
O kamienicy braci Kowalskich już pisaliśmy przed kilkoma laty. Dzisiaj namawiamy, żeby jeszcze raz spojrzeć na ten duży dom przy ul. Śródmiejskiej, ale tym razem oczami pani Janiny Dawidowicz, wnuczki jednego z dwóch przedwojennych właścicieli budynku
Najprzyjemniejszą konsekwencją wspólnego pisania na tych łamach jest chwila, kiedy otwiera się przed nami sezam wspomnień. Dzieje się tak za sprawą Czytelników, którzy pamiętają lub przekazują obrazy dawnego świata. Czasami są to fotografie, czasami zapiski, czasami listy. Bardzo cenimy sobie takie przejawy zainteresowania. Ostatnio zdarzyło się nam otrzymać niezwykły list. Już sam fakt, że został on napisany na papierze ręką przywykłą do staranności w kreśleniu zdań i nadany z Londynu w dobie powszechnych maili, mógł wywołać emocje. Korespondowała Janina Dawidowicz, wnuczka Maurycego Kowalskiego, przedwojennego współwłaściciela domu przy ul. Śródmiejskiej 35. Dzięki przesyłce wiele informacji zawartych w naszym pierwszym tekście o kaliskim „drapaczu chmur” możemy dzisiaj uściślili i uzupełnić.
Duży dom
Przypomnijmy. Pięciopiętrowa kamienica na obszernej działce pomiędzy dawnym kinem Stylowym a ulicą Kościuszki stanęła w 1930 r. Miejsca starczyło także na pięć oficyn (cztery przy ul. Krótkiej, piąta przy ul. Kościuszki). Jak wynika z dokumentów przechowywanych w Archiwum Państwowym, parcela z fragmentami wypalonych murów została nabyta trzy lata wcześniej. Bracia Maurycy i Leon Kowalscy zaangażowali do pracy architekta Alberta Nestrypke. Myśląc o wygodnym domu dla siebie, ale jednocześnie mieszkaniach do wynajęcia i przestrzeniach sklepowych, właściciele zdecydowali się na funkcjonalny modernizm. Styl zdradzają mocna, zgeometryzowana bryła, duże okna, surowa fasada, której jedyną ozdobą są pasy muru rozdzielające poszczególne osie budynku (pilastry) oraz tarasy i balkony. Oprócz dwóch dużych mieszkań właścicieli, w części frontowej znalazło się dziewięć olbrzymich lokali (największe sześciopokojowe). W tych mieszkaniach można było skorzystać z ciepłej wody i kuchenek na gaz. Zgodnie z najnowszymi standardami, ważne miejsce w domu zajęła łazienka. Ciepło w zimowe wieczory zapewniało centralne ogrzewanie z dwoma potężnymi piecami streblowskimi umieszczonymi w piwnicach. Nowoczesna kamienica stojąca przy głównej arterii miasta, wówczas ul. Piłsudskiego, musiała intrygować mieszkańców niewielkiego miasta, dopiero przyswajających zdobycze modernistycznego przełomu. Atrakcyjność miejsca podnosił ogród. O nim, samym budynku i jego sklepach pani Janina Dawidowicz napisała: Dom, zwany w rodzinie „dużym domem”, był rzeczywiście piękny. Szerokie, tak zwane weneckie okna lśniły, balkony były pełne kwiatów, ogród w podwórzu także kwitł od wczesnej wiosny do późnej jesieni. Nawet poszczególne sklepy pachniały: drogeria – perfumeria Rozenów na jednym rogu i kwiaciarnia państwa Stasiaków na drugim (…) Do lodziarni pana Gei chodziło się na świetną cassatę. Ostatniego lata przed wybuchem wojny jakiś przedsiębiorczy businessman postawił na chodniku, prawie naprzeciwko lodziarni budkę, w której sprzedawał nowość: lody na patyku – ku wielkiemu oburzeniu pana Gei i wielkiej uciesze dzieci.
Był jeszcze jeden powód, dla którego najmłodsi chętnie odwiedzali dom braci Kowalskich. Jego klatkę schodową przecinał szyb z windą (firmy Stefan Sowitsch z Wiednia). Nie było to pierwsze tego typu urządzenie w Kaliszu, ale jedno z pierwszych w prywatnej kamienicy. Przed niesubordynowaną ciekawością małoletnich wnętrza dźwigu bronił dozorca Kubiak. Ale to dopiero było wyzwanie! Zapowiedź podróży z prędkością 5 metrów na sekundę i to aż na wysokość 5 piętra rozpalała wyobraźnię. Nie raz gapowiczom udawało się przechytrzyć stróża zajętego utrzymaniem porządku w dużej kamienicy. Nie wiedziałam, że nasza winda była taką atrakcją dla kaliskich dzieci – komentuje pani Dawidowicz. – Jeździłam nią często do mieszkania dziadków. Pamiętam trzask zamykanych metalowych drzwi i mój lekki niepokój: A co będzie, jak staniemy między piętrami? Nigdy to się jednak nie zdarzyło. Zamontowana w 1935 r. winda miała wnętrze wykładane różnymi gatunkami szlachetnego drewna i kryształowe lustro dla komfortu gości. W ruinie kabiny do dzisiaj ocalała jedynie plakieta z adresem firmy: Wien XVI Wiesbergasse 14-18 tel.: B. 32-1-59.
Przedsiębiorcy
Maurycy i Leon Kowalscy, właściciele młyna (Młyn Motorowy M. i L. Bracia Kowalscy w Kaliszu, ul. Ostrowska), w przedwojennym Kaliszu byli znanymi przedsiębiorcami. Świadectwo ich popularności wystawia Mieczysław Jałowiecki w swoim „Requiem dla ziemiaństwa”, tomie wspomnień z ziemi kaliskiej: „W Kaliszu było kilka młynów, ale ja zawsze wybierałam młyn należący do braci Kowalskich (…)”. Wnuczka maluje portret swojego przodka: Dziadek Maurycy, ojciec mojej matki, był rzetelnym pracodawcą. Zatrudniał dużą liczbę robotników i był wśród nich bardzo popularny, biorąc udział także w ich życiu prywatnym i wspomagając wiele rodzin. Spełnieni w interesach bracia mogli sobie pozwolić na samochody. Gdy Józef Piłsudski przyjechał z oficjalną wizytą do Kalisza, zarząd miasta zwrócił się do dziadka, prosząc o pożyczenie auta, co oczywiście [Maurycy] uczynił.
Pasją Leona, jak przekazuje Jałowiecki, były narty, Maurycy z zamiłowania był ogrodnikiem. Prócz ogrodu przy „dużym domu” miał jeszcze drugi, większy koło młyna, a także sad i cieplarnię wykopaną głęboko w ziemię. Hodował tam egzotyczne rośliny, m.in. wielką winorośl, która – jak pamiętam – pięła się imponująco aż pod szklany dach, ale owoce jej były uparcie cierpkie. [Dziadek] sprowadzał do tych ogrodów cebulki, flance i krzewy z zagranicy i od wczesnego mego dzieciństwa uczył mnie ogrodnictwa.
Obrączka
Bracia nie byli – jak podawaliśmy – bliźniakami. Przekazywana ustnie przez kaliszan informacja, że jeden z nich brał udział w kampanii wrześniowej też wymaga korekty. Opowiada pani Janina: To Jakub, syn Maurycego i Samulek, syn Leona, obaj podporucznicy rezerwy, rówieśnicy i kuzynowie, poszli razem z Kalisza do Warszawy. Samulek zginął podczas bitwy przed dojściem do stolicy – niestety nie pamiętam nazwy miejscowości. Przed śmiercią zdjął obrączkę i dał ją Jakubowi, prosząc by oddał ją jego żonie, która spodziewała się ich pierwszego dziecka. Jakub nosił tę obrączkę przez wiele lat. Zdjął ją dopiero przed własnym ślubem. Żona Samulka, dziecko i cała rodzina zginęli wywiezieni z warszawskiego getta do Treblinki.
Sprawdzają się natomiast informacje, że ktoś z rodziny Kowalskich wrócił po wojnie do Kalisza: Jakub brał udział w obronie Warszawy aż do końca kampanii. Wzięty do niewoli przesiedział w oflagu aż do oswobodzenia przez armię amerykańską i wiosną 1945 r. wrócił do Kalisza. Siedząc na wiejskiej furze, którą przejechał ostatni etap w towarzystwie innych pasażerów, i w amerykańskim mundurze, usłyszał jak ktoś objaśniał towarzyszom drogi: „A to jest dom Kowalskich. Kowalskich już nie ma. Ale usłyszałem, że jeden uciekł z gazu”. To był moment, kiedy Jakub postanowił wyjechać na zawsze z kraju.
W kaliskim muzeum przechowywane są karty osobowe Żydów, którzy przyjechali po wojnie do miasta (z 2 tys. 1600 było dawnymi mieszkańcami miasta). Jedna z nich została wystawiona na nazwisko Józefa Jakuba Kowalskiego, urodzonego w 1910 r., syna Maurycego i Salomei z Kapłanów, przed Holocaustem mieszkańca domu przy ul. Piłsudskiego.
Ozdoba miasta
Dzisiaj dom braci Kowalskich cieszy się już tylko resztkami swojej dawnej świetności. Ciężki w swojej bryle, najlepiej wygląda z perspektywy ul. Fabrycznej – z oddali jego obdrapane elewacje nabierają wysmukłości „drapacza chmur”, dobrze widać główny taras w fasadzie udekorowany poręczą w najmodniejszym na przełomie lat 20. i 30. stylu art deco. Klatki z windą lepiej nie oglądać – w obecnym stanie może służyć tylko jako scenografia do thrillera z elementami „ciężkiego” filmu psychologicznego. Ogród stał się podwórkowym parkingiem. Kiedy bracia Kowalscy mieszkali w „dużym domu” był on ozdobą miasta. Nie tylko dlatego, że dozorca pan Kubiak doglądał i pilnował, ale także dlatego, że jego mieszkańcy szanowali swoje otoczenie. Obecne jest inaczej. Nie ma już Kowalskich w Kaliszu. Nie ma sadu, ogrodów i cieplarni. Ale jest dom Kowalskich – kończy list Janina Dawidowicz.
Pierwsza część jej autobiografii jest tłumaczona z języka angielskiego na polski. Jak zapowiada autorka, w książce znajdzie się wiele fragmentów poświęconych Kaliszowi. Wspomnienia z dzieciństwa pani Janina pielęgnuje także w inny sposób: Nieraz patrząc na mój o wiele skromniejszy podmiejski ogródek, myślę, że dziadek Moryc byłby chyba szczęśliwszy, że nie zapomniałam jego nauk.
Anna Tabaka, Maciej Błachowicz
Autorzy dziękuję pani Elżbiecie Olender-Dmowskiej, która odegrała ważną rolę w nawiązaniu korespondencji z panią Janiną Dawidowicz.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie