Reklama

Zmarła Eugenia Pastuszek

07/01/2020 11:57

Zmarła Eugenia Pastuszek – prezes Zarządu Oddziału Związku Sybiraków i wieloletni dyrektor III LO w Kaliszu

 Eugenia Pastuszek urodziła się w Grodnie gdzie też spędziła dzieciństwo. Ojciec był patriotą i od najmłodszych lat angażował się w działania niepodległościowe. Już za caratu został zesłany na Syberię. Szczęśliwie udało mu się uciec i został legionistą Józefa Piłsudskiego.

 Miała 11 lat gdy Grodno zajęli sowieci. W lutym 1940 roku wraz z rodzicami i bratem została zesłana na Syberię. Po 6 – letniej gehennie powróciła do kraju i przez jakiś czas mieszkała w Bartoszycach. Tam poznała swojego późniejszego męża Edwarda (późniejszy gen SW, komendant COSSW w Kaliszu). To jego przeniesienie służbowe do Szkoły Więziennictwa w Szczypiornie spowodowało, że  E. Pastuszek na lata związała się z naszym miastem. Podjęła pracę jako nauczycielka w Technikum Samochodowym a następnie w III Liceum Ogólnokształcącym w Kaliszu.

 Ogólnokształcącym w Kaliszu. Kilkanaście lat była dyrektorem tej szkoły. Po przejściu na emeryturę oddała się pracy społecznej. Należała do grona osób, które reaktywowały działalność Związku Sybiraków w Kaliszu i regionie. Do śmierci była prezesem Zarządu Oddziału Związku Sybiraków w Kaliszu. Zmarła dzisiaj ( wtorek) w wieku 92 lat.

Msza żałobna zostanie odprawiona w piątek (10.01 br.) o godz. 11.15 w kościele przy ulicy Polnej, a pochówek  na Cmentarzu Komunalnym w Kaliszu.

(grz)

      Archiwalny wywiad z Eugenią Pastuszek     (grudzień 2018 roku)

Syberyjskie wigilie

Nie było Wigilijnych Wieczerzy ale nie zapominali o Świętach Bożego Narodzenia. Składali sobie życzenia łamiąc się zamiast opłatkiem przydziałowym chlebem. Tak wyglądały święta Polaków, których Rosjanie zesłali na Syberię. Kaliszanka Eugenia Pastuszek spędziła na zesłaniu sześć lat

- Dzieciństwo spędziłam w Grodnie. Pamiętam swoje pierwsze Wigilie. Spędzałam je w gronie najbliższej rodziny czyli z mamą, tatą i o dwa lata starszym bratem. Jak wszystkie dzieci w ten szczególny dzień wypatrywaliśmy pierwszej gwiazdki na niebie, by rozpocząć wigilijną wieczerzę. Wierni byliśmy staropolskiej tradycji. Na stole musiało być 12 potraw i przyznam, że to właśnie zadaniem dzieci było dobrze je rachować. Nie mogło zabraknąć dwóch zup, czyli czerwonego barszczu z uszkami i grzybowej. Karpie i śledzie przyrządzane były na wiele sposobów. Wieczerzę rozpoczynał senior rodu, w naszym przypadku ojciec. Była modlitwa, dzielenie się opłatkiem, składanie życzeń i śpiewnie kolęd. Z niecierpliwością czekało się na pojawienie się św. Mikołaja, a potem kolędników. Wielkim przeżyciem była nocna wyprawa na Pasterkę – opowiada Eugenia Pastuszek prezes Zarządu Oddziału Sybiraków w Kaliszu. Zdecydowanie inaczej zapamiętała Wigilię 1939 roku. Od kilku miesięcy Grodno było zajęte przez Rosjan. Matka robiła wszystko by ten dzień jak i Świata Bożego Narodzenia choć na krótko przesłoniły codzienną rzeczywistość. Jednak dzieci nie liczyły już ile jest potraw, nie czekały na przyjście św. Mikołaja.

Wigilia bez św. Mikołaja

 Marzyły by choć na chwilę przyszedł do nich ukochany tata. – Już za cara ojciec został zesłany na Syberię. Udało mu się uciec i był legionistą Józefa Piłsudzkiego. Kiedy Związek Radziecki napadł na Polskę zaangażował się w organizowanie obrony Grodna. Stąd później musiał się ukrywać by uniknąć represji rosyjskiego okupanta. Marzenie spełniło się, rzeczywiście pojawił się na Wigilii. Radości nie było końca, ale był z nami bardzo krótko. Rosjanie niemal co tydzień nas nawiedzali szukając ojca. Istniała realna obawa, że mogą to uczynić właśnie w taki dzień. Ojciec był z nami może pół godziny, ale liczyło się, że był. Składaliśmy sobie życzenia by kolejną Wigilię spędzić razem ale już w wolnym kraju. Jakimi też byliśmy optymistami. Rodzice, a tym bardziej my nie spodziewaliśmy się co nas czeka i to już niebawem – wspomina.

Zesłani na Syberię

 Horror zaczął się 10 lutego 1940 roku około godziny 5 rano. Mieszkali na peryferiach miasta w nowo wybudowanym dworku. Obudził ich hałas. To czerwonoarmiści walili kolbami karabinów w drzwi i okiennice. Nim wtargnęli do wewnątrz padł strzał. – Matka była przekonana, że zabili ojca. Po czasie okazało się, że zabili naszego psa Reksa. Na szczęście ojca nie było w rejonie domostwa. Rosjanie rozkazali ubierać się. Byliśmy pewni, że nas rozstrzelają. Takie przypadki już się zdarzały i to często. Stąd mama postanowiła ubrać się elegancko, nałożyła futerko, a na głowę kapelusik. Za jej przykładem założyłam nową sukienkę, a brat mundurek harcerski. Nie zabili nas. Tak jak staliśmy dowieźli nas saniami na dworzec, władowali do wagonów towarowych i po dwóch dniach ruszyliśmy w nieznane. Ojciec nie pozostawił nas samych, wyszedł z ukrycia i dołączył do naszego transportu. Po czasie dowiedzieliśmy się, że jedziemy na zsyłkę do syberyjskiej tajgi. Kiedy nas wyprowadzali z domu nie wzięliśmy nic, nie byliśmy przygotowani na taką ewentualność. Jedynym narzędziem była harcerska finka ( nóż) mojego brata, duży garnek, który dostaliśmy od matki mojego szkolnego kolegi, którzy jechali z nami w jednym wagonie – dodaje. Podczas podróży spali na gołych pryczach. Do picia raz na jakiś czas mogli nabrać na stacji ciepłej wody. Co drugi dzień dostawali lichą zupę. Za toaletę służyła dziura w podłodze wagonu. Okienka w wagonie były zakratowane, a drzwi zamknięte od zewnątrz na skobel.

W środku syberyjskiej tajgi

 W takich warunkach przejechali ponad 5 tys. km. Pod koniec marca podróż dobiegła końca. Trafili do łagrów tajszeckich w obłasti (woj.) irkuckie, na północ od jeziora Bajkał. – To był jeden długi barak postawiony na błotnistym terenie w tajdze. Dostaliśmy pokój nr 14. Po otwarciu drzwi ujrzałam trzy „pokoje”. Uzyskano je dzieląc jeden nieheblowanymi dechami. Naiwna po trudach wielotygodniowej podróży takie warunki wydały mi się wręcz komfortowe. Pamiętam, że krzyknęłam do ojca, że jeden boczny pokój będzie dziecięcy, drugi sypialnią rodziców, a ze środkowego zrobimy salonik. Rzeczywistość okazała się okrutna. W saloniku Rosjanie zakwaterowali 9 – osobową rodzinę, a w bocznych po 10 osób w tym naszą rodzinę. Ich nowa sytuacja ni jak miała się do życzeń jakie składali sobie podczas ostatniej Wigilii i w Nowym Roku – dodaje. Kolejne miesiące mijały na ciężkiej pracy. Ojciec harował w tartaku, matka pilnowała torów, a brat przy wycince drzew. Pani Eugenia była za młoda stąd to na niej spoczął obowiązek przygotowywania posiłków. Trzy małe torebki: mąki, kaszy jaglanej i soczewicy musiały wystarczyć na upichcenie strawy na cały miesiąc. Półtora chleba na cztery osoby uzupełniało codzienny jadłospis. Wiosną i latem było nieco lepiej, bo można było wrzucić do darowanego garnka np. pokrzywy czy lebiodę. W tajdze zbierano leśne owoce . Niestety nic nie można było długo przechować, bo nie dostawali cukru. Przetwory nie wchodziły w rachubę. Nie mieli też soli.

