
Piotr Sobolewski
W wiosenne ciepłe dni lubię czasem podreptać po kaliskich plantach i przysiąść choćby na chwilę na „stefciowej ławeczce” w pobliżu „pomnika” książki. Niezorientowanym wyjaśnię, że została tak nazwana – co upamiętnia zresztą stosowna tabliczka – na cześć zmarłego kilkanaście lat temu jednego z popularniejszych kaliskich przewodników PTTK, który siadywał na niej w oczekiwaniu na przybywające do Kalisza autokarami grupy. A więc ja też siadam sobie czasami tam właśnie i oddaję twórczej zadumie na temat tego, co się onegdaj działo na równie sędziwej Babince.
W którymś z poprzednich historycznych felietonów w „Życiu Kalisza” oprócz rozważań nt. pochodzenia oryginalnej nazwy tej ulicy przypomniałem fabryki jakie onegdaj – w odróżnieniu od dni obecnych – rozlokowały się na odcinku od Placu Kilińskiego aż po Nowy Rynek – do tego nie będę wracał. Dzisiaj przymkniętymi oczyma wyobraźni (przechodnie komentują – o przysnęło się dziadziusiowi) przyjrzę się instytucjom, punktom usługowym i sklepom, które stanowiły o kolorycie obu stron kanału. Inspiracją do wspomnień (i treści tego artykułu) są – rzecz jasna – „ Ballady kaliskie” Macieja Kunickiego. Wypada zacząć od narożnego z Placem tzw. domu Przechadzkiego, który to niespełniony biznesmen szybko zbankrutował a upadłą fabrykę przebudował na dom mieszkalny w k którym wnet zaczęło się wiele dziać. Już w latach czterdziestych XIX w. znalazła się tam się pierwsza w mieście sala „ochrony dla dzieci”, przeniesiona zresztą później nieco dalej. W jej miejsce znany z wielu działań w naszym mieście Bronisław Szczepankiewicz zorganizował tam lekcje tańca i gimnastyki (bo i tym, jak się okazuje, się zajmował). W tym czasie właścicielem domu został niejaki pan Klotz, który w odróżnieniu od średnio zaradnego Przechadzkiego zaczął na wynajmie pomieszczeń na parterze nieźle zarabiać. Bo oto w 1871 r. pojawił się tam „zakład szycia” Florentyny Zawadzkiej a po nim handel nasionami otworzył J. Rojek. W 1905 r. uczył tam tańca D. Zaborowski. Jesienią 1916 r., pan Majeran uruchomił tu „Centralny Skład Apteczny”, który polecał towary apteczne, wody mineralne, sole, ekstrakty kąpielowe, przybory fotograficzne, elektryczne i toaletowe oraz kosmetyki krajowe i zagraniczne, ale jakby tego było nie dosyć, od wiosny 1917 r. dodatkowo oddział winny, jako przedstawicielstwo firmy Kyritz i Synowie z Frankfurtu nad Menem. Aż wreszcie – już w niepodległej – przedsiębiorczy pan Majeran (a może to jego syn bo rzecz się działa w 1927 r. otworzył tan firmę „Baltic Radio” sprzedającą zarówno zestawy do budowy jak i gotowe radia. A gdzieś po sąsiedzku, w 1917 r. (zauważmy, że trwała wojna a kaliszanie zbierali się po tragedii z roku czternastego) powstał zakład fotograficzny pod nazwą „J. Jackowski i S-ka”. Po nim pojawił się kolejny fotograf – A. Banaszkiewicz – funkcjonujący tam – a później w Rynku – jeszcze wiele lat po ostatniej wojnie. Zresztą oba nazwiska panów fotografów starszym kaliszanom sporo mówią.
Z kolei dom nr 3 (obecnie nr 2) został zakupiony z posagu żony mecenasa Parczewskiego – Aleksandry z Bohdanów po ich ślubie. W oficynie tego domu, wówczas oddzielonej od ulicy trawiastym placem rekreacyjnym z ławkami znalazły się pensje dla grzecznych (mam taką nadzieję) i cnotliwych panien – najpierw pani Kozarskiej (później przeniosła się na Stawiszyńskie Przedmieście) po niej – w latach 1901-1907 – pani Semadeniowej a jeszcze po niej pani Klimaszewskiej. Czteroklasowa pensja pani Semadeniowej, do której uczęszczała i na karty swych „Nocy i dni” jej obraz (pensja Wenonredenowej) przeniosła Dąbrowska została na tę okoliczność upamiętniona tablicą. Dom nie jest obecnie zbyt atrakcyjny, interesujące za to są niektóre informacje (przypuszczam nieznane większości kaliszan) o samej pani Helenie. Żyła w latach 1868-1948, była córką ewangelickiego pastora Adama Heberkanta, a żoną Władysława Semadeni – superintendenta Kościoła Ewangelicko-Reformowanego. W powstaniu warszawskim straciła syna Tadeusza i wnuka Allana Andrzeja (zginęli tego samego dnia – 19 sierpnia). W końcu ubiegłego wieku jeszcze jedno prywatne gimnazjum żeńskie przy tej ulicy prowadziła Regina Czarnożył. Przez pewien czas istniał tu także – choć bardziej kojarzony z Rynkiem) znany „Bazar Szkolny” Gałczyńskich. Konspiracyjne komplety prowadziły także na tej ulicy, w domu Koperskich, siostry Konopowiczówny. Zwraca też uwagę odremontowany na potrzeby prowadzenia przychodni lekarskiej dom – pałacyk sprzed wieku, kiedyś galeria sztuki a wcześniej własność i miejsce zamieszkania rodziny Musiałów, z której wywodziła się długoletnia kierowniczka szkoły nr 3 (przy franciszkanach). A i jeszcze – do domu Kolasińskiego przeniósł się z drukarnią Józef Mroczek a przegląd tej części Babinki zakończę propozycją zajrzenia do sklepu (kiedyś z nasionami, obecnie sprzedawane są tam chyba ciuchy) z zachowanymi elementami kolonialnego wystroju. Jeszcze ciekawsze ślady dawnej świetności są – jeśli uda Wam się tam wejść – w klatce schodowej tej sporej ale i niezwykle efektownej dużej, 3-piętrowej narożnej z Nowym Rynkiem kamienicy.
No, ale jest jeszcze przecież druga strona plant – ulica wspomnianego Parczewskiego – pierwotnie – Za Murami a w czasach „słusznych” Marcelego Nowotki. Te hasłowe mury dzisiaj sobie w opowieści odpuścimy, podrepczę jednak tamtędy w stronę placu Kilińskiego. Najpierw mam po prawej leżącą na tyłach katedry, króciutką ulicę Szklarską. W XVII w. zwana była ulicą 11 tysięcy albo ulicą Urszuli. Ciekawe, co? Krótko – jak to z tym było: żyjąca we wczesnym średniowieczu Urszula z Kolonii, zwana małą niedźwiedzicą, była męczennica chrześcijańską i świętą Kościoła katolickiego. Ale zarazem według jednej z legend była zarazem rzymsko-brytyjską księżniczką, która na prośbę swojego ojca, króla Donauta z Kornwalii, wyruszyła w podróż do swojego przyszłego męża, pogańskiego królewicza Conana Meriadoca z Bretanii. Towarzyszyło jej dziesięć służek-dziewic, które miały własne tysiączne orszaki oraz własne statki. Hmm… W czasie podróży sztorm zniósł ją do portu galijskiego nad Renem. Gdzie – gdy odrzuciła zaloty Attyli – razem z dziesięcioma dziewicami (i – jak sądzę – z ich całymi orszakami – przecież musiało się uzbierać tych 11 tys. męczenników) została zamordowana przez brzydkich Hunów w Kolonii.Mieszkańcy z czcią pogrzebali ciała pomordowanych i na miejscu męczeństwa zbudowali kościół. Istnienie tych Jedenastu Tysięcy Dziewic poświadczają średniowieczne przesłanki o licznych relikwiach z kobiecych kości i czaszek, które zostały wykopane na przedmieściach Kolonii na terenie dawnego cmentarza nazywanego Ager Ursulanus. Największa ich część znalazła się w pobliskim kościele Św. Urszuli (gdzie znajdują się do dziś), pozostałe zostały wykupione lub rozesłane do różnych ośrodków kultu religijnego w Europie. Kult św. Urszuli i towarzyszek był żywy w średniowieczu i u progu czasów nowożytnych. Imieniem św. Urszuli nazywano uniwersytety i nowo odkrywane ziemie. Kolumb choćby nazwał odkryte przez siebie wyspy Dziewiczymi a kilkanaście lat później powstał nawet zakon Urszulanek. No i – jak się okazuje – ów kult dotarł do naszego Kalisza skoro ulica biegnąca tuż pod bokiem świątyni zacnego św. Mikołaja otrzymała właśnie taką nazwę. Obecnie kult Urszuli i dziewic-męczennic raczej zmalał, wzniosłe myśli i płomienne uczucia już bardziej przyziemnie częściej wędrują do pięknych aktorek i przystojnych aktorów mieszkających w – pasującym wizualnie do całości zabudowy jak wianek ruciany do kobyły – bloku pt. dom aktora.
Szkoda natomiast, że nie ma już stojącej na rogu Szklarskiej starej kamienicy z „muru pruskiego”, noszącej na jednej z belek datę 1724. Na jej zapleczu rozciągał się spory ogród, natomiast dzisiaj na podwórkach kolejnych kamienic można znaleźć (jeśli uda nam się sforsować domofony) kolejne fragmenty średniowiecznych murów obronnych. A przed tymi domami – mamy maleńką wysepkę i sporo miejsc parkingowych. Młodsi nie pamiętają pewnie: na niewiele większej niż dzisiaj ulicznej wysepce tętnił życiem dworzec autobusowy. Drewniano murowana konstrukcja dworcowa powstała w czasie II wojny (choć wraz z rozwojem międzymiastowej komunikacji autobusowej projekt – a może i zalążki – takiego dworca powstał jeszcze przed wojną). W 1947 uruchomiono go ponownie – z bufetem, przechowalnią bagażu i telefonem. Tłumy kaliszan i przyjezdnych (bo wtedy się jeździło pekaesami sporo) korzystały z tego obiektu do lat 70.
No i powoli kończymy spacerek. Stoimy na tyłach Liceum Asnyka, stojącego na miejscu rozebranego pod koniec XVIII w. kaliskiego zamku. W wieku XIX i na początku XX, oprócz klasycystycznego gmachu szkoły stanęły tam także hurtownia wapna Ewy Welcman i zlokalizowana obok niej „Pralnia Wiedeńska” Berty Strange, która zapewniała w ogłoszeniu, że pranie i prasowanie odbywa się jedną tylko ręką, z wyjątkiem wyżymaczek, żadnych maszyn ani szkodliwych ingrediencji nie używa się, o czym Sz. Publiczności na miejscu osobiście przekonać się raczy. Zważywszy, że działo się to w 1882 r., aż trudno uwierzyć, że usługę wykonywano w ciągu 24, a w razie potrzeby nawet 12 godzin, na dodatek upraną bieliznę odstawiano do domu klienta. A od czterdziestu niemal lat widok szkoły przesłania nam – pewno potrzebna uczniom ale średnio urokliwa – sala gimnastyczna.
Parczewskiego to jeden z głównych ciągów komunikacyjnych miasta. Mimo, że od pół wieku nie ma już tam przecież ani postoju dorożek (zlokalizowanego kiedyś przy wylocie ulicy Złotej), zastąpionego postojem taksówek bliżej Placu Kilińskiego, ani dworca na tyłach „Asnyka” to jednak radzę uważać. Jeśli się w czasie tych wspomnień – jak ja dzisiaj – za bardzo się rozkojarzycie, bliskie spotkanie z karoserią sunących tamtędy nieprzerwanie autek jest bardzo prawdopodobne.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Kolejna sympatyczna opowieść Pana Piotra