W latach 50., 60. tabory na polskich drogach nie były rzadkością. W kolorowych strojach, na drewnianych wozach-domach – egzotyczni, swobodni, inni. Wspaniały temat na fotografię, zwłaszcza kolorową. O swoim spotkaniu z Cyganami opowiada Bronisław Włodarski.
Pierwsze wspomnienie o Romach sięga dzieciństwa pana Bronisława. Jako gimnazjalista spędzał wakacje w Łodzi, u wuja, który prowadził sklep na przedmieściach. – Sklep był daleko od domu, wuj często w nim sypiał, by zaoszczędzić czasu na ranne dojazdy i lepiej strzec interesu – opowiada senior. – Pewnej nocy obudził go szum. Zapalił słabą gazową lampę i pod wyłamaną od dołu spróchniałą częścią drzwi zobaczył rękę. Dłoń badała podłogę w kącie drzwi, szukając haka, by je odryglować. Wuj szybko ściągnął ze ściany powróz, nałożył na rękę intruza pętlę, zaciągnął i przywiązał do skobla. Okazało się, że za drzwiami leżał... Cygan. Wuj sprowadził policję, a pechowiec wylądował w sądzie. Poszedłem z wujem na salę rozpraw. Prócz oskarżonego zjawiła się pod nią duża grupa Romów. Solidarnie bronili pobratymca. Jakiż był rwetes, jakie zamieszanie. Kolorowe stroje, egzotyczna uroda i niezwykła solidarność. Byłem urzeczony.
Lipiec 1945. Osnabrück. Niemcy. Przez puste miasto wlecze się wóz z polską flagą. Ciągnie go ekstremalnie wychudzona szkapa. Na wozie ledwo widoczna spod tobołów… cygańska rodzina. – Dokąd jedziecie? – pytał pan Bronek. – Jak to dokąd? Do Polski! – A czemu wasz koń taki chudy? Nie mogliście wziąć lepszego od Niemców? – Eeee, z takim to dopiero byłby kłopot. Lepszy by nas zjadł ze wszystkim! Z tego jest pożytek wielki, bo to prawie nic nie je, a żyje.
Przez 30 lat pracy w energetyce pan Bronisław jeździł po kilkunastu powiatach. W kieszeni zawsze miał przynajmniej jeden aparat. Najwygodniejsza była Taxona. Tabory spotykał często lub wręcz na nie polował, nawet zbaczał z drogi. – Rzeźbione wozy-domy, kolorowe stroje. Byłem ich ogromnie ciekaw, pragnąłem robić zdjęcia! Cyganie byli niezwykle nieufni. Jak tylko widzieli aparat, od razu kryli twarze. Bali się złośliwości, a przede wszystkim milicji. Tam nie cieszyli się dobrą opinią. Pamiętali prześladowania wojenne. „Jestem amatorem” – tłumaczyłem i godzinami prosiłem, by zgodzili się pstryknąć chociaż parę zdjęć. Żeby zyskać ich przychylność, rozdawałem fotografie Romów z innych taborów – wspomina.
Podwórze przed mleczarnią. Kilku Cyganów rozpala duże ognisko. Do typowych baniek do mleka wkładają kawałki cyny „angielskiej”. Wrzucają naczynia do ognia i kulają nogami w ognisku, by cyna rozpuściła się i pokryła całe wnętrze bańki. Praca żmudna i bardzo szkodliwa dla zdrowia. Ostudzone naczynia badali chemicy odczynnikami, wydając atest. Byli jedynymi w Polsce fachowcami cynowania garnków. Poza tym znali się na kowalstwie, powroźnictwie, wyrabiali sieci rybackie, patelnie, zajmowali się rymarstwem. – Raz zobaczyłem w obozie śliczny skórzany puszorek dla wieprzka. Świniak paradował w uprzęży jak najdroższy piesek. Kiedy chciałem prosiaczkowi zrobić zdjęcie w puszorku, spotkałem się z protestem. Mało tego. W obawie, bym nie pstryknął, dwóch chłopców osłaniało go przed obiektywem. Podejrzewam, że był to jakiś zabobon – opowiada fotograf.
Gdy w pobliżu wsi pojawiał się tabor, ludzie chowali drób i prosięta. Inni byli zdania, że tam, gdzie Romowie obozują, nie ginie nic, dlatego że Cyganie pilnują, by w okolicy nic nie ginęło, w obawie przed podejrzeniami. Wszyscy zgodnie uważali ich za wrogów pracy. – Zauważyłem, że pod względem stosunku do pracy byli podzieleni. Romowie z dawnych terenów niemieckich chętnie najmowali się do pomocy w rolnictwie. Nieraz całe lato obozowali w okolicach PGR-ów, szli do żniw, sianokosów, wykopów, pomagali w budowie domów. – Wozy mieli piękne, ręcznie rzeźbione, prawdziwe rękodzieła. Rzadko pozwalali zaglądać do środka. Kilka razy zerknąłem niepostrzeżenie. Byłem zaskoczony – porządne pierzyny, haftowana pościel, piękne materiały – w większości z paczek, które otrzymywali od ziomków z zagranicy. Wszystko czyste i zadbane. Niemowlęta kąpali w dzieżach i kładli na siennikach wypełnionych miękkim torfem, który idealnie wchłaniał mocz. Od mężczyzn ani razu nie poczułem alkoholu. Prawie w każdym wozie wisiał święty obrazek. Cyganów – i nie tylko ich – zaskakiwały kolorowe fotografie pana Bronisława. Do dziś sprawia mu wielką przyjemność, kiedy zupełnie nieznane osoby o romskich rysach kłaniają mu się na ulicach. – Cyganów, których sfotografowałem w taborach w Kościelnej Wsi, a teraz z czasem ich potomków, spotykałem na ulicach Kalisza. Wiem, że się tu osiedlili – mówi. Ostatnie tabory pan Bronisław widział pod koniec lat 60. Potem rzeźbione wozy stały już tylko przed domami na cegłach jako dekoracja. Najwięcej takich było w Kępnie.
Anna Frątczak
Komentarze opinie