
Michalina Lewandowska z Kalisza wspólnie z chłopakiem, Mateuszem Boduszem z Tarnowskich Gór zrealizowali swoje turystyczne marzenie – być w Czarnej Afryce. Nie korzystali z usług biur podróży. Wędrując po Etiopii przemierzyli blisko 3,5 tys. kilometrów korzystając wyłącznie z tamtejszych połączeń autobusowych
– Zawsze marzyłam o wyjeździe do Czarnej Afryki. Chciałam zobaczyć ludzi, którzy w przeciwieństwie do nas – Europejczyków, mają czas; chciałam zobaczyć tamtą przyrodę, znaleźć się w tamtych realiach. Wybór kraju był prozaiczny, bilety były najtańsze, więc dlaczego nie Etiopia? Czarna Afryka? Tak, to jest Czarna Afryka, a do tego kraj z bardzo ciekawą historią o pięknym górzystym krajobrazie – opowiada Michalina Lewandowska. Na początek postanowili zwiedzić tereny położone na północ od Adis Abeba. Na trasie ich wędrówki znalazły się miedzy innymi Bahar Dar, Gonder, Aksum i Libella. Potem planowali wrócić do Adis i ruszyć na południe kraju. Skromne środki finansowe i chęć dotarcia w najodleglejsze zakątki Etiopii przesądziły o tym, że zdecydowali się podróżować lokalnymi autobusami. Nie wiedzieli, że było to swoiste wyzwanie.
3366 km autobusami
– O etiopskich autobusach można by napisać wiele. Wszystko zaczyna się na dworcu. Te otwierane są o godzinie piątej rano, a większość autobusów dalekobieżnych wyrusza w trasę o szóstej. Co prawda na biletach kupionych w stolicy widniały nasze nazwiska, ale numeru miejsc nie było. Niestety obowiązuje tutaj zasada „kto pierwszy, ten lepszy”. Stąd już na półtorej godziny przed otwarciem dworca zbierają się tłumy podróżnych. Gdy bramy dworca zostają otwarte, tłum rusza. Siła i spryt decydują, kto dostanie się do autobusu. Nie dostaniesz się, jedziesz jutro. Trzeba przyznać, że po krótkim okresie, kiedy przyszło nam zapłacić tzw. frycowe, radziliśmy sobie nieźle – dodaje Mateusz Bodusz. Po zajęciu miejsc rozpoczynał się rytuał pakowania bagażów. Wydaje się, że tubylcy potrafią przewieźć niemal wszystko. Mniejsze bagaże upychane są do wnętrza autobusu. Duże układane są na dachu. Oprócz typowych bagaży podróżnych trafiają tam także przewożone dziesiątki kur, a nawet kozy. Długie trasy, to jazda około 10 godzin, dlatego jeśli na dachu znajdują się kozy, trzeba zabrać dla nich paszę (siano). Łatwo wyobrazić sobie, jak wyglądają torby i plecaki po wielogodzinnym wspólnym obcowaniu z kurami i kozami, a raczej ich odchodami. – Autobusy zabierały najczęściej nadkomplet pasażerów, panował ścisk i tłok. Odległości między siedzeniami są mniejsze niż w polskich autobusach. Głośna muzyka nieprzerwanie płynąca z głośników ma umilać długie godziny podróży. Okazuje się, że do wszystkiego można się przyzwyczaić i to nie tylko do ścisku i głośnej muzyki. Kwestia toalet publicznych w Etiopii jest bardzo otwarta, zależy jak podejść do tematu – albo nie ma takich wcale, albo toaleta publiczna jest wszędzie. Częściej to drugie stwierdzenie bardziej pasuje do etiopskich realiów. Nikt nie krępuje się nawet na otwartym polu. Ja jednak wołałam nie pokazywać moich czterech białych liter. Okazuje się, że można być w podróży 10 godzin i nie korzystać z toalety – śmieje się Michalina. Bardzo często razem z Michałem byli jedynymi białymi. Mimo że od pewnego momentu nauki językiem wykładowym w Etiopii jest angielski, to niewielu jej mieszkańców potrafi się nim posługiwać. Językiem urzędowym jest amharski, a dodatkowo Etiopczycy posługują się ponad osiemdziesięcioma dialektami. Tych z kolei nie znali nasi podróżnicy, dlatego rozmowy ze współpasażerami niejednokrotnie ograniczały się do zdawkowych pytań i odpowiedzi, choć nie