Reklama

Ekstrawaganccy kaliszanie (II)

11/08/2024 06:00

 Przed dwoma tygodniami przyjrzeliśmy się w tej – jakby nie było – historycznej rubryce wyczynom niektórych postaci, które zaistniały w historii naszego miasta również z działań czasami cokolwiek niekonwencjonalnych. Dziś druga część tych rozważań.

Piotr Sobolewski

To (o mało co) zadziała samo 
Oto mieliśmy w naszych dziejach człowieka, który podjął próby stworzenia czegoś na kształt perpetuum mobile. Gdyby mu się to wtedy udało – jakże prostsze byłoby nasze życie. Nie potrzebowalibyśmy choćby do naszych samochodów benzyny – ani tej po 6.70 ani nawet tej po obiecanej cenie 5.19. No niestety, nie udało się. Urodzony w Kaliszu we wrześniu 1622 r.  (i kształcący się w kaliskim kolegium) Stanisław Solski był jezuickim matematykiem, architektem, publicystą i wynalazcą.  Jego sztandarowym dziełem był: Architekt Polski… które zawierało perfekcyjne opisy budowy i zastosowania maszyn. Poruszał również kwestię maszyn hydraulicznych, m.in. młynów wodnych  i był pierwszym do XIX w. jedynym polskim podręcznikiem poświęconym mechanice i budowie mechanizmów. Zresztą już ciąg dalszy tytułu tego dzieła: „Navka Vlzenia Wszelkich Ciezarow, Vżywania potrzebnych Machin, ziemnych y wodnych, Stawiania ozdobnych Kościołow małym kosztem (podreślenie P.S.)... itd. był wielce obiecujący.  Dokonania praktyczne jak i publikacje Solskiego zainteresowały i znalazły uznanie w środowisku naukowym w niemal całej Europie. W 1678 r. jedno z pierwszych pism naukowych – miesięcznik Journal des savants, zamieścił opis jednej z maszyn Solskiego  oraz pochlebną opinię o jej konstruktorze i jego doświadczeniach. Z kolei w wydanym w 1687 r. dziele niemieckiego uczonego G. Schotta Technica curiosa sive mirabilia artis znalazło się omówienie eksperymentu warszawskiego (o którym za moment) i informacje o budowie machiny Solskiego. Pomysł zbudowania własnego perpetuum mobile zrodził się w głowie  Solskiego w 1660 r., gdy płynąc do Turcji obserwował wiadra spuszczane ze statku w celu nabrania wody. Opublikował nawet dzieło pt. Machina motum perpetuum exhibens. W 1661 r. był już gotowy model „napędzanej” żelaznymi kulami i mającej się nigdy nie zatrzymać  hydraulicznej maszyny, którym to cackiem pochwalił się królowi w Warszawie Janowi Kazimierzowi. I choć ani tamta machina, ani następne podejścia do tematu nie zakończyły się sukcesem i nie przyniosły Solskiemu Nobla z mechaniki, konstruktor nie ustawał w kolejnych próbach. Ta – nazwijmy rzecz po imieniu – obsesja doprowadziła go do choroby i materialnego ubóstwa. Hojny „sponsoring” króla Jana III Sobieskiego i biskupa  Małachowskiego ledwo wystarczał na zakup materiałów potrzebnych do budowy kolejnych wersji maszyny poruszającej się samej z siebie wiecznie. Nie udało się – do wieczności przeszedł za to – w sierpniu 1701 r. – sam dzielny naukowiec. Ale przynajmniej próbował – powiedzą niektórzy. I pewno będą mieli rację…

Ach to ziemiańskie życie
Galerię kolejnych „oryginałów” – tym razem właścicieli podkaliskich majątków prezentuje nam Mieczysław Jałowiecki w opisywanym już na naszych łamach „Requiem dla ziemiaństwa”. Oto kilka cytatów z tej pasjonującej lektury.
Lucjan Rubach znany ze swojej oszczędności i wyrachowania, dzięki którym jakoś co rok dokupował kamienice w Kaliszu. Nabywszy samochód, bardzo przestrzegał, aby szofer nie jechał z górki na gazie. – Panie, panie, teraz „powietrzem” – zwykł był przestrzegać swojego szofera. O wyjątkowości tej postaci można by natomiast dyskutować, bo oto; pana Milke: (…) nie zdarzyło mi się jednak spotkać z nim na trzeźwo i nie wiem jak wyglądał będąc trzeźwym. I kolejny – Feliks Fundament-Karśnicki (herbu Jastrzębiec właściciel Majkowa – przyp. P.S.) był osobą niezwykle popularną i przebywanie z Felkiem  przy stoliku restauracyjnym sam na sam było niemożliwością. Po kilkunastu minutach, niby rój pszczół koło królowej matki, roiło się od znajomych i przyjaciół. Niczym w domino trzeba było dostawiać czasem jeden, czasem dwa, a nawet trzy stoliki ku utrapieniu kelnerów. Przemiły kompan, beztroski i trochę lekkomyślny. I jeszcze Leon Bronikowski (majątek Żegocin): był towarzyską ozdobą okolicy. Małego wzrostu, w miarę już zaokrąglony, w miarę już łysawy, patrzył na świat z niekłamaną wyższością. Na jego ogolonej lub nieogolonej twarzy (Leonek uważał za uszczerbek swojej godności golenie się samemu; od tego był fryzjer pan Cichy w Kaliszu). Przesiąknięty był jaśniepaństwem i swoją wielkością. Posiadał aż dwa fraki. W zależności od przewidywanego poziomu zabawy wkładał albo frak zwyczajny, albo frak z kołnierzem aksamitnym. Kołnierz aksamitny wskazywał, że według Leonka zabawa będzie szampańska. Był celnym myśliwym. Zjawiał się na polowaniu ze swoim totumfackim strzelcem, który również był przesiąknięty wielkością swojego jaśnie pana „Mój pan to taki wielki pan, że on sam zębów nie myje, ino jemu służący pomaga ze szczoteczką” – wyjaśniał. 

Się działo w rejentówce
Nieszablonowymi postaciami – każda na swój sposób – byli  też członkowie rodziny Bzowskich.  Urodzony w powiecie stopnickim pan rejent Stanisław trafił do Kalisza w 1902 r. Mieszkał początkowo na ulicy Nowoogrodowskiej by wnet przenieść się do nowo wybudowanej dużej willi na rogu ulic Widok i Staszica. I właśnie tam, w okrutnie dziś zaniedbanej a przecież jednej z najładniejszych kaliskich kamienic, przyjrzymy się trójce bohaterów, reprezentujących trzy różne oblicza zachowań niekoniecznie konwencjonalnych. Gospodarz – o otwartym charakterze kaliski społecznik był zwykle zawsze wesoły i tryskający optymizmem, Jak pisali już o nim na łamach „Życia Kalisza” Anna Tabaka i Maciej Błachowicz: lubiany przez wszystkich, sam „lubił towarzystwo, kochał dobre jedzenie i wino”. Wielka tusza zapewniła mu dobroduszny przydomek rejenta Baryłeczki. Otyłość nie była przyczyną jego kompleksów a winą za nią obciążał… konsumowany przez siebie w ponadnormatywnych ilościach drób. Wraz z innym rejentem – Karolem Wyganowskim ukuli popularne w kręgach kaliskich bon vivantów powiedzonko, że indyk to „głupi ptak, bo jeden to za mało na kolację, a dwa to za dużo”. Żona rejenta – Zofia miała temperament zgoła odmienny. Ze skłonnościami do hipochondri, często wylegiwała się w łóżku – czytając francuskie romanse –  aż do godzin południowych. Później wstawała by „udawać  się na spacer lub w odwiedziny do pań, które prowadziły podobny tryb życia”. Zaiste absorbujące zajęcia – podobnie jak wieczorne podejmowanie przy pomocy dość licznej, rzecz jasna, służby) gości. Wśród nich – kolejny oryginał – uchodzący za snoba Jerzy Barthel de Weydental. Trzeba Sz. Czytelnikom wiedzieć, że mężczyźni mankiety i kołnierzyki przypinali wówczas do koszul zwykle spinkami. Ale nie pan Jerzy, który za prawdziwych gentlemanów uznawał jedynie tych, którzy nosili mankiety… przyszywane. Zacny gość Bzowskich gentelmanem był oczywiście stuprocentowym więc jego służba miała zadanie dodatkowe – przed praniem musiała mankiety odpruć i po wypraniu przyszyć jej ponownie.  W inteligenckiej rodzinie nie mogło zabraknąć osoby duchownej. Z kolei jeden z braci rejenta – jezuita Teofil, zwykł – wymachując przy tym sznurem zakonnym – ostrzegać młodych przed niebezpieczeństwami dorosłego życia takimi, mniej więcej słowy: „Moi kochani. Trzy wielkie niebezpieczeństwa czekają was po wyjściu ze szkoły: kobiety, kieliszek i karty”. Oj, musiał być ciekawie w „Rejentówce” na Staszica.

Ksiądz po fakultetach
Ale oryginalnością zachowania przebił chyba wszystkich Henryk Kazimierowicz. Był on bowiem księdzem – proboszczem parafii w Tłokini, który  po pierwsze: nosił zwykle kilkudniowy zarost (a jeszcze wówczas nie było to w modzie), nosił postrzępioną i nie zawsze czystą sutannę. Ksiądz o dość niechlujnym wyglądzie – jak go określano. Po drugie: przebierał się czasem za Żyda – po to tylko by móc korzystniej kupić jakąś książkę u sprzedawców żydowskich. Po trzecie notatki przed swoimi  kazaniami – z których, dalibóg, mało kto cokolwiek rozumiał – robił na papierowych torbach po cukrze i odwrotnych stronach druków a w ramach uatrakcyjnienia nabożeństw prezentował swojej wiejskiej trzódce… malarstwo futurystów i ekspresjonistów. Po czwarte podczas spowiedzi stosował – jak sam wyjaśniał – metodę psychoanalizy. I tu już jesteśmy przy piątym, największym „dziwactwie” wielebnego księdza – był on fanem… Witkacego i jednym z największych admiratorów jego twórczości. Dostrzegł w twórczości tego artysty, przewrotnie i chyba jako jeden z nielicznych, pierwiastek religijny. Dochodziło do tego, że w niektórych ze swoich kolejnych parafii wystawiał – z miejscowymi w obsadzie – jego sztuki. Czujecie to – drodze Czytelnicy? Dramaty Witkacego „pod wieśniaczymi strzechami”. Wypożyczał od swego mistrza rękopisy i przepisywał dramaty do swoich zbiorów stając się tym samym posiadaczem wszystkich dzieł Witkacego, łącznie z tymi nieopublikowanymi. I wreszcie w 1938 r. przyjął go na plebani w Tłokini – a ta wizyta, w czasie której gość a czasami sam wielebny bębnili na starym fortepianie „chlusty fortepianowe” a których tłokińscy, jako żywi, w kościele nigdy nie słyszeli, była wspominana długo. 

Awangarda w dziedzinie lokomocji
 Ostatni akapit tej opowieści poświecę jeszcze dwóm kaliskim prekursorom w zakresie nowych środków lokomocji. Pierwszym z nich będzie jego ekscelencja Gubernator Kaliski Michał Piotrowicz Daragan. O jego przymiotach i rozlicznych zasługach dla miasta napisano i powiedziano już sporo. Ale nie wszyscy pewno wiedzą, że był on bodaj pierwszym kaliszaninem (bo za takiego się uważał), który wsiadł w 1898 r. do samochodu (marki Benz) i wraz z niejakim Gajewskim  przemierzył nim trasę z Piotrkowa do Kalisza. O ewentualnym posiadaniu przez  Daragana prawa jazdy i siądnięciu za kierownicą (daj Pan kawałek poprowadzić) źródła jednak milczą. Opowieść o kaliskich ekstrawagantach rozpocząłem dwa tygodnie temu od sprowokowanego okrągłą dwusetną  rocznicą urodzin wspomnienia o Władysławie Ehmie i jego bicyklowo-łodziowych szaleństwach. W tych drugich towarzyszył mu a nawet inspirował do ich podjęcia znany kaliski przedsiębiorca z branży browarniczej Wiktor Weigt. Już w 1885 r. na Prośnie pojawiła się należąca do niego pierwsza łódź, na której tenże, z kilkoma rzemieślnikami niemieckiego pochodzenia odbywał przejażdżki po rzece, budząc tym zaciekawienie kaliszan. W tym rzeczonego Ehma, Józefa Radwana i jeszcze kilku innych, którzy ówczesne weigtowe fanaberie przekuli w działające z powodzeniem do dzisiaj Towarzystwo Wioślarskie. I tacy to ludzie (a z braku miejsca musiałem pominąć jeszcze wielu innych) tworzyli barwną historię naszego miasta. 

Foto: Dom rejenta Bzowskiego przy ulicy Staszica

Aktualizacja: 14/08/2024 09:07
Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    Wojtek - niezalogowany 2024-08-11 20:16:26

    Wspaniały artykuł. Świetnie się czytało. Poproszę więcej takich.

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Awatar użytkownika
    Lola - niezalogowany 2024-08-12 08:39:07

    Zawsze interesował mnie ten oto dom.Gdyby się. Udało. Zobaczyć zdjecia od środka kamienicy .w swej świetności.Byloby super

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Awatar użytkownika
    Józef - niezalogowany 2024-08-12 11:15:54

    Ja zrobiłam rysunek tęgo domu piórkiem i tuszem

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Awatar użytkownika
    Jacek - niezalogowany 2024-08-12 11:59:07

    Jaki jest obecny status tego budynku?

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Awatar użytkownika
    Nikt - niezalogowany 2024-08-12 13:36:04

    A i dostanie w pakiecie ducha zmarłej tam pare lat temu kobiety. Polecam.

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Awatar użytkownika
    Aleksandra - niezalogowany 2024-08-12 18:10:05

    Panie Piotrze, dziękuję!

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do