
Wioskę zapamiętała jako wielkie nowoczesne blokowisko. Poszczególne budynki przypisane były sportowcom danego kraju. Znakiem rozpoznawczym informującym o tym, kto zajmuje dany budynek, były powiewające nad nim flagi państwowe. Przed każdym z nich dyżurował Chińczyk, który witał przybywających w ich narodowym języku. – Warunki mieszkalne były super. Pokoje klimatyzowane, wyposażone w eleganckie meble. Pomyślano także o żywych kwiatach – wspomina nasza zawodniczka. Wrażenie robiła stołówka. Zajmowała dużą przestrzeń. Serwowano w niej dania niemal wszystkich kuchni świata. – Naprawdę na jedzenie nie można było narzekać. Było wszystko. Jednak fakt, że przed mami był wyścig, powodował, że nasze menu każdego dnia było skromne i podobne – najczęściej płatki musli, makaron, sałatki i owoce – dodaje Ola.
Do dyspozycji mieszkańców wioski oddana była także druga, mniejsza stołówka. Czynna była non stop. Oprócz typowych posiłków można było tam wypić kawę czy zjeść coś słodkiego. W wiosce nie było lokali typu kawiarenki, puby itp. W żadnej ze stołówek nie był też dostępny alkohol.
Ola przebywała w Pekinie 6 dni. Dni poprzedzających start nie można było przeznaczyć na zwiedzanie Pekinu. Liczyły się trening, wypoczynek i koncentracja. Polskie zawodniczki trenowały poza wioską olimpijską. – Miałyśmy wybraną „rundkę”, na której jeździłyśmy. Co prawda na tydzień przed startem codzienne treningi nie są już tak intensywne, ale trzeba je odbyć. Kolejne dni wyglądały bardzo podobnie. O g. 8 śniadanie, o 10-10.30 wyjazd na trening, 13-13.30 obiad. Po obiedzie masaż, wypoczynek, potem już pora na wczesną lekką kolację i spanie – mówi Ola.
Dzień startu
– Zdenerwowanie, jakie towarzyszy każdemu startowi, tym razem było szczególnie silne. I to nie tylko przez fakt, że to mój pierwszy start na olimpiadzie. Pogłębione było faktem, że już w Polsce przechodziłyśmy okres aklimatyzacji i żyłyśmy w rytmie dnia startu. Oznaczało to, że w czasie zgrupowania w Zieleńcu chodziłyśmy spać już o g. 17, a śniadanie jadłyśmy o g. 5. A tutaj, na miejscu w Pekinie, dowiadujemy się, że start przesunięto o 6 godzin. Dla nas oznaczało to rozpoczęcie rywalizacji w środku nocy. Bałyśmy się, że nasze przygotowania mogą pójść na marne – wspomina Ola.
Wstały trzy godziny przed startem. Po lekkim śniadaniu standardowym, to znaczy płatki musli, kawałek ciemnego pieczywa i banan, spakowały się i z resztą polskiej ekipy pojechały na miejsce startu. Godzinę przed wyścigiem nasze zawodniczki rozpoczęły intensywną rozgrzewkę. Później tradycyjnie już zaliczyły specjalistyczny masaż, wklepywanie maści i pozostało im oczekiwanie na start. Czas ten spędziły ubrane w kamizelki wypełnione lodem, które pozwalały lepiej znosić wysokie temperatury. Już tylko chwile dzieliły je od wyruszenia na niemal 27-kilometrową trasę. Pętla, którą zawodniczki musiały pokonać sześć razy, była trudna. Trasa przejazdu najeżona była licznymi kamieniami. – O takich szlakach mówimy – interwałowe. Dla zawodników oznacza to, że przez cały czas wyścigu mają do czynienia ze zmianą tempa jazdy, co wymuszają liczne zjazdy, podjazdy i zakręty, a do tego jeszcze terenowe przeszkody. Nie ma mowy o odpoczynku. Trzeba jechać na maksymalnych obrotach – mówi Ola. I tak też jechała podczas olimpijskiego wyścigu.
Na trasie
Jazda na pierwszych kilometrach wyścigu potwierdziła, że Ola jest w wyśmienitej formie i dyspozycji. Kolejne okrążenia pokonywała tuż za czołówką, jadąc najczęściej na szóstej pozycji. Odległość od wyprzedzających ją rywalek nie była duża. Miała je w zasięgu wzroku. Czuła się na tyle silna, że wszystko jeszcze było możliwe. – Niestety, na stromym kamienistym zjeździe zaszarżowałam. Drobny błąd, nie tak najechałam na kamień i mogło być tragicznie. Przeleciałam przez kierownicę i – jak my mówimy – kamienie mnie powlekły. Na szczęście skończyło się na stłuczeniu żeber, krwiaku na nodze i zdartych plecach. Uszkodzony został mój rower i kask – wspomina Ola.
Mimo upadku nie myślała o wycofaniu się z wyścigu. Na uszkodzonym rowerze przejechała jeszcze pół okrążenia. Musiała zjechać do boksu, gdzie wymieniła kask i usunięto usterkę w rowerze. Wróciła na trasę wyścigu. Do końca walczyła dzielnie, ale upadek i pobyt w boksie to czas, którego nie była w stanie już nadrobić. Ostatecznie zakończyła wyścig na wysokim 10. miejscu. – Dziesiąte miejsce to dla mnie duży sukces. Pokonałam wiele utytułowanych zawodniczek. Przekonałam się, że już teraz stać mnie na wygrywanie z najlepszymi, a ja mam dopiero 21 lat. To był szczęśliwy dzień nie tylko dla mnie, ale przede wszystkim dla mojej koleżanki Majki Włoszczowskiej, która zdobyła srebrny medal, i tryumf naszego trenera Andrzeja Piątka – mówi Ola.
Kiedy wróciły do wioski olimpijskiej, koleżanki i koledzy z reprezentacji zgotowali im wielką owację. Z gratulacjami przyjechał Piotr Nurowski, prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Gratulacje odbierały także od premiera RP Donalda Tuska, który w tym czasie przebywał w Pekinie. Lampka szampana i kolacja w małym gronie (zawodniczki, trener, masażysta i mechanik) zakończyły ten cudowny dzień. Na drugi dzień co prawda mięśnie i siniaki bolały, ale Ola z koleżanką w iście japońskim tempie zwiedzały Pekin.
W domu
Po powrocie do Polski zawodniczkom należał się okres odpoczynku. W przypadku Oli oznaczało to przyjazd do swojego ukochanego domu w Słowikach koło Koźminka. Jej najbliższa rodzina to najwierniejsi kibice. Po każdym starcie Ola musi wysłać SMS do mamy, która z niecierpliwością czeka na informacje, jak jej poszło na trasie. – Przed każdymi zawodami lubię choć na chwilę wpaść do domu. Wśród najbliższych czerpię pozytywną energię, robię się spokojniejsza i silniejsza duchowo. Kiedy przed zgrupowaniem przedolimpijskim w Zieleńcu nie mogłam odwiedzić rodziny, zrobiłam się nie do zniesienia. Trener pozwolił, aby mama przyjechała do mnie. Tak też się stało. Żal, że moimi sukcesami nie może cieszyć się mój zmarły tata, który tak mocno mi kibicował.
Teraz też odpoczywam w domu i mimo że wiele godzin przebywam wśród znajomych, to sama świadomość, że za chwilę znowu będę w domu nastraja mnie pozytywnie – dodaje.
Ola jest studentką Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Kaliszu (zarządzanie sportem i rekreacją). Korzysta z indywidualnego trybu nauczania, ale w okresach przerw startowych, kiedy tylko jest w domu, uczestniczy we wszystkich zajęciach. Studia magisterskie chciałaby kontynuować na AWF we Wrocławiu. Wierzy, że wszystko, co najlepsze w sporcie, jest dopiero przed nią. – Wyzwanie pod tytułem Olimpiada w Londynie jest kuszące. Tym bardziej że o moich szansach na sukces pozytywnie wypowiada się trener. Sama wiem, że w ostatnim okresie poczyniłam duże postępy w technice jazdy, jestem wydolniejsza, ale rezerwy tkwią jeszcze w poprawieniu wytrzymałości i doświadczeniu, które w naszej dyscyplinie jest bardzo ważne. Ja mam dopiero 21 lat. Póki co, cieszę się swoim olimpijskim sukcesem. Miłe są też dowody sympatii, z jakimi spotykam się ze strony znajomych i kibiców po powrocie z olimpiady. Wszystkim za to serdecznie dziękuję. W przyszłości chciałabym zrewanżować się im dużą dawką emocji i radości wynikających z moich startów – dodaje Ola.
Za tydzień, jeżeli badania lekarskie wypadną pozytywnie, Ola wsiądzie na swój wart ponad 20 tys. zł rower i wystartuje w ostatnich tegorocznych zawodach Pucharu Świata w Austrii. Potem czeka ją znowu trochę odpoczynku, po którym rozpocznie się cykl przygotowań do kolejnego sezonu – oby jeszcze bardziej udanego od dwóch ostatnich.
Grzegorz Pilecki
Chcesz coś sprzedać lub kupić, oferujesz usługi, szukasz pracownika lub pracy?
Z Koźminka do Pekinu komentarze opinie