
Działo się w Kaliszu w 1834 r. Do miasta zjechało towarzystwo niejakiego Henryka Kocka, byłego pierwszego tambora, majora gwardii francuskiej. Gawiedź stała na ulicy i przyglądała się z niedowierzaniem to wyczynom żołnierza muzyka, to sztukom jego współtowarzyszy… Dziewiętnasty wiek nad Prosną obfitował w publiczne widowiska. Wierzcie lub nie, ale z tamtego czasu trzeba wyciągnąć pierwszą nitkę opowieści o kaliskiej La Stradzie
Kock przywiózł do Kalisza rosłą Holenderkę. Kobieta odznacza się siłą, która pozwala jej stawać w zapasy z tyrolskim wilkiem, unosić przywieszone do warkocza mordercze ciężary i własną pierś nadstawiać zamiast kowadła. „Ooooo! Aaaaaa! Uuuuu!” – wokół rozlegają się pomruki zadziwionego tłumu. Kowal samozwaniec właśnie podnosi młot i uderza w pierś biedaczki. A kobieta ani drgnie. Trzyma się mocno na potężnych nogach przypominających herkulesowe kolumny. Boi się, ale uśmiech nie schodzi z jej twarzy. Całe życie, od kiedy wydano ją z domu (bo taka cudaczna w swojej wielkości, że aż warta pokazywania), tuła się po świecie. Czy Niemcy, czy Francja, czy Włochy, czy daleki Kalisz pod rządami cara północy wszędzie ludzie reagują tak samo. Są żądni widoków rzeczy niezwykłych. A ona do tej ekstrawaganckiej dziedziny życia przynależy. Pogodziła się ze swoim losem, albo nigdy o nim nie myślała. Taki świat.
Dzięki niezwykłej skrupulatności Adama Chodyńskiego, pierwszego kronikarza miasta, wiemy, że w XIX wieku niemal rok w rok nad Prosną gościły wędrowne towarzystwa. Trupa aktorska to już była wyższa półka. Komicy, magicy, brzuchomówcy, linoskoczkowie, szybkobiegacze, wszyscy ci domorośli artyści różnej maści najczęściej występowali na ulicach i placach, pod chmurką, rzadziej w salach zamkniętych. W tym ostatnim przypadku zapraszano do drewnianego budynku teatru postawionego z okazji zjazdu cesarzy w 1835 r. (dwadzieścia kilka lat później rozebranego), przerobionej ujeżdżalni przedsiębiorcy Neuman-Golińskiego lub do Hotelu Polskiego Woellfla przy dzisiejszym Złotym Rogu.
Niezmienne pozostawało zainteresowanie. Dla kilkudziesięciotysięcznego Kalisza, żmudnie i z różnym skutkiem realizującego swoje ambicje o wielkomiejskości, przybysze o cudownych lub tylko cudacznych umiejętnościach byli nie tylko atrakcją, ale – co dla nas ważniejsze - projekcją marzeń. Nie wyróżnialiśmy się pod tym względem na tle Europy. Dziewiętnaste stulecie w przedziwny sposób potrafiło łączyć racjonalne spekulacje z romantyzmem i zainteresowaniami paranormalnymi zjawiskami.
Smak niezwykłości
Cokolwiek by powiedzieć o pobudkach prowadzących jarmarczne budy, kolorowi wędrowcy zawsze wnosili smak niezwykłości do codziennego świata. „Miłość nauki, chęć podzielenia się z innymi wiedzą, żądza popisu i wywołania wrażeń, a wreszcie górująca nad tym wszystkim potrzeba chleba powszedniego wyroiły te indywidua wędrowne, co zręcznością kuglarską, gimnastyczną, sztukami konnymi, utresowaniem zwierząt, głębszą znajomością jakiejś gałęzi nauk przyrodzonych [pis. oryg.] lub matematycznych, gabinetami, zbiorami, muzeami, kalectwem, nawet monstrualnością itp. poszły w świat na zarobek” – snuł refleksje kronikarz. O kim pisał? Kto zabawiał kaliszan przed stu i niemal dwustu laty?
Najczęściej byli to obcokrajowcy lub osoby za takie się podające. Dzięki niekłopotliwemu zabiegowi potencjalny widz od razu otrzymywał komunikat: „Uwaga, nadjeżdża Inny, ktoś z dalekiego świata”. Jak zauważył Chodyński, „nie każdy bowiem mając środki i sposobność zwiedzania miast wielkich i wreszcie do oglądania pewnych osobliwości przyrody lub cudów rozumu ludzkiego, na miejscu u siebie, choć umysłowo skorzystać może”. Przekazane przez historię nazwiska brzmią z włoska lub mają niemieckie zabarwienie. Czy były to nazwiska prawdziwe, czy raczej, jak można się spodziewać, pseudonimy artystyczne? Czy Ernest Teodor Aumann, który w 1854 r. przyjechał nad Prosnę z przedstawieniem elektryczno-magnetycznym był rzeczywiście fizykiem? Co potrafił niezwykły pies Jana Dalmazzo z Piemontu, występujący w Kaliszu w 1829 r. i w czym okazał się lepszy od zwykłych burków? Skąd wziął się tytuł „profesor magii” występujący przed nazwiskiem niejakiego Karola Bilsa, czarującego publiczność „sztukami magicznymi, indyjskimi i chińskimi”? Jakie podstawy miał Wilhelm von Aken, żeby swoją menażerię nazwać królewską? Stare afisze były pełne podobnych zagadek. Odpowiedź na wszystkie pytania nie jest ani możliwa, ani pożądana. Tajemnicę warto pozostawić, chociażby dla zabawy.
Ludzie i zwierzęta
W różnorodności przedstawień publicznych można znaleźć pewien porządek. Najogólniejszy podział wykaże pokazy fizyczno-zręcznościowe, paranaukowe, tresurę zwierząt oraz prezentacje ułomnych fizycznie czy psychicznie ludzi. W 1835 r. niestety ekscytowano się pewnym starszym Francuzem, który miał rzekomo zdziczeć na bezludnej wyspie i z tej przyczyny „połykał z łatwością kamienie, pożerał z pierzem żywe gołębie i kury, i smakował wielce w surowym mięsie”. Kilka lat wcześniej płacono za oglądanie króla albinosa ze środkowej Afryki o czerwonej źrenicy. Nie brakowało kreatur, które na widok publiczny wystawiały własne chore dzieci. Z równym zaciekawieniem przyglądano się karłom czy, jak już wiemy, osobom obdarzonym ponadprzeciętnym wzrostem. „W tych dniach w przejeździe z Warszawy za granicę zawadzi o nasze miasto towarzystwo złożone z młodej olbrzymki i rodzeństwa karłów” – donosiła w 1877 r. lokalna gazeta. „Kaliszanin” miał światłych redaktorów. Można z tych przesłanek wyciągnąć tylko jeden wniosek: podobne „nadzwyczajne” pokazy należały do widowisk… zwyczajnych, tj. przystawały do ówczesnej obyczajowości.
Okrutnie tresowane, pozbawione wolności zwierzęta dzieliły z ludźmi ten sam nieszczęsny los. W październiku 1824 r. Ludwik Karamatti przywiózł wielbłądy, pelikany, niedźwiedzie i małpy, a Franciszek Capellini „wodził różne zwierzęta po ulicach”. Taki na przykład Karol Hiszev pokazywał „ptaki wyuczone”. Proszę sobie to wyobrazić (ja nie potrafię): „Były tam kanarki i inne ptaki maszerujące, robiące bronią, strzelające do siebie, siedzące na lufie pistoletu w czasie wystrzału”… Wszystko to działo się w mieście, które właśnie stroiło się w eleganckie, klasycystyczne szaty. Niedawno wytyczono plac św. Józefa, świeżością pachniał most Kamienny, kończyła się budowa gmachu sądu w reprezentacyjnej alei Józefiny. Byliśmy nowocześni – rozkwitał jeden z pierwszych publicznych parków miejskich. Ale fachowa opieka nad ludźmi chorymi, podobnie jak myśl o prawnej ochronie zwierząt, dopiero się rodziły.
Zawsze lepiej popatrzeć sobie w niebo. Tutaj w XIX w. działo się sporo. Nie latały wprawdzie samoloty, ale raz po raz do miasta zjeżdżali ludzie, którzy krocząc po rozpiętej linie zdawali się występować przeciwko oczywistości. Bo jak to? Stąpać nad ziemią po czymś prawie niewidzialnym? W tej dziedzinie na kaliskim rynku królowała Maria Kolter. Ekwilibrystka chyba nie miała sobie równych, skoro – inni nie doczekawszy się zainteresowania publiczności, gdy ona dawała występy – opuszczali miasto. W powietrzu, rzecz jasna, można było zobaczyć różne przedmioty z wielką zręcznością wyrzucane w górę przez kuglarzy, ale także podniebne statki. Fryderyk Siegemann w czasie jednego ze swoich pobytów w mieście „puszczał na 200 sążni w górę wielki balon, w którym umieszczony był pies z kotem”. Ten sam przedsiębiorca w parku na łęgu prezentował sztuczne ognie. Ludzie zawsze lubili patrzeć na fajerwerki. Odpalano je w Kaliszu bardzo często. Warto zanotować, bo rzadko znajdziemy dokładną lokalizację, w czerwcu 1852 r. „iluminacja” odbyła się w Winiarach.
Szybkobiegacz wsteczny
Bliżej nauki z pewnością stały wszystkie owe gabinety sztuk mechanicznych, aparatów optycznych, akustycznych, meteorologicznych, czy preparatów biologicznych. Urządzenia zebrane razem dzisiaj tworzyłyby wzorcową kolekcję muzealną. Wiek pary i elektryczności cenił sobie bibeloty, dlatego można założyć, że pokaz kunsztownych wyrobów ze szkła Henryka Michault z Francji także cieszył się powodzeniem.
Nawet w powtarzalnym repertuarze przedstawień „cudaczno-magicznych” można jednak znaleźć wydarzenia szczególne. We wrześniu 1834 r. Hieronim Pawłowski, biegacz z Warszawy, „odbywał w ogrodzie pp. Puchalskich przy Bernardynach [okolice dzisiejszego pl. Kilińskiego] kurs biegu w 3 alejach po 25 razy, co równało się 11 wiorstom i 300 sążniom [ponad 3, 5 km] w ciągu 46 minut”. Miesiąc później Karol Güse, nazwany szybkobiegaczem wstecznym (!), „odbywał tyłem kurs od Rogatki Wrocławskiej do komory Szczypiorna oraz na powrót, również wstecz idąc i wstecz tańcząc”. Ten wyczyn zajął mu tyle samo czasu, co szybkobiegaczowi, hmmm, przedniemu? Moim faworytem pozostanie jednak niejaki Wilhelm Mikuski, który nad Prosną reklamował się jako normandzki sztukmistrz pływania i uprzywilejowany królewsko-pruski pływak. Kto by się nie skusił? Przy jednym z kaliskich mostów rzeczony dawał przedstawienia wodne polegające na… skakaniu z mostu w toń przy wystrzale z pistoletu, nadziewaniu pod wodą cytryny na widelec i szpadę, przebieraniu się pod wodą, wędrowania po wodzie z tłumoczkiem na plecach (paląc fajkę!), zanurzaniu się z fajką, którą palił wypływając i wożeniu na taczce dwojga dzieci po wodzie. Uff!
Bawmy się!
Osobny akapit należy się popularnym kuglarzom. Najinteligentniejsi z nich swoje sztuki pokazywali w teatrze. Pisał w 1877 r. „Kaliszanin”: „W miejscowym teatrze w obecności dość licznie zgromadzonej publiczności, pan Kahne, magik, popisywał się swoimi prestigiatorskim [pis. oryg.] talentem. Przyznać trzeba, że pan Kahne jest nader zręcznym w swej sztuce mistrzem i że bawiący u nas niedawno, a mieniący się szumnym tytułem doktora p. Simens, nie wart być jego uczniem”. Chwalono, że swoich sztuk gość dokonywał bez pomocy jakichkolwiek aparatów. „Niepodobna było dostrzec z jak błyskawiczną szybkością przedmioty ginęły lub zamieniały się w jego rękach”. Kahne był zawodowcem w jeszcze jednej dziedzinie: potrafił sobie zjednać publiczność chwytami spoza kuglarskiego abecadła. Otóż, magik dał spektakl na rzecz miejscowej kasy ogniowej. W zamian za tak ofiarny gest przybysz otrzymał podziękowanie – brylantowy pierścień od przedsiębiorcy i strażaka Emila Repphana. I jak tu nie wierzyć w prestidigitatorskie sztuczki?
Adam Chodyński, wsławiony wieloma historycznymi opracowaniami, składając swój spis publicznych widowisk w XIX-wiecznym Kaliszu trochę się krygował, trochę tłumaczył z podjęcia tak błahego tematu. Ale gdyby nie przezwyciężył swojego oporu, cała ta kolorowa przestrzeń naszych fantazji, słabości i zachwytów przepadłaby w odmętach historii. Chyba, że jakiś nowoczesny szybkobiegacz wsteczny nie bałby się ich wyłowić z rzeki czasu...
Tekst został przygotowany z okazji XVII edycji Festiwalu Działań Ulicznych La Strada, zakończonego w ub. tygodniu.
Anna Tabaka, Maciej Błachowicz
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie