– Ten wiek, co w nim żyłem, to wielka poniewierka. Rząd za rządem, wojna za wojną. Wszystko za mego życia: przedwojenna bieda, Hitler, potem „komunisty”… Teraz świat zmienił się na lepsze.
– Moje życie było trudne – mówi Paweł Garncarek, spoglądając na wnuka. – W czasach, jakie teraz nastały, to jest niebo… Radio, telewizja, piękne samochody, ubiory i fryzury, a dzieci od małości do szkoły posyłają i wszystkiego uczą. Ludzie ładni, eleganccy, tacy… szlachetni – z zazdrością spogląda na wnuka, za chwilę uśmiecha się dobrotliwie. Jest między nimi 50 lat różnicy. Wnuk ma 30 lat, wykształcenie, firmę, samochód, laptopa i komórkę. Dużo podróżuje, zna języki obce. Dziadek ma spierzchłe dłonie i mocne zdrowie. Nowy wiek mu się podoba. Jest szczęśliwy, że poprzedni się już zakończył. Cieszy się z wnuka, ale trochę mu zazdrości. – Telewizja, radio. Przedtem jedna gazeta na wieś docierała – świąteczna. Mój wnuk od młodości jeździ samochodem, na wszystko sobie pozwala. Wakacje spędza za granicą – chwali się dziadek. W młodości chodził pieszo. Jak dorobił się roweru, mówili, że jest bogaczem.
– Przed wojną wieś była biedna. Rodziny liczyły przeciętnie 8-12 dzieci. Bogatych prawie nie było. Na rolników nakładali duże podatki. Ludzie byli wrogo nastawieni do państwa – wspomina senior. Urodził się w 1914 r. w Godzieszach koło Kalisza. Z dzieciństwa pamięta tyle, że pasł krowy, gęsi i konie. Choć do nauki był chętny, w szkole spędził zaledwie kilka semestrów – nie było czasu, w domu robota czekała. Pan Garncarek mówi, że za jego czasów dzieciom prawie nic nie wyjaśniano. Zamiast tego opowiadano zabobony i straszne historie. – Wszystkiego się człowiek bał: psa, bo gryzie, szkoły, bo bili linijką po łapach, ojca, bo dyscyplina w domu była. Kot drogę przeleciał, mówili, że nieszczęście. Krowa przestała dawać mleko, to babcia mówiła, że czarownice na nią urok zadały. Jak na wiosnę wypuszczano bydło, ludzie kładli miotły w progach. Która krowa miotłę przekroczyła, miała nie chorować. Starsi powtarzali różne opowieści: o trupach, żmijach i postrachowe o miłości, np.: „Była raz piękna Żydówka, jej mąż miał sklep. Jeździła po towar z woźnicą. Furman ją chciał do grzechu nakłonić, ale ona się nie godziła. Wjechał z nią na środek jeziora i mówi: „Wyjdź z wozu albo mi się daj”… i dała – opowiada. – W czasach, jakie teraz są, dzieci od małości do szkoły posyłają, uczą ich na komputerach. W szkołach wszystko wyjaśniają. Radio, telewizja… nie ma tajemnic – zauważa. Kiedy pan Paweł był dzieckiem, na wieś docierała tylko jedna gazeta – świąteczna. Lekarzy nie było. Wszelkich porad udzielali znachorzy. Uniwersalnym lekarstwem były bańki i pijawki. Dzieci rodziły się w domach. Do porodów przychodziły akuszerki, wołano na nie „baby”. Wiele maleństw umierało, jak tylko powitało świat.
Na przedwojennej wsi brakowało przede wszystkim… ziemi. Gospodarstwa liczyły po kilkanaście hektarów. Aby nie ulegały dalszemu rozproszeniu, przekazywano je w całości jednemu spadkobiercy. Sukcesor znajdował się w kłopotliwym położeniu. Musiał wyposażyć resztę rodzeństwa, która rezygnowała z roszczeń do ojcowizny. Na „spłatę” pracował nieraz całe życie. Dla wielu szansą na przetrwanie była migracja do miasta. Porzucenie wsi nie było wcale takie łatwe. W kraju panowało ogromne bezrobocie, a rolnicy nie posiadali prawie żadnych kwalifikacji. Za chlebem ludzie zaczęli wyjeżdżać za granicę. W miastach funkcjonowały biura pracy, które załatwiały kontrakty, jednak liczba miejsc była ograniczona. Do wsi przyjeżdżali pośrednicy, którzy – za odpowiednią prowizją – organizowali wyjazdy. – W 1939 r. skończyłem 23 lata. Wyjechałem do pracy na Pomorze Zachodnie, czyli do III Rzeszy. Razem ze mną osiem osób ze wsi. A całe Godziesze liczyły wtedy ok. 28 domów – podkreśla senior. – Brat, jak większość, pojechał do Francji. Mieszkał w samym Paryżu i pracował w fabryce chemicznej – opowiada. Pan Paweł trafił do 50-hektarowego majątku Karolewo. Folwark był wyspecjalizowanym gospodarstwem nastawionym na produkcję buraka cukrowego. Praca była ciężka. Do obowiązków polskich pracowników należało pielenie. – Maszyn nie było. Brało się haczkę i... na kolana. A dyscyplina była straszna. Jak ktoś się spóźnił, to zaraz był karany. Połowę pracowników folwarku stanowili Niemcy. Trzeba było uważać. W razie niedopatrzenia można było nawet wylecieć z pracy – wspomina staruszek. – Dniówka wynosiła złotówkę. Można było za nią kupić kilo cukru i chlebek [dla porównania robotnik w fabryce Goedego w Kaliszu zarabiał 60 zł na miesiąc].
Zarobek niewielki, ale praca pewna. – Chciałem u dziedzica niemieckiego trochę zarobić i wrócić – mówi. Kiedy się w nowej pracy zaczęło układać, nastał wrzesień 1939 r. Polacy pracujący w majątku wpadli w panikę i zaczęli uciekać. – Ruszyliśmy na Warszawę. Ktoś rzucił hasło, że jak Wisłę przejdziemy, to dalej się Niemca nie puści. Szliśmy na nogach. Na drogach pełno wędrujących cywili i wojska. Strzelali, zabijali, nad głowami latały bombowce. Chleba nigdzie nie było. Głód był straszny. W jednej wiosce gospodynie w specjalnych piecach, ustawionych w ogrodzie, piekły duże bochny. Sprzedawały go wlokącym się po drogach. Ludzie byli tak wygłodzeni, że nim się na chlebie skórka ściągnęła, łapczywie wyciągali ręce – mówi pan Paweł. – Gdyśmy już prawie pod tę Warszawę doszli, w Sochaczewie wysadzili most na Wiśle. Dalsza droga była już niemożliwa. Musieliśmy się zatrzymać. Spaliśmy na strychu u rolnika. Wieczorem, jak żeśmy się kładli, ktoś przyszedł i pyta: „Kto umie sadzić zboże?”. Zgłosiłem się, choć nie wiedziałem, o co chodzi. Okazało się, że Niemcy zabierali ludziom żywność, wszystko, m.in. ziarno. Żeby nie oddać wrogowi, gospodarz zdecydował siać. Wywiózł mnie w pole i dał mi śniadanie. To mnie uratowało, bo nie jadłem od kilku dni – wzrusza się staruszek. Z Sochaczewa pan Paweł ruszył na Kalisz. Najbardziej bał się spotkania z wrogiem. Niemieckie patrole chodziły jeden za drugim. Kontrolowali po kilka razy. – Jak ktoś miał pasek od karabinu albo jakąś puszkę, od razu brali go na sąd. Nie wiadomo, jak on się odbywał, ale skutek zawsze był ten sam. Oskarżony zostawał rozstrzeliwany – wspomina. Z Sochaczewa do Godziesz pan Paweł doszedł pieszo w cztery dni – wyłącznie polnymi drogami, bo głównymi maszerowało wojsko. Jak się trafiło na kolumnę, zamykano drogę dla cywilów i trzeba było czekać, aż wojsko przejdzie. – Widzieliśmy, jak Niemcy prowadzili do niewoli naszych żołnierzy. Niektórzy byli ranni, koledzy ich podtrzymywali. Pamiętam do dziś, jak hitlerowiec szedł i kopał nieszczęśników. Żal serce ściskał – wspomina senior. W okolicach Koła piechurzy napotkali ogromne utrudnienie. Polscy saperzy, chcąc powstrzymać niemiecką ofensywę, wysadzili most. Na obu brzegach rzeki stali ludzie z wozami, końmi, pieszo, z całym dobytkiem. To uciekinierzy, którzy w panice pierwszych dni września zdecydowali się na ucieczkę. – Przez rzekę przeprowadzali nas Żydzi. Wyprzęgali konie i cały ten majdan przeciągali przez rzekę. Wszyscy mieli napis „Jude” na plecach. Niemcy bili ich pałkami – wspomina senior.
Z Koła pan Paweł dotarł wprost do rodzinnych Godziesz. Ku jego zaskoczeniu rządziła tu już hitlerowska administracja. Niemal wszyscy sąsiedzi byli wysiedleni, a w ich domach… niemieccy gospodarze, głównie z Kakawy, Oleandrów i Sudetów. Mówili po polsku. Akcje wywłaszczeniowe odbywały się nocą. Hitlerowcy przychodzili do domów, wyrzucali z nich gospodarzy, wywozili lub aresztowali całymi rodzinami. We wsi zaczęto organizować partyzantkę. – Ogłoszono we wsi, że tu i tu jest zebranie mężczyzn. – A było nas raptem 10… – uśmiecha się senior. – Nasz komendant nazywał się Krawczykowski. Pracował w gminie, był urzędnikiem. Konspiracja szybko wyszła na jaw. Komendanta zabrali i od razu rozstrzelali. Od tego momentu wszyscy potwornie się bali. W rezultacie grupa nie przeprowadziła żadnej akcji. Jakikolwiek entuzjazm szybko gasł. Za to cały czas sprawnie działała „poczta pantoflowa”– opowiada staruszek.
Życie pod hitlerowską okupacją było ciężkie i niebezpieczne. Bezwzględnymi panami tej ziemi byli Niemcy. Wprowadzili zakaz zabijania zwierząt. Każdy ubój należało zgłaszać na posterunek. Mięso z miejsca rekwirowano. W listopadzie pan Paweł zaryzykował: zabił świnię. – Połowę dałem siostrze. Jej porcję szwagier zabrał do domu. Wniósł, położył na stole. Patrol żandarmów właśnie szedł przez wieś. Mięso leżało przy oknie. Wypatrzyli. Siostra się przeraziła. Jak ją pytali, powiedziała prawdę. Za chwilę policja była u mnie na podwórku. Był późny wieczór. Nie wzięli mnie od razu, tylko zostawili w łóżku. Rano kazali przyjść na posterunek. Zaszedłem, a oni pytają, skąd mięso. Na szczęście miałem dwie martwe sztuki, bo jedna sama padła. Powiedziałem, że mam tylko tę padlinę. Fragmenty mięsa rzeczywiście wyglądały niesmacznie. Wyjaśniłem, że leżało na gnoju i kolor straciło. Wezwali doktora. Ale zanim przyszedł, kazali mi położyć się na pryczy i tłukli kijem, gdzie popadnie. Pan Bóg dał mi taki rozum, żebym spadł. Przestali bić. Krew się lała. Leżałem na podłodze. Przyprowadzili wilczura i mnie nim szczuli. Wtedy przyszedł drugi żandarm, wyprowadził mnie na podwórze i dał znak, żebym się nie przyznawał. Może dobry był, nie wiem. Weterynarz, jak widział, że się nie przyznaję, zaczął mnie bronić. Udało się. Puścili mnie. Poszedłem do domu, a oni jeszcze raz za mną przyjechali i ten co mnie bił, powiedział: „I tak cię złapię”. Od tej pory wszystko trzeba było chować, bo za takie rzeczy ludzie trafiali do Oświęcimia – wzrusza się staruszek. Pan Paweł przeżył wojnę. Nie został bohaterem, nigdy nie chciał. Ma 92 lata i poczucie, że jego zwyczajne życie było bardzo ciężkie. – Po wojnie nastała władza ludowa. I jak było, to już każdy wie. Jak patrzę na te czasy, co nastały, to myślę, że moje życie było trudne i w tym wieku, co żyłem, wielkie poniżenie było. Całe życie się ciężko pracowało i zawsze była bieda. Za to teraz wszystko jest piękne. Ludzie w telewizji i gazetach tacy ładni i szlachetni. Świat odmienił się na lepsze. Dla mnie najważniejsze teraz jest, żeby moim wnukom w tym świecie było dobrze – puentuje senior.
Anna Frątczak
Komentarze opinie