Przydziałowy chleb zamiast opłatka

 – Chodziliśmy cały czas głodni. Dlatego kiedy nastał dzień Wigilii nie musieliśmy pościć, przecież robiliśmy to od miesięcy. Nie było mowy o jakiejkolwiek namiastce wieczerzy, bo i z czego ją było zrobić? Kiedy pokazała się na niebie pierwsza gwiazda wszyscy mieszkańcy pomieszczeń nr 14 spotkaliśmy się w środkowym pokoju, przełamaliśmy się zamiast opłatkiem, zaoszczędzonym chlebem i cicho zaśpiewaliśmy kilka kolęd. Kiedy kładłam się spać, oddałam się wspomnieniom i marzeniom. Znowu znalazłam się w naszym dworku w Grodnie. Zamiast na pryczy leżałam w swoim łóżku i rozmyślałam co też przyniesie mi św. Mikołaj. Przypomniałam sobie wielką Wigilię u Bochatyrowiczów. Z nich pochodziła moja mama. To u ich Eliza Orzeszkowa pisała cześć znanej powieści „Nad Niemnem”. W wieczerzy uczestniczyło wiele osób, w tym także ze strony drugiej babci z Wilna (rodzina Naruszewiczów). Zjechała też rodzina z Warszawy. Wigilię zorganizowano w 10 rocznicę śmierci mojej babci. Przypomniałam sobie jak to nieładnie zachowałam się kiedy wujek generał, później zamordowany w Katyniu ofiarował mi lalkę, a ja zamiast się cieszyć, gdzieś ja szurnęłam i chodziłam obrażona. Przyczyna była prosta, brat dostał pistolet na korki, a ja też taki chciałam. Teraz leżałam na pryczy w środku tajgi i marzyłam by mieć jakakolwiek lalkę – mówi Pani Eugenia. Marzyć można był tylko na pryczy, a każdego dnia myśli koncertowały się wokół tego jak przeżyć ten koszmarny okres. Zamiast myśleć o lalce trzeba było zastanawiać się co też wrzuci się do garnka. Nie raz udawało się zdobyć coś lepszego do jedzenia „na wymianę”. Pani Eugenia szczególnie pamięta jedno wydarzenie. – Z poduszką pod pachą, którą przed wyjazdem na Syberię dał nam jakiś Białorusin, z grupą dzieci ruszyliśmy do odległej o około 10 km wioski. Poduszkę udało się zamienić u rodziny polskich zesłańców jeszcze z powstania styczniowego, na gliniany garnek pełen mleka. Zmęczona ale szczęśliwa wracałam do baraku. Było już ciemno. Niestety zobaczył nas pilnujący polski strażnik. Inne dzieci rozbiegły się, a ja z tym garnkiem nie miałam szans ucieczki. Zabrał mi go i roztrzaskał o ziemię. To było straszne – dodaje.

Z tajgi do Ałtajskiego Kraju

 Nadzieja na lepsze jutro odżyła kiedy do łagru dotarła informacja, że tworzona jest armia Andersa. Mężczyźni, którzy chcieli do niej wstąpić, mogli zabrać ze sobą rodziny. Po ogłoszeniu przez Rosjan amnestii Polakom pozwolono przemieszczać się po terytorium Związku Radzieckiego.  Pełni optymizmu także ruszyli w długą drogę. Przejechali około 1500 km. Niestety na stacji w Nowosybirsku dowidzieli się, że „Polacy to zdrajcy”, dalej zakazano im jechać. Mogli osiedlić się w strefie do 300 km od Nowosybirska. Wybrali jazdę na południe zakładając, że tam będzie chociaż cieplej. Tak znaleźli się na terenie tzw. Ałtajskiego Kraju leżącego niedaleko Mandżurii. Tu spędzili kolejne lata zsyłki. Było nieco lepiej. - Wszyscy już pracowaliśmy. Ja także po szkole szłam do pracy. Płace były tak niskie, że wystarczały zaledwie na wykupienie produktów przysługujących na kartki. Ale dopiero tutaj po blisko dwu i pół rocznej przerwie znowu jedliśmy ziemniaki. Co prawda pieniędzy nie wystarczało na ich kupno ale ojciec pracował w zakładach spirytusowych i to rozwiązywało problem. Zwoził do zakładu ziemniaki. Zabierałam się z nim i po prostu upychałam ziemniaki przez rozdarte kieszenie za podszewkę - opowiada.

Wigilia bez brata

 - W 1943 roku przeżyliśmy straszną Wigilię, właściwie to jej nie było. Brat zaciągnął się do polskiej armii i pod koniec roku dostaliśmy z Moskwy informację, że zginął na froncie. Przeżywaliśmy to bardzo. W Wigilię rodzice byli w pracy. Ja szykowałam symboliczne strawy. Przy stole przygotowałam cztery nakrycia, a konkretnie cztery aluminiowe talerze. Za opłatek jak przez wszystkie lata pobytu na zesłaniu posłużyć miał chleb. Kiedy przyszli rodzice, a matka zobaczyła, że przygotowałam też miejsce dla brata po prostu zalała się łzami, my razem z nią i było po Wigilii. Na szczęście w styczniu okazało się, że brat jest ciężko ranny ale żyje – dodaje. Do Polski wrócili w komplecie po sześciu latach, dopiero w 1946 roku. Na granicy jak inni Sybiracy wyszli z pociągu by ucałować polską ziemię. Los rzucił ich do Barczewa. Tam też spędzili kolejną Wigilię. Nie było 12 potraw, nawet ich nie liczyli. Ważne było, że przeżyli syberyjską gehennę i znowu znaleźli się w Polsce.

Grzegorz PILECKI

Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    gość 2020-01-07 22:50:07

    Byłaś Wielka, mimo że gnębiłaś mnie z chemii

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do