
Wakacyjne trzy po trzy, cz. IV
Postrzelenie gliniarza to już nie były przelewki. Zaczęły się częstsze wizyty w melinach, szpicle próbowali coś wyciągnąć od kogo się dało. Nadkomisarz – chyba mu było Kabulski - postawił na nogi wszystkich kaliskich policjantów, mundurowych i cywilnych, polecając im przeprowadzenie dokładnej penetracji terenu i sprawdzenie alibi podejrzanych. Swoim informatorom obiecał ekstra premie, ba nawet Łódź przysłała z II Okręgu Policji Państwowej dodatkowych śledczych. Ale wszyscy oni póki co mogli im, Pachołkom, skoczyć. Józef zaczął nawet wycinać i przylepiać na ścianach artykuły z kupowanych u gazeciarza Franka Parczyńskiego gazet mówiące o ich napadach. A jak wpadnie trochę kasy po kolejnym skoku, może kupi sobie w „Baltic Radio” u Majerana na Babince lub u Malanowskiego przy św. Stanisława radio i już się postara aby i tam o nim i jego robocie wspomnieli. Tak, to dobry pomysł. Byli przecież „kawalerami księżyca” pełną gębą a tymczasem bohaterami kryminalnego słuchowiska z Kalisza nie byli oni a jacyś pewnie przyjezdni cwaniacy, którzy obrobili futrzarski sklep Rosenfelda na Kanonickiej. Skandal.
To dopiero scenariusz na życie – rozmarzał się nie raz Józef. Zamiast tyrać za stówę miesięcznie o ileż prościej było dobrać się (cokolwiek to znaczyło) do takich Perlów, Kicali czy innych kaliskich bogaczy. Po swojemu i to dość oryginalnie rozumiał kaliskie popularne powiedzenie: „swój do swego, a jak nie ma, to do Perlego”. A później kupiłby sobie porządny samochód, na którym – jak to widział kiedyś w Ameryce – może nawet zamontowałby karabin maszynowy. „Józef Pachołek panem życia i śmierci” – delektował się już w myślach nagłówkami kaliskiej prasy.
Odczekali zaledwie miesiąc i zaczęli prawdziwą męska robotę. Ściśle rzecz biorąc – maskujące pończochy na ich twarzach były babskie - ale za to dwa pistolety, którymi napędzali strachu sklepikarzom, były już jak najbardziej atrybutem męskim. Zaczęli od żydowskiego sklepiku Chilla Topcza przy Nowej 19. Wystarczyło, że Kaziu pomachał groźnie w jego kierunku stojącą w kącie spluwaczką a sklepikarz bez szemrania przesunął po ladzie spory plik „muesów”. Wpadło trochę grosza. Wbrew zasadzie, że piorun nie uderza dwa razy w to samo miejsce, kilkanaście dni później ich ofiarą pada sąsiadujące z tamtym sklepy: Luzera Wajssa, a po niespełna dwutygodniowym „odpoczynku”, sklep Jaśniewiczowej. Niech się baba nie cieszy, że bandyci pomogli jej wykończyć żydowską konkurencję. Poszło jak z płatka, dobrą passę trzeba było kontynuować. Kolejną wizytę złożyli więc panu Michałowi Szymańskiemu w Piwonicach. Łupy z tej akcji ukryli na pewien czas wśród szykowanych do postawienia tam nowej elektrowni materiałów budowlanych. Pieniędzy przybywało, ale jakoś nie potrafili ich długo utrzymać. Przepuszczali je dość szybko u Wypiszczyka w Alei, na strzelnicy u Kowalskich nad Prosną, w burdelu na Babince, w kinie (film „Ludzie bez jutra”, który traktował niemal jak film o sobie obejrzał chyba ze trzy razy) lub - po prostu – na dziwki i alkohol. Czasami całymi popołudniami przesiadywali w knajpach Wodzyńskiego lub Lesienia na Nowym Rynku (od niedawna nazwanym placem Dekerta). Wypady na tańce na podmiejskich zabawach - na Krzyżówkach, w Słonecznej, Kokaninie czy na Wolicy też przecież kosztowały.
Zaraz po powrocie do Kalisza był na międzynarodowych wyścigach motocyklowych a w lutym 1932 roku wybrali się na pierwszy organizowany w Kaliszu mecz bokserski. Józef, który widział już podobne walki w Ameryce okazał się dla stojących wokół niego widzów-ciemniaków godnym uwagi ekspertem. To były dopiero sporty dla prawdziwych mężczyzn. Takich jak on. Gdzieś pod koniec marca, bardziej z przyzwyczajenia, chyba żeby nie wyjść z wprawy, „pokręcił się” nieco wśród pogrzebowych tłumów odprowadzających rabina na nowy żydowski cmentarz. I w jednym i w drugim przypadku kilku tworzących tłum kaliszan jakoś nie mogło odnaleźć swoich portfeli. Ich zawartość służyła potem o ileż bardziej zacnym celom - pozwoliła Pachołkowi i jego kompanom przez kilka dni godnie gdzieś się zabawić. Wraz z „bandą” często wyjeżdżali za miasto - w samym Kaliszu nie chcieli się za bardzo rzucać w oczy, poza tym Leosia też nie była zbyt szczęśliwa patrząc na przepuszczaną w ten sposób forsę. Co z oczu, to z serca. Na jeden z takich wypadów, w początkach czerwca 1932 roku trafili aż do Giżyc. Jakiś miejscowy pijaczek opowiedział im wtedy o bogactwie miejscowego proboszcza - księdza Aleksandra Żurawskiego. Na co było czekać – jeszcze nieco odurzeni tańcami i alkoholem złożyli mu nad ranem wizytę. Niestety, klecha nie był zbyt gościnny, o manierach trzeba mu było przypomnieć za pomocą pistoletowej kuli. A potem, ogołociwszy go nieco z dóbr, które w tej sytuacji i tak by się mu przecież już nie przydały, elegancko się w nadprośniańskiej mgle ulotnić.
Otworzyły się drzwi i do izby weszli Kaziu z Frankiem. Wyglądali chyba trochę nieswojo. No tak - jeszcze ciągle byli pod wrażeniem strzelaniny pod Raszkowem. Mięczaki. Przez te kilka dni nie kazał im, dla pewności, do siebie przychodzić – dopiero teraz była okazja o tym pogadać. Usiedli we trójkę za stołem. Na szczęście goście nie przyszli z pustymi rękami – na stole pojawiła się lepsza (kupiona prawie za złotówkę) „kicha od Herbicha’’ a z czapki z pociętym we czworo denkiem zabranej kiedyś jakiemuś „burakowi”- maturzyście z Asnyka, Franek, niczym magik oglądany kiedyś w kinie „Słońce”, wyciągnął nową butelkę wódki. I to jakiej wódki – „Luksusowa” była wówczas rzeczywiście symbolem wódczanego luksusu. Pewnie kupili ją u Urlycha - pomyślał, choć odrobiny podziwu z tego powodu nie dał oczywiście po sobie poznać. Z każdym wypitym łykiem niezbyt schłodzonego wprawdzie ale za to uczciwie mocnego trunku atmosfera wyraźnie się poprawiała.
16 czerwca na drodze z Raszkowa do Ostrowa napadli na powracających z jarmarku żydowskich kupców. Szło nieźle, żydziaki na widok ich zamaskowanych twarzy niemal nie popuścili w spodnie. Kiedy jednak przepakowywali towar na jedną z furmanek tamci podnieśli lament. Na nic zdały się – wyrażane w „wykwintnej” polszczyźnie - sugestie, żeby zamknęli swoje pejsate mordy. I wtedy diabli nadali dwóch strażników na tych swoich cholernych rowerach. Zobaczywszy co się dzieje – sięgnęli po broń. Rozpętało się piekło. Józefowi udało się trafić jednego z policjantów („strażnik Grabowski zabity przez bandytów” – jak później przeczytał w gazecie), oberwało się też – nie dość dokładnie skrytego za workami – furmanowi Ehrichowi Wolf. Ale drugi ze strażników był nie do trafienia. Zadekował się za największym z wozów i skutecznie trzymał ich w szachu. Próbowali go zajść z boku ale mośki najwyraźniej kibicowali tamtemu i hałasowali przy najmniejszej próbie podjęcia manewru „oskrzydlającego”. Nie pozostało nic innego, jak wskoczyć na jedną z furmanek i – nim przybędzie zwabiona leśną kanonadą odsiecz – zniknąć wśród drzew.
Pachołek już sam nie wiedział, czy bardziej powinien pieklić się na swojego pecha - fakt, że taki łatwy i spory łup przeszedł im koło nosa - i własną głupotę (gdyby choć zaczęli od „rekwirowania” żydowskiej gotówki może by wpadło im chociaż parę groszy), czy cieszyć z faktu, że mimo solidnej obławy i kilkudniowego węszenia wszystkich ostrowskich szpicli, udało im się wymknąć i wrócić do swych kaliskich melin. Kilka dni temu pomógł mu przypadek – idąc ulicą Piłsudskiego już niemal czuł na karku oddech policyjnego szpicla, kiedy tuż koło niego jakiś samochód wjechał na chodnik potrącając kilku pieszych. Zrobiło się straszne zamieszanie, z którego udało mu się skorzystać i czmychnąć gdzieś w boczną ulicę. Teraz przed kompanami Józef nadrabiał humorem. Pod jego wpływem i pozostała dwójka odzyskała wigor - zaczęli pokpiwać się zarówno z jazgotu okradanych kupców, jak i strażnika – że tak się dał łatwo trafić. Humory wróciły – tym bardziej, że szef miał już pomysł na kolejną robotę. Właśnie mieli wypić za jej sukces, kiedy w sieni przybudówki usłyszeli hałas. Pewno wraca Leosia – mruknął Józef. Ale to nie była Leosia.
Piotr Sobolewski
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie