Reklama

Hamlet po kalisku

03/03/2010 13:17

Opinie o najnowszym spektaklu kaliskiej sceny są całkiem rozbieżne. W innym przypadku powiedziałbym, że to dobrze, bo twórczość artystyczna lubi kontrowersje. Tym razem jednak chodzi o arcydramat, jakim jest „Hamlet” i o przedsięwzięcie jubileuszowe, mające promować Teatr im. W. Bogusławskiego w roku 50. edycji Kaliskich Spotkań Teatralnych. Ten spektakl w założeniu miał więc być czymś prestiżowym, a w pewnym sensie także politycznym. Czy tak jest?

Marek Kalita, reżyser i aktor o niemałym dorobku i wysokiej pozycji w teatralnej hierarchii naszego kraju, nie zdecydował się na bezwzględną wierność wobec Szekspirowskiego tekstu. W żadnym momencie tego nie obiecywał, więc trudno mu robić z tego zarzut. Tym bardziej, że nieco inny jest nawet tytuł spektaklu, którego premiery byliśmy świadkami w minioną sobotę: nie „Hamlet”, lecz „Ja, Hamlet”. Różnica to pozornie niewielka, ale jednak znacząca. Jak to skutkuje w materii przedstawienia? Ano, na przykład tak, że osoby dramatu (tego według Kality, a nie według Szekspira) piją wódkę, palą papierosy, słuchają grupy Republika i Grzegorza Ciechowskiego, a do tego od czasu do czasu mrużą do nas oko i czynią polityczne aluzje do współczesnej Polski. Dzieje się tak w warunkach przypominających raczej sowicie zakrapiane imieniny u cioci niż przyjęcie na królewskim dworze, a tytułowy Hamlet wygłasza swój monolog pomiędzy wanną, umywalką a muszlą klozetową. To również wolno. Tak już nieraz bywało z niejednym tekstem kanonicznym, który był wywracany podszewką na wierzch, byle tylko zaakcentować jego związki z tu i teraz. Reżyser w tym zakresie nie wymyślił więc niczego nowego, a jego ingerencje w tekst można nawet uznać za dość umiarkowane, jeśli tylko nie mamy bałwochwalczego stosunku do Szekspirowskiego pierwowzoru. Co jeszcze? Przez scenę przetacza się duży zespół aktorski, lecz mimo to aktorstwa jest w tym spektaklu jakby mniej niż można by się tego spodziewać. Silnie gra natomiast przestrzeń, światło i dźwięk, w tym muzyka. Tak też można. Od razu widać silnie zaznaczoną pozycję reżysera i jego przemożny wpływ na całokształt tego przedstawienia. Marek Kalita wymyślił sobie, że Duża Scena kaliskiego teatru nie jest odpowiednim miejscem do wystawienia jego „Hamleta”. Z oczywistych względów nie odpowiadała mu również Scena Kameralna. W tej sytuacji spektakl przeniósł się za scenę główną. Publiczność posadzona została na krzesłach po dwóch stronach zaimprowizowanej przestrzeni scenicznej, w której rozgrywa się akcja i występują aktorzy. Tak również już bywało, ale nie powiem, że tak jest dobrze. Rozumiem, że główna scena „Bogusławskiego” jest stosunkowo niewielka i nie daje możliwości uzyskania efektu głębi, ani bliskiego kontaktu widza z aktorem. Jednak przeniesienie spektaklu za kulisy ma swoją cenę, która okazuje się wyższa niż ta, jaką musiałby zapłacić reżyser za ograniczenie się do tego, co oferuje mu scena główna. Ta cena wiąże się z niewygodą widza. Motyw jest może przyziemny, ale trudno oczekiwać od widza przychylności, gdy każe mu się siedzieć przez trzy godziny w niewygodzie. Ma to negatywny wpływ na odbiór spektaklu i reżyserzy powinni zdawać sobie z tego sprawę. Czy bezkompromisowa realizacja koncepcji przestrzeni w tym spektaklu miała być ważniejsza od jego odbioru? Jeśli tak, to kogoś tu zawodzi zdrowy rozsądek. Nie mówiąc już o tym, że w efekcie spektakl ogląda sto osób, zamiast np. trzystu.
Jeśli już mowa o wątpliwościach związanych z przestrzenią, to momentami kiepsko jest z akustyką. Nie słychać nie tylko pojedynczych słów, lecz niekiedy całych zdań i ich sekwencji. Wyobrażam sobie, że nieźle nagimnastykował się także oświetleniowiec, a i tak spektakl jest niedoświetlony, co jest pewną analogią do jego niedostatecznego nagłośnienia. Nieźle zagrała natomiast muzyka, zarówno ta cicha, ilustracyjna, służąca podkreśleniu nastroju, jak i ta głośniejsza, rockowa, komentująca wydarzenia niczym grecki chór i także na swój sposób „atmosferyczna”. Jednak nie mogę tu oprzeć się kolejnej wątpliwości. Na miejscu reżysera nie zdecydowałbym się na użycie w tym spektaklu utworów tak znanych, jak przeboje „Republiki”. Mają one swoje konotacje pokoleniowe, konkretne odniesienia polityczne do lat 80., a przede wszystkim dość jednoznaczne i oczywiste odczytania. W takich przypadkach lepiej jest używać muzyki mniej znanej. Przykładem choćby użyty w tym samym spektaklu utwór grupy Joy Division „Heart And Soul”, wprawdzie znany, ale już tylko w pewnych kręgach, a przede wszystkim nieoczywisty i zapewniający szersze pole skojarzeń. (kord)

Więcej w Życiu Kalisza

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do