Reklama

Cuda w schronisku św. brata Alberta

31/01/2019 00:00

20-letnia historia schroniska im. św. brata Alberta, zapisana w okazałej kronice, to 20 lat prawdziwych cudów. Dość powiedzieć, że w 1992 roku, gdy powstawało schronisko, do dyspozycji bezdomnych pozostawała rudera, w której znajdowało się 14 metalowych więziennych łóżek

Gdy dokładnie 20 lat temu kilka osób, zaproszonych przez ks. Stanisława Piotrowskiego, postanowiło utworzyć w Kaliszu koło Towarzystwa im. Świętego Brata Alberta, niewielu myślało poważnie o schronisku dla bezdomnych mężczyzn. Nie było żadnych racjonalnych przesłanek, że takie dzieło może w Kaliszu powstać. Nie było pieniędzy, przychylności władz, doświadczenia w tego typu działalności, ani nawet gotowych pomysłów. Był jedynie ogromny zapał i... nowe socjologiczne zjawisko, powstałe po upadku komunizmu, czyli bezdomność. Właśnie w takich okolicznościach zawiązywało się koło Towarzystwa i powstawało schronisko, które dzisiaj świętuje jubileusz 20-lecia.

Na początku był zapał
Ze względu na narastający problem bezdomności, władze Kalisza w 1992 roku przekazały w dzierżawę stary, budynek po Zieleni Miejskiej przy ulicy Warszawskiej. 48-metrową ruinę trzeba było najpierw doprowadzić do stanu używalności. Dzięki zaangażowaniu wielu ludzi, udało się jakimś cudem przygotować tutaj 14. miejsc dla bezdomnych. Oczywiście zdarzały się sytuacje, gdy do schroniska przyjmowano więcej osób, np. zimą. Warunki, w jakich przebywali bezdomni były wówczas bardzo trudne – nie było ani krzeseł, stołów, ani szaf. Bezdomni spali na więziennych metalowych łóżkach, ale też siedzieli na nich i jedli posiłki. Mieli jednak dach nad głową i jeśli podporządkowali się panującym w schronisku regułom, mogli tutaj mieszkać. Szybko jednak okazało się, że potrzeby są zdecydowanie większe, bo problem bezdomności narasta. W 1998 roku zarząd kaliskiego koła Towarzystwa doszedł do wniosku, że na dzierżawionym terenie można wybudować schronisko z prawdziwego zdarzenia. Wystąpił więc do władz z prośbą o wyrażenie zgody na budowę. Wszystko przypominało raczej pospolite ruszenie – ludzie dobrej woli pomagali w pierwszych krokach – przygotowali dokumentację, starali się zorganizować materiały budowlane itd. Pieniędzy oczywiście nie było, ale od czasu do czasu ktoś wsparł dzieło i tym sposobem udało się postawić fundamenty nowego schroniska. Widząc zaangażowanie kaliszan, budowę wsparł zarząd główny Towarzystwa im. Brata Alberta w Warszawie, na tyle, na ile było go stać. Udało się więc kupić materiały, ale pieniędzy na budowlańców już nie było. Budowa utknęła na wysokości parteru.
– To był bardzo trudny czas dla towarzystwa i dla ludzi, którzy tutaj mieszkali – opowiadają dzisiaj ludzie, którzy wtedy działali w zarządzie kaliskiego koła. – Miasto dawało wtedy rocznie 24 tys. zł na funkcjonowanie schroniska. Tyle pieniędzy nie wystarczyło nawet na wyżywienie wszystkich mieszkańców, nie wspominając o budowie nowego obiektu.
Członkowie zarządu szukali odpowiedniej osoby, która podjęłaby się misji – dokładnie tak – misji kierowania schroniskiem i nadzorowałaby prace budowlane. Wybór padł na Bożennę Pietniunas, o której w Kaliszu mówiono, że wybudowała Dom Pomocy Społecznej przy ulicy Winiarskiej. Ta jednak nie chciała się zgodzić. – Przez pół roku panie mnie namawiały i znalazły również wsparcie w moim mężu – przyznaje Bożenna Pietniunas. – Argumentował, że znają mnie kaliscy rzemieślnicy, budowlańcy, którzy mi pomogą. Gdy po raz pierwszy w nowej roli obecna szefowa schroniska przyszła na plac budowy, zobaczyła rozpoczęte prace, mnóstwo materiałów budowlanych na placu i ani jednej osoby. Widok nie był zatem zbyt zachęcający. – Byłam przerażona, bo przecież nie było pieniędzy na kontynuowanie prac. Zwróciłam jednak uwagę na posadzone przez ks. Jacka Plotę drzewa owocowe. Pomyślałam, że to jest jakiś zaczątek, że te drzewa kiedyś będą przynosić owoce. Stwierdziłam, że nie ma sensu dłużej zwlekać, tylko trzeba wziąć się do pracy, która również w przyszłości obrodzi.
Nowa szefowa schroniska postanowiła, że w budowie muszą pomagać bezdomni, którzy znaleźli miejsce w schronisku. Okazało się, że sami są w stanie wybudować mury aż po sam dach. Zadowolenie z wykonanej pracy, mieszało się jednak z obawą o przyszłość – skończyły się materiały budowlane i nadal nie było perspektyw na pieniądze.
– Proszę zobaczyć – tutaj B. Pietniunas pokazuje na jedną ze stron obszernej kroniki schroniska. – Mam tutaj zachowany artykuł ,,Życia Kalisza’’ z tego okresu, zatytułowany ,,Albert bez dachu’’. Zmagaliśmy się z takimi właśnie problemami, ale dzięki życzliwości ludzi dobrej woli, zawsze udawało się zrobić to, co planowaliśmy. Nie mogliśmy liczyć na pomoc ze strony Miasta, które na budowę przekazało 14 tys. zł, ponieważ wtedy przepisy zabraniały wsparcia takich inicjatyw. Dlatego cieszyliśmy się z każdej przekazanej nam złotówki, z każdego wsparcia. Kaliszanie wiedzieli, jak bardzo jesteśmy zdeterminowani w działaniu i wspomagali nas bardzo często. Tym sposobem udało się zadaszyć obiekt.
Przez cały czas dyrektorka szukała pieniędzy, materiałów budowlanych, ale również dodatkowych źródeł dochodów. Znalazła informacje o szkoleniach dla organizacji pozarządowych. Po jednym z nich zarząd kaliskiego koła Towarzystwa przygotował sześć wniosków o dofinansowanie do holenderskiej fundacji, która wspierała inicjatywy w centralnej i wschodniej Europie. Wnioski trzeba było składać w języku angielskim, ale nie było z tym problemu, ponieważ córka koleżanki szefowej schroniska akurat w tym czasie przyjechała do Kalisza z Grecji i zrobiła to nie chcąc zapłaty. A we wnioskach trzeba było zawrzeć mnóstwo szczegółowych informacji – np. dotyczących liczby bezrobotnych, likwidowanych zakładów pracy w Kaliszu itd. Na odpowiedź zarząd towarzystwa czekał pół roku. Po upływie 6. miesięcy nadszedł długo oczekiwany list – Holendrzy napisali, że po sprawdzeniu wiarygodności koła i Bożenny Pietniunas, przyznają 59 tys. euro, ale po spełnieniu kilku warunków.

Pierwsze euro w Kaliszu
– Wtedy zaczęły się schody – dodaje Bożenna Pietniunas. – Fundacja chciała jednoosobowej odpowiedzialności i zgodziłam się na to bez wahania, mimo iż wiedziałam, że w przypadku wykrycia nieprawidłowości, będę sądzona w Hadze. Problem był ze spełnieniem kolejnego warunku – Holendrzy chcieli gwarancji, że przez 5 lat budynek nie zostanie przekazany na inne cele. Natychmiast poszłam do prezydenta Zbigniewa Włodarka z prośbą o potwierdzenie na piśmie, w obecności notariusza, że w ciągu 5 lat budynek nie zostanie odebrany Towarzystwu, ale prezydent nie chciał się na to zgodzić. Wtedy zagroziłam, że oddam 59 tys. euro Holendrom, ale upublicznię w mediach, że Miasto nie chce mi pomóc. W tej sytuacji pomogła mi Jolanta Mancewicz, która doprowadziła sprawę do szczęśliwego końca i w obecności kaliskiego notariusza Dariusza Rodeckiego, podpisaliśmy stosowne dokumenty, które trafiły do fundacji w Holandii.
W ciągu najbliższych miesięcy trafiły na konto Towarzystwa trzy transze dofinansowania. Ale znów trzeba było się zmagać z problemami – pracownicy banku w Kaliszu, nie mieli pojęcia, jak przeprowadzić transakcję. Trzeba było konsultacji z centralą w Warszawie i wreszcie pieniądze (w złotówkach) można było wypłacić.
– To był 2002 rok, nie byliśmy jeszcze w UE, nikt nie miał doświadczenia w pozyskiwaniu, ani rozliczaniu dotacji europejskich. A nam się to wszystko udało, mimo że na budowę i rozliczenie mieliśmy tylko 10 miesięcy! – wspomina Bożenna Pietniunas. – Rozliczałam każdą wydaną złotówkę i cały czas przesyłałam do Holandii zdjęcia, żeby pracownicy fundacji nie mieli wątpliwości, co do naszej wiarygodności. Nie było więc żadnych zastrzeżeń.
59 tys. euro to sporo, ale przecież nie tyle, żeby pokryć wszystkie wydatki. Jednak kaliscy budowlańcy, rzemieślnicy i właściciele firm wielokrotnie zaniżali cenę wykonywanych robót. Dzięki oszczędnościom udało się zrobić zdecydowanie więcej, niż pierwotnie zakładano. Oba budynku zostały ocieplone, wyposażona została kuchnia, a także powstała kaplica. Dom powstał w błyskawicznym tempie, ale... znów trzeba było zadbać o pieniądze, żeby go wyposażyć. Wydawało się, że wszystkie możliwości zostały wyczerpane, bo darczyńcy wspierali przecież schronisko będące w budowie. I tutaj zdarzył się kolejny cud.
– Któregoś dnia, na plac kończonej budowy przyjechał samochód na niemieckich numerach rejestracyjnych. Byłam w ubraniu roboczym, jak zawsze na budowie i wyszłam, żeby zobaczyć, kto nas odwiedził. Okazało się, że przyjechały moje koleżanki. Zdziwiły się, wiedząc mnie w takim stroju. Zapytały: Bożenna, co ty tutaj robisz? Wtedy wyjaśniłam im, że właśnie buduję dom dla bezdomnych... Wystarczyło, by wszystko potoczyło się błyskawicznie – córka mojej przyjaciółki, mieszkająca w Hanowerze, wyposażyła schronisko w łóżka, szafy, urządziła kuchnię, kupiła talerze, łyżki, bo wcześniej bezdomni jedli posiłki z metalowych garnków – dodaje B. Pietniunas.

Wracają do życia,
wracają do domów
W ten sposób powstało schronisko, które dzisiaj ma 40 miejsc noclegowych. Trudno w to uwierzyć, ale w ciągu 20 lat istnienia przyjęło ono ponad 1500 osób!!! – Bezdomność nie wybiera – przyznaje szefowa towarzystwa. – Trafiają do schroniska ludzie z wyższym wykształceniem, ci, którzy mieli swoje rodziny, ale też kawalerowie czy rozwodnicy. Wszystkich łączy jedno: w pewnym momencie przerosły ich problemy życiowe. Najczęstszy schemat to nagła utrata  – człowiek, który staje się z dnia na dzień bezrobotnym, nie może  poradzić sobie z problemami i najczęściej popada w problemy alkoholowe. Jeśli ma rodzinę, bywa, że jest wyrzucany z domu. A jeśli nie ma rodziny, ma jeszcze mniejsze szanse na otrzeźwienie. Ląduje więc na ulicy. Wtedy trzeba takiemu człowiekowi pomóc. Wyciągnąć do niego pomocną dłoń. Nie każdy wykorzysta taką szansę, ale są ludzie, którzy dzięki schronisku wyszli na prostą.
Tylko w tym roku usamodzielniło się 6 bezdomnych. Czterech poradziło sobie z trudami życia – pracują, stać ich na wynajęcie mieszkania i jakoś wiążą koniec z końcem. Jeden z nich regularnie przychodzi do schroniska. Ma wyjątkowo trudną sytuację – musi cały miesiąc przeżyć za 300 zł, bo mniej więcej takiej wielkości rentę otrzymuje. Dlatego w schronisku je śniadanie, obiady, kolacje, ale oczywiście pracuje na jego rzecz. Ostatnio mężczyzna wymienił płytki, które popękały przez siarczyste mrozy. Wcześniej koledzy pomagali jemu w remontach. – U nas wszyscy pracują – sprzątają, piorą, gotują, ostatnio wybudowali szopę – mówi dyrektorka DPS w Kaliszu. – Przecież chodzi o to, aby im pomóc. A można im pomóc, jeśli znów staną się za coś odpowiedzialni. Wielu z bezdomnych zaczęło sobie układać życie na nowo i np. wracali do swoich rodzin. Właśnie przebywając w schronisku pokonali nałóg, otrząsnęli się, znaleźli pracę i wrócili do życia. Staramy się im pomagać – ostatnio dzięki przychodni Medix i działającej tam poradni uzależnień, 8 bezdomnych wzięło udział w specjalnej terapii. Kolejnych 15 zacznie taką samą już niebawem. Wszystko po to, by mieli jeszcze jedną szansę.
Historia kaliskiego schroniska to nie tylko historia ludzkich dramatów – popadania w kłopoty, które prowadzą człowieka pod most. To również historia ludzi, którzy upadli, ale potrafili się podnieść. To jednak także historia ludzi, którzy są zawsze gotowi podać potrzebującemu pomocną dłoń. A takich w Kaliszu nie brakowało i nie brakuje – świadczy o tym nie tylko okazały budynek przy ulicy Warszawskiej, przy budowie którego wielu dołożyło swoją cegiełkę, ale również codzienne funkcjonowanie schroniska.

Jakub Banasiak

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do