zawsze. – Okazało się, że przynajmniej w jednej płaszczyźnie brak znajomości angielskiego nie stanowi żadnego problemu. Ta płaszczyzna to murawa boiska. Globalne zamiłowanie do piłki nożnej, to prawdziwy fenomen. Wystarczy znać nazwiska zawodników, nazwy klubów i znajdzie się przyjaciół chyba wszędzie. Mecze w Etiopii to prawdziwe święto. Oprócz narodowych i krajowych rozgrywek największą popularnością cieszy się tutaj liga angielska. Rejestrując w pamięci kolejne plakaty ulubionych drużyn i graczy mam wrażenie, że ludność Etiopii dzieli się na kibiców Arenalu i Manchesteru – mówi Mateusz. Za oknami autobusu rozciągały się piękne widoki. Bogato rzeźbione góry, bardzo często pokryte są zieloną roślinnością. Pokonywane mosty niejednokrotnie zawieszone są nad wijącymi się cienkimi strugami. Tylko w porze deszczowej woda wypełni całe koryta rzek. Niezapomniane wrażenia pozostawia widok Nilu. Ale nie zawsze, a o tym nie wszyscy wiedzą. Turyści, którzy wybiorą się podziwiać jego wodospady w suchej porze, będą srodze zawiedzeni. Wówczas w niczym nie przypominają tych z fotografii zamieszczonych w przewodnikach i folderach. W tym czasie nie wyróżniają się niczym specjalnym od zwykłych cieków wodnych.
Ferendżi znaczy
obcokrajowiec
Mijane wioski wyglądały egzotycznie, ale gołym okiem widać było wielką biedę. Podstawę domów stanowią drewniane konstrukcje, a ściany wypełniane są mieszanką gliny, błota i siana. Dach wykonany jest z falistej blachy. Mimo małego nasycenia motoryzacją kierowcy w czasie jazdy muszą być bardzo czujni. Największe zagrożenie stanowią zwierzęta hodowlane. Odnosi się wrażenie, że są one zawsze i wszędzie. – Przy kolejnym gwałtownym hamowaniu autobusu doszłam do wniosku, że to właśnie zwierzęta mają pierwszeństwo na drogach. To do ich rytmu muszą dostosować się ludzie. Bo przecież gdy stado krów, owiec czy osiołków wyjdzie na drogę i z jakiegoś powodu nie zamierza z niej zejść, auto musi się zatrzymać i poczekać. A w Etiopii ludzie mają czas… . W minibusie jadącym do Hararu poznaliśmy dwóch mężczyzn pracujących w stolicy. Posiadali wyższe wykształcenie, dobrze mówili po angielsku. Zadali nam pytanie: w jaki sposób postrzegamy Etiopię w Polsce? Nie chcąc ich urazić odpowiedziałam ogólnikowo, że kraj ten kojarzy nam się z kawą, wybitnymi lekkoatletami i z biedą. Jeden z nich stwierdził, że największym problemem nie jest bieda, głód i brak wykształcenia. To są tylko pochodne największego problemu, jakim jest lenistwo Etiopczyków. Mówił, że ludzie są leniwi, nic im się nie chce, oczekują, że wszystko będzie im dane. Potem jeszcze nie raz słyszeliśmy taką opinię – wyjaśnia kaliszanka. Na trasie swojej wędrówki spotkali wiele osób, dzięki którym mieli możliwość zgłębiania tajników tradycji i współczesnego życia Etiopczyków. Uczące – i to dosłownie – było zdarzenie w Aksum. Na ulicy zagadał do nich mężczyzna, który przedstawił się jako nauczyciel języka angielskiego. Po krótkiej rozmowie zaprosił ich na swoje lekcje. Spędzili w klasie dwie godziny odpowiadając na najróżniejsze pytania uczniów. – Zakres tematyczny zadawanych pytań ogromny. Czuliśmy się, jakbyśmy budowali ich światopogląd na temat Zachodu. Czuliśmy się jakbyśmy byli wyroczniami. Wszystkie pytania były klasyfikowane przez nauczyciela na dobre i złe. Nie było szarości, a tylko biel i czerń. „Dlaczego piosenkarze zazwyczaj umierają młodo”, nauczyciel pierwszy tłumaczył uczniom – przez narkotyki. W jego mniemaniu nie było innej przyczyny. W pewnym momencie padło pytanie, po którym zaniemówiliśmy. „Co robicie, gdy jedno nie zaspokoi seksualnie drugiego?” Jak rozwiązujecie problem?
Nauczyciel, widząc nasze zakłopotanie szybko dodał: „w moim sąsiedztwie mieszka małżeństwo i kiedy żona nie zaspokoi męża, ten ją bije. A jak to wygląda między wami?” „Rozmawiamy” padła wspólna odpowiedź. Wydaje się, że etiopskie kobiety pozostają w cieniu mężczyzn, ich miejsce to głównie dom, gdzie wykonują wszystkie prace. To one noszą drewno na opał, ciężkie kanistry z wodą. Kobiety piorą, noszą ciężkie kamienie na budowach, siostry usługują braciom. Nie dla nich rozrywki, a tym bardziej wizyty w nocnych lokalach. Napotkane tam kobiety, jak podają wszystkie źródła, to najprawdopodobniej przedstawicielki najstarszego zawodu świata – wyjaśnia.
Podczas rejsów autobusy – nawet lokalne – zatrzymywały się na posiłki. Natychmiast wokół pojazdu pojawiali się ludzie oferujący do sprzedaży trzcinę cukrową (najczęściej) albo zwyczajne pęki trawy. – Zwyczajne albo niezwyczajne. Okazuje się, że trawa jest niezbędna przy ceremonii parzenia kawy. Etiopia jest ojczyzną tego napoju, a „specjalne” stoiska, na których ją się przygotowuje i pije, znajdują się praktycznie wszędzie. Trawa rozkładana jest nawet na podłodze. Podczas jednego z postojów do autobusu weszły kobiety sprzedające ugotowany bób. Pomocnik kierowcy kupił go i bez znajomości angielskiego zaczął nas częstować w szczególny sposób. Wołał coś w stylu you, you ferendżi i podtykał nam pod nos parujący bób. Ferendżi to słowo etykieta, które zostało nam przyklejone zaraz po wyjściu z samolotu i towarzyszyło przez 30 dni wędrówki. Oznacza ono po prostu „obcokrajowiec”, czego przeciwieństwem jest słowo „habesza”, czyli „swój”. Dopiero pod koniec pobytu dowiedzieliśmy się, że jeżeli na zaczepkę „ferendżi” odpowie się „habesza”, ludzie dadzą spokój. Pomyślą bowiem, że nie jesteś zwykłym turystą, tylko osobą, która mieszka i pracuje w Etiopii – opowiada. Przez 30 dni wędrówki pokonali autobusami lokalnych sieci komunikacyjnych trasę liczącą 3366 kilometrów. Zrezygnowali ze zwiedzania południowych regionów kraju. Mieli po prostu dość przemieszczania się w tak krótkim czasie. – Wiemy już sporo o tym przedziwnym i niezmiernie ciekawym kraju, tradycji, kulturze, zwyczajach jego mieszkańców. O kraju, gdzie obok siebie wiszą plakaty Baracka Obamy, Boba Marleya i Hajle Sellasjego. O kraju, w którym mężczyźni – aby podkreślić przyjaźń między sobą – trzymają się za ręce. Gdzie trzy- i czteroletnie dzieci są już pastuchami, gdzie prąd w miastach dostarczany jest na zamiennie do poszczególnych dzielnic, gdzie biały człowiek nie ma szans być anonimowym. Na pewno kiedyś tam wrócimy, pozostało nam do obejrzenia całe południe kraju – zapewnia Michalina.
Grzegorz Pilecki
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie