
Dwa tygodnie temu pisaliśmy co nieco o historii podkaliskiej Tłokini – w opowieści dotarliśmy do momentu, jak kilka lat przed drugą wojną funkcję pasterza tłokińskich owieczek objął cokolwiek ekscentryczny kapłan – ksiądz Henryk Kazimierowicz. Dziś ciąg dalszy historii – a jej drugim bohaterem będzie inny, nie mniej „oryginalny” jak ksiądz proboszcz, dżentelmen
Nasz ksiądz
Mieszkańcy podkaliskiej wioski zdążyli się już przyzwyczaić do dziwactw swego proboszcza po fakultetach. Przestał ich już drażnić jego kilkudniowy zarost, postrzępiona i nie zawsze czysta sutanna. I to, że swoje notatki robił na papierowych torbach po cukrze, odwrotnych stronach druków czy depesz. A także to, że – by móc korzystniej kupić jakąś książkę u sprzedawców żydowskich, przebierał się czasem za… Żyda (przydały się doświadczenia z warszawskich Nalewek, gdzie przyszły wielebny spędził dzieciństwo). Zaimponował im niebywałą skromnością ale i znajomością kilku języków obcych (tylu nie znali nawet państwo Chrystowscy – dziedzice z tłokińskiego dworu), podobało im się, że zaczął wydawać cotygodniową parafialną gazetkę. I to także, że zbierał na nowe organy do kościoła. Nie zniechęcało ich kiedy w ramach uatrakcyjnienia nabożeństw prezentował im malarstwo futurystów i ekspresjonistów a podczas spowiedzi stosował – jak sam im wyjaśniał – metodę psychoanalizy (ki czort? – myśleli jedynie czasem) Tylko te kazania… Trudno je było objąć rozumem, często zdarzało się zatem, że w czasie ich trwania kościelny musiał długą tyczką budzić tych najgłośniej chrapiących. Ale ożywili się za to kiedy pewnej niedzieli ksiądz zakomunikował, że w ramach, jak to nazwał, „aktywizacji kulturalnej” zamierza z ich udziałem wystawić we wsi sztukę teatralną. Niektórzy poczuli się wtedy bardzo podekscytowani – sztuka jak dla miastowych – rośli w dumę – a nie jakieś tam jasełki.
Ksiądz – witkacofil
Ale oto nadszedł też – późną wiosną 1938 r. – dzień, kiedy proboszcz zamknął kościół i plebanię (a przy okazji siebie samego) przed światem, bo do Tłokini zajechał długo przez niego oczekiwany gość. Ze Stanisławem Ignacym Witkiewiczem spotkał się po raz pierwszy siedem lat wcześniej w warszawskim mieszkaniu Witkacego. Ksiądz o dość niechlujnym wyglądzie (to określenie żony artysty – Jadwigi) okazał się admiratorem jego twórczości, znał wszystkie wydrukowane dotąd sztuki Witkacego i był nimi tak zachwycony, że koniecznie chciał poznać kolejne. Wręcz domagał się i motywował Witkacego do pisania następnych dramatów. Wreszcie spotkał bratnią duszę. Jego fascynacja twórczością Witkacego była tak wielka, że w jednej ze swoich kolejnych parafii (w kresowym Solinie na terenach dzisiejszej Białorusi), z miejscowymi w obsadzie, wystawił sztukę Witkiewicza Wariat i zakonnica. Wyobrażacie sobie Szanowni Czytelnicy – dramat Witkacego „pod wieśniaczymi strzechami” ? Planował też wydać Metafizykę dwugłowego cielęcia w kościelnym (!) wydawnictwie w Sieradzu. Kazimierowicz dosłownie żył Witkacym. Dostrzegł w jego twórczości – przewrotnie i chyba jako jeden z nielicznych – pierwiastek religijny. Nazywano go przeto religioznawcą. Ale i Witkiewicza fascynowała postać księdza. Wybrał się na premierę wspomnianej sztuki, skąd wrócił zresztą zachwycony (ciekawe, czy ów zachwyt i zrozumienie podzielali inni widzowie – białoruscy chłopi?). Ksiądz wypożyczał od Witkacego rękopisy i przepisywał dramaty do swoich zbiorów. W ten sposób stał się posiadaczem wszystkich dzieł swego mistrza, łącznie z tymi nieopublikowanymi. A w rewanżu? – Kazimierowicz pochodził z rodziny, w której niemal wszyscy mężczyźni byli szewcami, krytycy literaccy dopatrują się w tym fakcie inspiracji do powstania jednego z najsłynniejszych przecież dzieł dramaturga. Witkacy sportretował też Kazimierowicza w swojej słynnej „firmie portretowej”. Na egzemplarzu Sonaty Belzebuba (sic!) znalazła się, napisana tradycyjnie używanym przez Witkacego fioletowym atramentem, dedykacja: Kochanemu Henrykowi Kazimierowiczowi, księdzu doktorowi nie z tego świata, a raczej jednej z moich sztuk nienapisanej – Witkacjusz 1938. Utrzymywał z księdzem regularną korespondencję, a kiedy listy wracały z adnotacją „adresat nieznany” (dlaczego – zajrzyjcie do poprzedniego odcinka tej opowieści), pisał na kolejny adres: Albo Xiądz zwariował (nareszcie!), albo umarł. I w jednym, i w drugim wypadku należało mnie powiadomić. Aż wreszcie „złapał” go w Tłokini i złożył osobistą wizytę.
Tajemnicza wizyta
Konspiracyjny niemal sposób, w jaki proboszcz – oryginał podejmował swego gościa (takoż przecież oryginała) spowodował, rzecz jasna, olbrzymią ciekawość we wsi. Domysłom nie było końca – już pierwszej nocy pod okno plebanii udali się na przeszpiegi najodważniejsi z miejscowych chłopaków. Po kilku godzinach wrócili jednak rozczarowani. Owszem, na stole, oprócz tradycyjnie tam tkwiącej… ludzkiej czaszki, widzieli spore ilości flaszeczek, gość a czasami sam wielebny bębnili na starym fortepianie pieśni, które tamci nazywali „chlustami fortepianowymi” a których tłokińscy, jako żywi, w kościele nigdy nie słyszeli, ale same rozmowy były jeszcze nudniejsze i bardziej niezrozumiałe niż księże kazania. Istota bytu, metafizyka, nienasycenie, eschatologia – ledwo zapamiętali takie dziwaczne wyrazy. Biesiadnicy raz, żaląc się na nędzę istnienia i własne choroby, bredzili coś o samobójstwie, za chwilę jednak ksiądz usiłował swego Stacha nawracać i słowami, których „szpiedzy” ni w ząb nie rozumieli, bronił Boga i Kościoła. Ze „stanowisk” pod oknami plebani wywiadowcy wycofali się, kiedy kapłan zaczął coś mówić po żydowsku…
Po kilku dniach wszystko wróciło jednak do „względnej” normy, dziwny gość wyjechał a proboszcz wznowił odprawianie nabożeństw. Po kilku tygodniach pobożny ludek zapomniał w zasadzie o całym epizodzie, o wizycie dziwacznego artysty przypominały tylko dziwne nowe malunki na ścianach dworu i w prezbiterium w kościele. Ale i one z czasem się zatarły.
Epilog
Być może, na swoje „szczęście w nieszczęściu”, ksiądz Kazimierowicz nie dowiedział się już o samobójczej śmierci Witkacego we wrześniu 1939 r. Wiadomość ta pozbawiłaby go zapewne największej chyba radości doczesnego życia. Przeżył swego przyjaciela o niecałe 3 lata. W czasie II wojny świątynię – jak wiele innych w okupowanym kraju – zamknięto, znalazł się tam magazyn. A ksiądz proboszcz podzielił los przedstawicieli znacznej części polskiej inteligencji – został aresztowany i wywieziony do Dachau. A po 10-miesięcznym pobycie w obozie (spełniał tam, jako więzień – funkcje tłumacza) znalazł się w sierpniu 1942 r. na liście transportu chorych (chorował na gruźlicę) do nazistowskiego „centrum eutanazji” w zamku Hartheim. Jego symboliczny grób, kryjący – oprócz szczątków rodziny księdza – urnę z ziemią z Dachau, znajduje się obecnie na tłokińskim cmentarzu.
Współcześnie, bardziej niż sama postać tego niekonwencjonalnego kapłana, obiektem zainteresowania „witkacologów” jest jego, gdzieś zaginiony, ogromny księgozbiór, który prawdopodobnie na plebanii w Tłokini przetrwał okres okupacji. Ponoć po wojnie nie bardzo skłonna była go udostępnić siostra księdza (skądinąd dobrze wspominana po wojnie nauczycielka miejscowej szkoły), która winiła Witkacego za załamanie kościelnej „kariery” brata. Badacze twórczości dramatopisarza (wśród nich związany z Kaliszem prezes Instytutu Witkacego – dr Przemysław Pawlak) mają wciąż nadzieję, że pośród książek, listów i notatek księdza znajdą też odpisy kolejnych, znanych póki co tylko z tytułów kilkunastu kolejnych sztuk Witkacego.
Bez względu na to czy im się to uda – nam, kaliszanom warto wybrać się te niespełna dziesięć kilometrów za miasto by popodziwiać malownicze widoki z tłokińskiego wzgórza i wnętrze zabytkowej świątyni a następnie zadumać się nad przewrotnością ludzkich losów (w tym przypadku losu ekscentrycznego kapłana). A ponieważ wychodzi na to, że mroźna zima ma zamiar u nas zagościć na dobre – „klimatyczną” do tych rozważań będzie, nie tak przecież odległa od kościółka pw. św. Jakuba i tłokińskiej plebanii pałacowa kawiarnia. I – koniecznie – filiżanka gorącej herbaty…
Piotr Sobolewski
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Mnie uczyła w szkole podstawowej siostra księdza Kazimierowicza.