
Nie podejmujemy się zliczyć, ile „słodko-wódczanych” lokali miał w swojej historii Kalisz. Jedne z nich znikały szybko, inne trwały długie lata, stanowiąc główną scenę wieczornego życia miasta. U progu wakacji popatrzmy w stronę kawiarnianych stolików
W każdem z miast prowincjonalnych cukiernie stanowią typową, rzec można, miejscowość, z której pojedynczych zarysów badacz charakterów niejedne trafne dane wyprowadzić może” – pisał „Kaliszanin” w maju 1876 r. Ile kilkutysięczne miasto mogło mieć tychże „słodkawo-wódczano-pączkowo-lodowych”, według określenia dziennikarza, miejsc? Gazeta zapowiada opis pięciu przybytków, ale skupia się na trzech, skąd łatwo wysnuć wniosek, które uznawano za najważniejsze. Lektura wprowadza w świat XIX-wiecznych kawiarni.
Lody Hajoty
Kiedy redaktor przystępował do swojego opisu, parkowa cukiernia należała do Schmidta. Jak wszyscy kaliszanie wiedzą, spadkobierczynią tamtych tradycji jest dzisiejszy lokal KTW, choć w skorupie przebudowanego gmachu trudno dzisiaj zobaczyć lekkość dawnej konstrukcji. Wcześniej gospodarzyli tutaj Julia i Emil Gessnerowie. Małżeństwo wsławiło się tym, że jako pierwsi w mieście oświetlili swoją restaurację lampami gazowymi. Chwilę później, w 1879 r., przybytek przejął Wehner, naczelnik straży pożarnej w Turku. Jego nazwisko do kawiarenki przylgnęło najdłużej i najmocniej. Na pewno przyczyniły się do tego inwestycje, które restaurator poczynił dla umilenia gościom czasu (na skwerze przy cukierni pojawiły się rzeźby i fontanna), ale także tragiczna śmierć nastoletnich córeczek Wehnera (pochowane na cmentarzu ewangelickim) – historia długo opowiadana nad Prosną.
Z czego słynęła cukiernia? Z lodów, najlepszych w mieście cukierków i szachów: „Tu pod obszerną wystawą [werandą], zabezpieczoną markizami od natarczywości słonecznych promieni, rozsiadają się przede wszystkim szachiści; ich pełne duchowego skupienia zajęciu (któremu nadal nie przeszkadza hałaśliwy stuk bil bilardowych, dolatujący z salki przez otwarte okno), przygląda się milczący tłum (…)”. O smaku cukierków (bo co to znaczy „najlepsze w mieście”?) nie możemy powiedzieć nic, ale potrafimy wskazać przynajmniej jedną znaną osobę, która próbowała tutaj lodów. Była to sławna ówcześnie literatka Hajota, czyli Halina Boguska, żona Stefana Szolc-Rogozińskiego. Zimne rozkosze podane na werandzie, przy temperaturze bliskiej zeru, posłużyły Hajocie – jak opisywaliśmy przed laty – jako niezbędny rekwizyt do odegrania sceny bezpośrednio poprzedzającej rozwód tych dwojga.
Do tradycji parkowej restauracji weszły karnawałowe zabawy, a w porze letniej koncerty orkiestr, w tym 15 Aleksandryjskiego Pułku Dragonów. Dźwięki dobywały się z „mikroskopijnego, ale bardzo powabnego ogródka przed cukiernią”. Dalej roztaczał się park, sławiony jako Elizejskie Pola Kalisza i porównywany do uroków Karlsbadu, czyli terenów uzdrowiskowych w Karlowych Warach.
Muzyka z polifonu
Z lodów słynęła także cukiernia Gussmana w rynku; podobno nie miała żadnego szyldu „i gdyby nie latem natłok gości w ozdobnej, choć może zaciężkiej werandzie, nie wiedziałby obcy, że tutaj można się napić najlepszej „nie tylko na Kalisz” kawy, ochłodzić się lodami nieustępującym neapolitańskimi, posilić się ciastkami”. W przedwieczornych godzinach na wygodnych kanapach zakładu rozsiadali się młodzi „juryści” [prawnicy], „którzy po wyczerpaniu tych i owych pytań prawodawstwa, erygują w końcu potężny a groźny areopag dla „Kaliszanina” (…)”. Tym stwierdzeniem odnoszono się do komentarzy gazety dotyczących spraw toczących się przed sądem. Dysputy u Gussmana prowadzono nie dłużej niż do godziny 22, kiedy lokal był zamykany.
Zakład Rudolfa Fibigera u zbiegu Warszawskiej i Grodzkiej, podobno „najozdobniejszy ze wszystkich”, trzymano za to otwarty do późnych godzin „z litości dla tych, którzy z tej i owej wieczornej wizyty powracają chłodno i głodno do domu”. Tutaj najchętniej grywano w bilard. W 1895 r. specjalną atrakcją stał się polifon, czyli rodzaj grającej szafy sprowadzonej prosto z Wiednia „dla uprzyjemnienie czasu gościom”. Jak podawano w prasowym anonsie, „za wrzuceniem doń [do środka maszyny] miedzianej dziesiątki [instrument] automatycznie się porusza i wygrywa melodyjne sztuczki”.
Literaci bez humoru
I jeszcze literaci… Z dużą dozą nieśmiałości gazeta pisała o 15 osobach (niewiarygodna liczba, prawda?) parających się piórem nad Prosną. Ale zamiast opisu kawiarni, w której domniemani pisarze się spotykali, niespodziewanie otrzymujemy charakterystykę środowiska. „Już to Bogiem a prawdą, pod sztandarami „dobra powszechnego”, pożytku oświaty i miłości wszystkiego, co dobre i piękne, nigdzie może nie napotkałoby się tyle drobiazgowych a bezcelowych uprzedzeń, zawiści itp., jak między kaliskimi literatami. Każdy więc chodzi na kawę tam, gdzie ma nadzieję na spotkanie tych, którzy dzielą jego zaopatrywania lub niespotykanie tych, którym wieczną nienawiść zaprzysiągł”.
Śliwki w dekolcie
Oddzielne miejsce należy się najsłynniejszemu z przybytków wolnych muz, restauracji nieprzerwanie od XIX w. do czasów II RP prowadzonej pod szyldem „Wypiszczyk”. Lokal, działający w Alei Józefiny 15, może śmiało pretendować do tytułu królowej wieczornych atrakcji miasta nad Prosną, a to za sprawą letniego ogródka, występów aktorów oraz… skąpo odzianych pań. Tancerki, co zrozumiałe, szczególnie mocno zapisały się w pamięci męskiej części publiczności. Wspominał Jerzy Zdzisław Stanecki (zm. 2004), późniejszy Kawaler Orderu Wojennego Virtuti Militari, w latach międzywojennych uczeń Gimnazjum im. Adama Asnyka, mieszkający na stancji w sąsiadującym z kawiarnią domu: „Razu jednego na balkonie stała cała skrzynka dużych jak granaty, jędrnych, ciemnofioletowych śliw. Wieczór był pogodny, bezgwiezdny, a w ogródku odgrywały się swawolne igrce półnagich girlasów. Przy suto zastawionych stolikach było pełno gości. Wpadł mi wtedy szatański pomysł urządzenia zawodów, kto dorzuci śliwą do „Wypiszczyka”. I zaczęło się bombardowanie. Tylko pojedyncze pociski dotarły do celu (…)”. Jednym z nich był dekolt „girlasy”. Lokal niewątpliwe budował część klimatu miasta przedwojennego; jako miejsce młodzieńczych fascynacji teatrem pojawia się na kartach debiutanckiej powieści Stefana Otwinowskiego: „Podwórze oddzielone było od ogrodu płotem, płot posiadał tajemną furtkę; przez nią właśnie mogli przechodzić zupełnie niepostrzeżenie aktorzy w charakteryzacji, w kostiumach – dziwaczni, prawie nadzy, wspaniali” („Życie trwa cztery dni”).
Restauracja została założona przez Ignacego Wypiszczyka w 1881 r., który wzorem warszawskich kawiarni założył przy niej prowizoryczną scenę. Z prasowych anonsów i notek mógłby powstać obraz lokalu na wysokim poziomie. Mógłby, gdyby nie opinia podróżnika Stefana Szolc-Rogozińskiego, który nie unika w swoim wspomnieniu z 1895 r. słowa „prowincja”. I chyba tak trzeba zobaczyć ten przybytek – jako miejsce schowane między marzeniami publiczności, cieniem drzew i możliwościami objazdowych trup rozrywkowych.
W 1929 r. lokal ciągle polecał „znaną swą kuchnię”, w tym obiady, kolacje i piwnice zaopatrzone we wszelkie trunki. Gościom w czasie posiłków przygrywało artystyczne trio, wieczorami zapewniano występy „znakomitego” zespołu kabaretowego i jazzbandu.
Na marginesie dodajmy, że obok, ale jednocześnie pod tym samym adresem, Aleja Józefiny 15, działało pierwsze kino w mieście – Oaza. Jak to możliwe? Sprawę wyjaśniają dokumenty szczęśliwie zachowane w Archiwum Państwowym w Kaliszu. Właściciel domu i kinoteatru, Juda Rein, samowolnie zmienił numerację, uznając właściwą dla swojej posesji trzynastkę za „fatalną”. Szczęście podobno sprzyja odważnym.
Wspomnienie Jerzego Zdzisława Staneckiego za: „Dotknięcie czasu. Lisy Asnykowców”, Kalisz 2008.
Anna Tabaka, Maciej Błachowicz
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie