
Musiał być postacią charakterystyczną. Rozmiłowany w przeszłości, codziennie przemierzał Kalisz w drodze do ukochanego archiwum. Choć wydawało się, że był na trwale wpisany w krajobraz miasta, szybko został zapomniany. Bez pracy archiwisty Józefa Gabriela Szaniawskiego (1805-1879) wiedzielibyśmy
o mieście znacznie mniej
Podobno nasz bohater nie miał talentu do pisania. „Praca Szaniawskiego lubo nie jest wcale galerią żywo odmalowanych historycznych portretów, lecz suchym zestawieniem dat i szczegółów” – pisał w 1880 r. adwokat Alfons Parczewski. Przychodzi do głowy stare przysłowie: „Przyganiał kocioł garnkowi”. Trzeba jednak przyznać, że najważniejszym źródłem do poznania biografii Szaniawskiego pozostają wspomnienia mecenasa; mało w nich anegdot i osobistego tonu, za to wiele suchych faktów. A przecież człowiek nie widzący świata poza starymi rękopisami i przeszłością, sam w sobie jest postacią anegdotyczną. Obaj panowie znali się dobrze. Bez pomocy Szaniawskiego nie powstałaby „Monografia Szadku” (1870), autorstwa Parczewskiego. Przyszły rektor Uniwersytetu Wileńskiego odwdzięczył się w książce dedykacją dla archiwisty i biogramem opublikowanym w dziesięciu numerach „Kaliszanina” ze stycznia i lutego 1880 r.
Rozległa edukacja
Rodzina Szaniawskich, pieczętująca się herbem Junosza, należała do starej i szanowanej w powiecie szlachty sieradzkiej. O takich rodach mówi się, że są stare jak państwo polskie. Archiwista własnoręcznie nakreślił drzewo genealogiczne przodków i dokładnie zbadał ich dzieje. Sam Józef Gabriel urodził się 16 marca 1805 r. we wsi Gromadzice. Jego ojciec Jan Kanty (1764-1836) był adwokatem w Wieluniu. Syn otrzymał niezwykle solidne wykształcenie. Czy szybko odkryto, że dziecko nad zabawy z rówieśnikami przedkłada stare książki, że rozpytuje o dzieje rodziny? Wyobraźnia rysuje – czy mylnie? – obraz starego szlacheckiego dworku i małego chłopca buszującego w bibliotece, którą jako prawnik musiał posiadać Jan Kanty.
Pierwszym przystankiem na drodze edukacji młodego Szaniawskiego był pobliski Wieluń. Szkoła pijarów, do której uczęszczał chłopiec, słynęła z dobrego poziomu. Nie wątpimy, że stary klasztor z gromadzoną od pokoleń biblioteką musiał wpłynąć na rozbudzenie historycznych zainteresowań. Jako trzynastolatek Józef został wysłany do odległego Wrocławia, gdzie kontynuował naukę w katolickim gimnazjum. Chyba mało liczono się wtedy z uczuciami dzieci, bo rozłąka z rodzicami trwała siedem lat. W mieście nad Odrą Józef uzyskał maturę. Do kraju powrócił dopiero w 1825 r. i od razu podjął naukę w szóstej klasie pijarów. Parczewski twierdzi, że ambitny uczeń chciał udoskonalić swoją polszczyznę po latach spędzonych w niemieckim Wrocławiu. Mimo posiadanej matury, po roku Józef ponownie złożył egzamin dojrzałości. W 1826 r. zdolny młody człowiek zapisał się na Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, który ukończył po czterech latach. Licząc pierwszą szkołę w Wieluniu, jego edukacja trwała około szesnastu lat.
Ziemia i popielnice
Dziwna może się wydawać decyzja Szaniawskiego o powrocie do rodziców, ściślej do ich majątku Ochle koło Widawy. Jak pisze enigmatycznie Parczewski, przyszły archiwista pomagał im w gospodarstwie. W roku ukończenia studiów (1830 r.) wybuchło powstanie listopadowe. Może za niezrozumiałą decyzją kryła się wola rodziców? Może nie wierzyli oni w możliwość zwycięstwa i zakazali synowi udziału w niepodległościowym zrywie? O tym wszystkim w 1880 r., w czasach carskiej cenzury, biograf napisać nie mógł.
Można jedynie domniemywać, że po pobycie w wielkich miastach Szaniawski musiał się nudzić w rodzinnym majątku. Parczewski napisał, że doglądania gospodarstwa Józef po prostu nie lubił. Jeśli życzeniem rodziców było, aby nauka zapewniła ich synowi bogactwo, to zawiedli się srodze. Do majątku powrócił rozmiłowany w księgach i oderwany od życia uczony. Co mógł robić wykształcony człowiek w malutkiej wiosce? Młody dziedzic nad doglądanie żniw, polowania i uganianie się za dorodnymi chłopkami przedkładał spacery po polach w poszukiwaniu nikomu niepotrzebnych starych garnków. Wielu włościan wyobrażało sobie w tym czasie, że naczynia – według słów Jana Długosza – rodzi ziemia. Uwagę Szaniawskiego zwróciły otoczone legendami „starożytne” okopy i „odwieczne” mogiły znajdujące się na terenie majątku. Rozpoczął wykopaliska i zaczął znosić do dworu popielnice z ludzkimi kośćmi. Większą aprobatą rodziców cieszyły się z pewnością wyjazdy młodego naukowca do archiwów. To zajęcie po upadku powstania listopadowego zyskało wymiar praktyczny. Władze carskie żądały od polskiej szlachty udowodnienia pochodzenia poprzez dostarczenie stosownych dokumentów. I tu przychodzi z pomocą dziwak z Ochli, który za rozrywkę miał ślęczenie w zbutwiałych papierach i badaniach genealogicznych.
Własne królestwo
Udręki Szaniawskiego, jako niefortunnego dziedzica Ochli, skończyły się w 1839 r. W tym roku wyjechał on do Warszawy, gdzie objął w Archiwum Akt Dawnych stanowisko aplikanta, a potem dietariusza, czyli urzędnika pracującego za dzienną, głodową skądinąd, dietę. Wyobraźnia podpowiada obraz trzydziestopięciolatka pogrążonego w książkach. A jednak archiwista miał nie tylko umysł, ale – jak mówi popularna piosenka – duszę i ciało. Od średniowiecznych dokumentów oderwała go niejaka Aniela Zbijewska. Jakimi przymiotami odznaczała się dziewczyna i jak się poznała ta para, dyskretny biograf niestety przemilcza. Wiemy tylko, że małżeństwo Józefa i Anieli doczekało się trzech córek, z których jedna wyszła za mąż za Edwarda Pawłowicza, dyrektora kaliskiej szkoły realnej. Czy zgodnie ze stereotypowym wyobrażeniem żona tolerowała szalone pasje męża, panowała nad panoszącymi się w domu papierzyskami i zbiorami archeologicznymi (urny z kośćmi!) oraz z cierpliwością anioła godziła się na niedostatek? Patriarchalna historia o tym milczy, a dla Parczewskiego postać Anieli jest na tyle nieistotna, że nawet nie podał daty jej zgonu. Zamiast tego biograf skrupulatnie odnotował, że 11 lutego 1843 r. umarł Antoni Paparona Pstrokoński, archiwista sieradzki. Szaniawski pięć lat później objął ten urząd; rodzina przeniosła się do Sieradza. Wierzymy, że był to najbardziej szczęśliwy moment w jego życiu. Nic, że niektóre księgi są zbutwiałe i przechowywane w kościelnej wieży. Szaniawski został samodzielnym dyrektorem archiwum. Swoje królestwo przeniósł do klasztoru dominikanów, na dokumenty zamówił potężne szafy. Dużo wcześniej, bo w 1843 r., za zgodą rodzeństwa, sprzedał Ochlę, zrywając w ten sposób całkowicie z dawnym trybem życia. Co na ten temat sądziła pani Aniela, Parczewski oczywiście nie przytacza.
Rozkosze uczonego
Swoim sieradzkim królestwem cieszył się niedługo. W 1851 r. prezes Trybunału Kaliskiego Bonikowski nakazał przenieść archiwum do pałacu gubernialnego (obecnie starostwo powiatowe) w Kaliszu. Wielkie wozy wyładowane księgami powędrowały z Sieradza wraz z Szaniawskim w nowe miejsce. W tym czasie archiwistą kaliskim był Jakub Szreder. Przez kilka lat obaj panowie urzędowali niezależnie od siebie. Dopiero w 1853 r., po śmierci tego ostatniego, instytucje zostały połączone, a ich kierownikiem został Szaniawski. Trzeba było przede wszystkim zająć się rozsypanymi aktami (tzw. dissolutami), bez ładu i składu zajmującymi szafy i półki. Pech chciał, że bałagan pogrążył głównie dokumenty najstarsze, pochodzące z XIV i XV w. Najpierw należało je wydatować i odczytać. Wymaga to oczywiście olbrzymiej wiedzy: „Archiwista polski obok języków klasycznych (łacina, greka), winien znać doskonale średniowieczną łacinę, język staropolski, a nawet staroniemiecki z uwagi na pisane nieraz w tym języku akta niektórych urzędów”. Drugie najważniejsze urzędowe zajęcie Szaniawskiego polegało na rzeczy pozornie błahej – przekreślaniu pustych kart. Miało to zabezpieczać przed podrabianiem na nich starych dokumentów, np. wspomnianych dowodów szlachectwa. O skali tej pracy świadczy fakt, że do 1870 r. zakreślono 3409 woluminów. Kolejne lata wypełniły kwerendy archiwalne, czyli przeszukiwanie starych dokumentów do potrzeb naukowych. Pisze Parczewski: „W całym naukowym świecie (…) Szaniawski był doskonale znany z uprzedzającej uczynności, z jaką podejmował się poszukiwań archiwalnych i godnej uznania dokładności, która (…) nie odstępowała go na chwilę”.
Do dalszych dziejów kaliskiego archiwisty wrócimy w przyszłym tygodniu.
Anna Tabaka,
Maciej Błachowicz
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie