
Piotr Sobolewski
W XIX i początku XX stulecia dobry Bóg (lub los – dla tych co z tym Bogiem nie bardzo…) obdarzył nasze miasto ludźmi, którzy dobrze zapisali się w jego historii. O wielu profesjonalistach w swoich zawodach, fabrykantach, urzędnikach, wybitnie zaangażowanych społecznikach, filantropach, osobach duchownych podróżnikach i literatach opowiada się i pisze – choćby na naszych łamach – dość często. Dzisiaj więc może – po troszę gwoli uzupełnienia – kilka słów o ludziach, którzy do galerii kaliszan sprzed lat, do niewątpliwych zasług w dziedzinach, o których wyżej, dorzucili swoim często nietypowym jak na ówczesne czasy czy wręcz ekstrawaganckim zachowaniem szczyptę dodatkowego kolorytu.
Temat wywołała rocznicowa notatka w Kalendarium związana z Władysławem Ehmem – od niego wypada więc zacząć.
Zamiłowanie do nauki i zjawisk fizyczno-chemicznych Władysław odziedziczył po ojcu, Fryderyku, znanym kaliskim farmaceucie. Rodzina mieszkała w domu przy ul. Warszawskiej (ob. Zamkowej), tutaj też działała rodzinna apteka. Wkrótce zresztą do sąsiadów Ehmów dołączyli państwo Asnykowie. Pan Władysław na dachu swojego domu ustawił przyrządy pomagające w liczbach opisywać stan pogody i kreślić komunikaty dla „publiczności”. Jeden z nich kończył się np. tak: Wiatr zachodni z odmianami 19 razy; południowy z odmianami 37 razy; północny 2 razy, cisza 2 razy. Dane z „postrzegalni” Ehma były publikowane w „Kaliszaninie”. Pogodowe informacje nie trafiały tylko na łamy pisma. Szersza publiczność mogła się z nimi zapoznać przed witryną zakładu zegarmistrzowskiego Fuldego, mieszczącego się niedaleko domu tropiciela kaprysów aury. Poza tym pan Ehm propagował w Kaliszu bicykle, które pod koniec XIX w. dość długo budziły opór części społeczeństwa ale i wielu lekarzy i musiało upłynąć kilka dobrych lat by korzystanie z nich przestało uchodzić za ekstrawagancję
W dalszej części rozważań przejdziemy już do układu – mniej więcej – chronologicznego. Pierwszeństwo mają jednak Panie. O żonie Namiestnika – Aleksandrze Zajączek powiedziano napisano (a i ja w „Życiu Kalisza” i w „Sekretach Kalisza” swoje trzy grosze dołożyłem). Ale jak tu i dzisiaj tej prekursorce swoistej krioterapii i wegetarianizmu choć kilku zdań nie poświęcić. Pomieszkującą często w drugiej, oprócz warszawskiej, siedzibie Zajączków – pałacu w Opatówku pani namiestnikowa ciało swe „konserwowała” zimnem: nigdy nie brała do ust gorących potraw, żywiła się jarzynami, mlekiem i owocami, sypiała w nieopalanym pokoju i nie zapalała świec dla „zaszanowania” cery, pod łóżkiem stały naczynia z lodem, miała wanny z zimną wodą do rannej kąpieli, na noc ponoć obszywała się w sarnią skórkę, o świcie udawała się na półmilowy spacer. Walczyła w ten sposób skutecznie z upływającym czasem. W 1836 r. (miała wówczas prawie 80 lat) poznała Balzaka, który ocenił według urody jej wiek na… 35 lat. Była obiektem nieskutecznych (ponoć) zalotów oficerów, z których wielu mogłoby być… jej wnukami. Dąsał się na nią (za odrzucane „awanse”) sam wielki książę Konstanty, który w zemście, do liczby zamówionych przez Aleksandrę w Paryżu 10 sztucznych biustów (??!) dopisał złośliwie zero i oto przed pałacem Namiestnikowskim w Warszawie (a może przed pałacem w Opatówku) pojawił się TiR ze… setką wielkogabarytowych gorsetów. Równie złośliwi byli też niektórzy komentatorzy, podejrzewając, że świeży wygląd skóry zawdzięczała też cienkiej warstwie… wosku. No ale „morsowania” przecież nie udawała…
Tak się złożyło, że druga kobieta, o której chcę napisać, też związana jest z Opatówkiem. Wacława Essers po II wojnie była tam nauczycielką ale przecież uznanie (sławę) zdobyła jako nieco ekscentryczna (tak to wtedy postrzegano) malarka i współzałożycielka Kaliskiego Koła Artystów Plastyków. Zwolenniczka aktywności fizycznej, w swoim opatowieckim mieszkaniu miała swoistą „siłownię”, w rzece na pobliskich Wądołach kąpała się niemal codziennie przez cały rok (zatem i przeręble wchodziły w rachubę). Pikanterii tym scenom dodawał fakt, że robiła to nago (pozostawione na brzegu rzeczy pilnował nieco opóźniony w rozwoju Jędrek (który zawsze odwracał skromnie oczy) – zatem do określenia pani Wacławy jako ekstrawagantki i „morsa” dołożymy też jej naturyzm. Brawo…
No to panowie. Z cielesnymi – jakby nie było – uciechami ale i niekonwencjonalnym podejściem do matrymonialnych form kojarzyć można naszego czołowego architekta doby klasycyzmu – Franciszka Reinsteina. Jego żoną 23 maja 1853 r. o godzinie (uwaga!) siódmej rano została – zacna Rozyna z domu Oeninger. Akt ślubu pomiędzy 62-letnim kawalerem (tak status pana młodego formułuje dokument) Franciszkiem Ignacym a takoż 62-letnią panną (a dokument kończy ciekawy zapis [pisownia dokumentów oryginalna]: Małżeństwa tego niepoprzedzała żadna zapowiedź, gdyż osoby Aktem objęte uważane były jako małżonkowie. Tamowanie małżeństwa żadne nie zaszło. Nadmienia się w końcu iż wspomniany FIR zawierający małżeństwo z wyżej rzeczoną Rozyną z Oenigerów przyznał dzieci spłodzone z tąż a mianowicie Gustawa Michała lat trzydzieści ośm, Edmunda Józefa lat trzydzieści i Emilię Rozynę lat piętnaście liczącą. Można by z przekąsem powiedzieć, że na weselisku bawiło się już cokolwiek „dojrzałe” wiekiem towarzystwo. Ale – nie bawiło się, bo wesela „para młoda” nie zdążyła już zorganizować. W kolejnym dokumencie czytamy bowiem: Działo się w mieście Kaliszu dwudziestego piątego maja tysiąc osiemset pięćdziesiątego trzeciego roku o godzinie piątej po południu. Stawili się […] i oświadczyli, że w dniu dwudziestym trzecim bieżącego miesiąca i roku o godzinie dziewiątej wieczorem umarł tu w Kaliszu Franciszek Ignacy Reinstein budowniczy gubernialny […] tu w Kaliszu zamieszkały lat sześćdziesiąt dwa mający […]. Powie ktoś – też mi ekstrawagancja – zapobiegliwa luba Rozyna, widząc zbliżający się koniec swego ukochanego Franciszka, postanowiła zalegalizować swój z nim związek i uczynić siebie i całą piątkę dziatek przed ślubem poczętych legalnymi spadkobiercami. Zdążyła w ostatniej chwili – zacny mąż zszedł był, jak się rzekło, kilkanaście godzin po ślubie. No tak, ale piątkę dzieci bez formalnego kwitka z USC spłodzić – to było (jeśli się nie było chutliwym arystokratą) coś extra. Ale to nie koniec alkowianych wyczynów Franciszka – „na horyzoncie” pojawiła się oto druga – a chronologicznie rzecz biorąc pierwsza – żona Reinsteina, Dorota Sunelnian. A jeśli nawet nie żona, to matka jego syna Edwarda. Urodzonemu w Kaliszu w październiku 1827 r. Edwardowi pan Franciszek dał swoje nazwisko. A może jednak mały Edek urodził się poślubionym wówczas rodzicom? – w jego z kolei późniejszym akcie ślubu jako rodziców pana młodego wyraźnie wymienia się Franciszka i Dorotę małżonków Reinstein. A w kolejnych dokumentach (jako przyrodnie (!) rodzeństwo Edward podaje Edmunda, Elizę, Franciszka, Emilię i Gustawa Karola. Zapracowany pan Franciszek znalazł więc jednak trochę czasu na miłosne figle z dwoma paniami w tym samym mniej więcej okresie. Wynikiem tychże uciech była wydawana na świat naprzemiennie przez obie kobiety wspomniana progenitura.
Mniej więcej w czasach Reinsteina po świecie szalał inny, związany z Kaliszem gentelman – Teodor Tripplin. Po naukach w kaliskiej Szkole Wojewódzkiej kontynuował je w Korpusie Kadetów. Brał udział w powstaniu listopadowym, kilka lat później załapał się na morską podróż. Do tej pory – nuda. Ale oto jego statek rozbił się u wybrzeżu Norwegii co zmusiło Tripplina do odbycia podróży lądowej po tym kraju. To była, cokolwiek wymuszona, jego pierwsza z wielu, opisanych później podróży o charakterze, można by rzec, krajoznawczym. Rok później trafił do Hiszpanii, gdzie zaciągnął się do chorągwi dragonów don Carlosa (ho, ho). Jest już uznanym lekarzem, praktykuje w klinikach paryskich, pisuje artykuły do francuskich czasopism lekarskich, wykłada też chemię w słynnej Szkole Polskiej w Paryżu. W 1849 r. trafił (legalnie – wcześniej kilka razy szmuglował się przez zieloną granicę) do Warszawy, gdzie zaczął pisać powieści przygodowe i okraszone fikcją wspomnienia z podróży. Jedno z nich okazało się zresztą plagiatem co zmusiło Tripplina do przeniesienia się na Litwę. W kolejnych utworach (m.in. satyrycznej utopii Podróż po Księżycu odbyta przez Serafina Bolińskiego) pojawiają się już elementy fantastyki naukowej co, przynajmniej chronologicznie, stawia twórczość kaliszanina przed słynnymi powieściami tego typu autorstwa Juliusza Verne. Nawiasem – ów Boliński, obdarzony nieśmiertelnością, na księżyc leci balonem, tam spotyka dobre i złe duchy, mówiące zegary (prototyp magnetofonów?), szafki będące niczym innym jak telegraf, lampy potrafiące dojrzeć organy wewnętrzne (rentgen wysiada), zakochuje się itd., itp. – nic tylko czytać.
Obok wielu innych popełnił także dzieło Kalotechnika, czyli sztuka zachowania piękności (Sz. Panie już mkną do bibliotek). No i jeszcze na koniec historia jego dwukrotnej śmierci. Najpierw, w 1877 r., zszedł był z padołu, podszywający się pod Tripplina pewien jego student medycyny, który – będąc w nieustającej potrzebie kupowania sobie morfiny – zwędził szefowi mienie i dokumenty lekarskie. No i został pochowany w Pizie jako Tripplin, o czym poinformowano Warszawę. Mało tego – gdy „prawdziwy” Tripplin wrócił do Krakowa, władze austriackie, w których ewidencji był wszak nieboszczykiem, traktowały go jako uzurpatora – szpiona i rewolucjonistę. Być może wszystkie te przeżycia spowodowały, że biedny Teodor, Stilichon rzeczywiście zaczął szwankować na zdrowiu (miał też już zaawansowana gruźlicę) oraz umyśle i wątpić w swoją tożsamość. „Naprawdę” swój – przyznacie Państwo – bynajmniej nie sztampowy żywot zakończył w roku 1881.
Oj, uzbierało się tych naszych lokalnych „oryginałów”, uzbierało. Władający sprawniejszym ode mnie piórem mogliby z opisów ich „wyczynów” stworzyć całkiem opasłe tomiszcze. Ja – niegodny wyrobnik komputerowej klawiatury – poprzestanę co najwyżej na drugiej części tych tematycznych rozważań. Do lektury których zapraszam za dwa tygodnie.
Foto: Franciszek Ignacy Reinstein
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Współczesne "pudelki" itp. miały by co komentować... Zwłaszcza historie pana Reinsteina :-)