Reklama

Historia. Wakacyjne trzy po trzy cz. I

12/07/2020 06:30

No i mamy wakacje. Na dobrą sprawę trudno w tym roku sprecyzować, kiedy się właściwie zaczęły, trudno też prorokować, jak je spędzimy. Niezależnie jednak od tego, czy uda nam się myknąć na wczasy zagraniczne, czy nasze skołatane nerwy koić będzie szum Bałtyku lub ożywczy powiew halnego (akurat!), czy może jednak osiądziemy w leżaku na działce (działka przyjemnie działa na ciałka – pisał L.J. Kern) – znajdziemy czas by coś sobie poczytać. Jeśli nie będzie to książka (statystyki są bezlitosne – połowa Polaków nie zna tej formy wypowiedzi), to może choć, jako skromny substytut, tzw. literacka forma naszych historycznych opowieści. Zatem…

Prolog
  Była godzina druga po południu. Mac Donalds’owy hamburger popity kawą – Andrzej nie potrafił pozbyć się słabości do oferty tej sieci – zaspokoił nieco głód. Wyszedł w Aleję Wojska Polskiego i korzystając z zaproszenia w postaci ciągu zielonych świateł przeszedł na przeciwległy kraniec skrzyżowania a potem ruszył wolnym krokiem w górę. Były godziny szczytu, obok płynęła nieprzerwanym ciągiem rzeka samochodów. Dotarł do trójkątnego placyku, na którego skraju, na małym murku, kilku starszych dżentelmenów delektowało się nieśpiesznie najtańszym piwem. Wyglądało to tak, jakby siedzieli na tym murku od zawsze i od zawsze sączyli tu to piwo. Pewno tkwią tu już od wieku – zażartował w myślach Andrzej, ale za chwilę przyszła, wynikająca z poprzedniej, myśl: ciekawe, jak to miejsce wyglądało przed tym wiekiem… 

I.
  Czerwcowy świt nie dał za sobą długo czekać. Nie było jeszcze czwartej. Ale Józef  Pachołek nie spał już co najmniej od godziny. Leżał wciąż w swym, bardziej przypominającym barłóg, łóżku i bezskutecznie próbował pozbyć się przykrego wspomnienia snu. W ostatniej jego fazie próbował się jakby pakować wiedząc, że tam gdzie ma się udać nie będzie mu już za dobrze. Więc trochę się ociągał, zbierane we śnie do kupy rzeczy bez przerwy gdzieś wciąż znikały. Ale ktoś go wciąż poganiał, w pewnym momencie przepchnął go w jakąś nieznaną otchłań siłą. I wtedy, na szczęście, się obudził, ale zlany potem i z bijącym mocno sercem, nie mógł już zasnąć. Zresztą od kiedy pamiętał – a sny, z wyjątkiem przypadków kiedy nie zasypiał raczej a osuwał się w ciemności po pijackich wieczorach, zapamiętywał długo – w jego sennych marach często pojawiał się motyw wyjazdu, wyprowadzki.

  Było coraz jaśniej, widział już kształty leżącej obok Leosi. Poznana jeszcze w Ameryce, od dwóch miesięcy była już jego żoną i, mimo, że wcześniej zdążyła urodzić już mu córkę, imponowała wciąż zgrabną figurą, kształtnymi pośladkami i dużymi piersiami, których kształt rysował się i teraz pod halką. Jednak – co go trochę zdziwiło – ten widok nie wzbudził w nim, jak to dotychczas bywało, pożądania, z prawie odrazą popatrzał też na twarz dziewczyny. Wydała mu się jakby szara, skóra nie lśniła na policzkach rumieńcami, które mu się tak dotąd podobały. A nawet często skłaniały go do porównywania Leosi do, oglądanej rok temu w Kaliszu Miss Polonia, Zofii Batyckiej. Wtedy twierdził nawet, że jego dziewczyna jest ładniejsza niż tamta malowana lala, ale dzisiaj… Czyżby to wpływ ciąży, w jakiej pani Pachołkowa była znowu już od kilku miesięcy? Właśnie, ta cholerna ciąża. Powiedziała mu o tym dopiero trzy tygodnie temu. Początkowo był nawet, durny,  zadowolony – zapowiadał się kolejny Pachołek, a co… By pokazać jak się z tego ucieszył zamówił jej nawet u Bussoniego, nie martwiąc się póki co o fundusze na ten kaprys, futro na przyszłe jesienne chłody. Potem jednak pojął, że dzieciak to nowe kłopoty. Głównie finansowe – a tych i bez tego ostatnio nie brakowało. Teściowie, którzy sfinansowali już kwietniowe przyjęcie weselne, nie myśleli dłużej utrzymywać zięcia – darmozjada. Trzeba by choćby znaleźć mieszkanie większe niż ta nora u Miśkiewicza, za które, wliczając w to tonę węgla, trzeba będzie wyłożyć co najmniej stówę. Rodzina – jego, Józefa Pachołka, rodzina! – będzie wymagała większych funduszy. Jak tak dalej pójdzie, trafią na Kilińskiego do Towarzystwa Obrony Kobiet albo do ich pośredniaka na Babince. Niedoczekanie. Kasa, potrzebna kasa… 

  Leokadia zachrapała po raz ostatni, otworzyła oczy i niemal od razu wyszła z „łoża”. Wyglądało na to, że i ona nie ma ochoty na poranne przytulanie i pieszczoty. I na – jak to bywało często dotychczas – wspólne wylegiwanie się w łóżku jeszcze przez kilka godzin. Dzieciaka podrzucili rodzinie gdzieś na drugi koniec Polski – mogli więc sobie na to pozwolić. Wstała – a to mogło oznaczać tylko jedno. Zaraz zacznie się narzekanie. Chcąc uniknąć wysłuchiwania pretensji Józef także wyskoczył z pościeli. Ochlapał się tyle o ile w misce i podszedł do okna lichej, bielonej wapnem przybudówki, której użyczył im Miśkiewicz. Widok na odrapane mury kamienic przy Piaskowej nie nastrajał optymistycznie. Zdecydowanie wolał wyglądać z okien po przeciwnej stronie domu przy Ogrodowej. Widać było z nich Ogrody – chałupy Buczkowskich, Dulskich a na przeciwko za maglem, sklepem Wehslerowej i domem Nowaków – ulubiony jego ogród prowadzony przez siostry – nawet nie wiedział, jak się nazywały. Znał tam każdy kąt, aż po starą kuźnię na końcu Ogrodowej i chałupinkę „baby Jagi” na Wydartem – to były „jego” tereny. Teraz dawna podmiejska wioska była już dzielnicą Kalisza, ale właściwie to niewiele się tu zmieniło. W każdym razie charakter tej części Kalisza wciąż pasował do nazwy. Jeszcze świeża o tej porze roku zieleń sadów, ogrodów i przydomowych ogródków budziły w Józefie ckliwe – czasem aż wstyd mu było się do tego przed sobą samym przyznać – wspomnienia z dzieciństwa. Zabawy z dzieciakami w chowanego, gonitwy, berek i podchody, gra w Zośkę i rzucanie nożem do celu, szukanie szwedzkich skarbów, bitwy bladych twarzy z Indianami albo „lasów” z „sasami”. Wybieranie ryb z rozlewisk Prosny i Babinki po wielkiej powodzi, która nawiedziła Kalisz, gdy miał sześć czy siedem lat. Kopanie szmacianki na „glapiej górce” czy na opłotkach” i kąpiele w Prośnie na „odrapankach”.  Wyprawy wojenne do „małego Dobrzeca”, podnoszące ciśnienie przechodzenie po konstrukcjach stawianego niedawno na Prośnie mostu Meissnera lub skoki do Prosny z przęseł kolejowego mostu w Piwonicach. Ale i polowania z procą na wróble i szpaki. I gra w pecę i w karty  – na stawki w postaci guzików czy zapałek. Coraz bardziej wciągające – obudziły w małym Józku zachłanność na zdobywanie dóbr. A – póki co mglisty jeszcze przedmiot pożądania – grubszy plik banknotów w kieszeni wywoływał w nim wręcz dreszcze rozkoszy. Ich zdobywanie stawało się jednym z jego celów życiowych, z czasem – celem naczelnym.

  Kiedy ukradł pierwszy raz? – Pachołek aż zaśmiał się w duchu, że mu się zebrało na takie bilanse. Zresztą – choćby chciał, tego pierwszego razu naprawdę nie pamiętał. Może to było kilka groszy zwędzonych z lady w sklepie Andrzejaka na Piaskowej, może te z szuflady kredensu w położonym na parterze domu Rychlewskiej nad rzeką a może, co go niezmiernie wówczas ekscytowało, zwędzenie gotówki dobrzeckim przekupkom lub Żydom na Nowym Rynku czy właścicielom jatek z pobliskiej Nadwodnej. Jakieś kopiejki trafiły też z cudzej do jego kieszeni w czasie pierwszych wielkich targów końskich na Nowym Rynku – a miał wtedy chyba z sześć lat. A może – był wtedy już o cztery lata starszy – opróżnienie kilku kieszeni widzów gapiących się na odsłonięcie popiersia cara przed gmachem Trybunału na Józefince. Numerem, z którego był najbardziej dumny było wejście przez uchylone okienko do przebieralni w łaźni parowej Randtkego i wyczyszczenie kieszeni w zdeponowanych tam łachach. I eleganckie ulotnienie się stamtąd – wzorem pary buchającej z kabin pławiących się tam golasów. Zwinął jeszcze dodatkowo dwie czy trzy  pary spodni, które – po udanej ewakuacji był skory do żartów – zaniósł jak gdyby nigdy nic do… wyczyszczenia do pobliskiej «Pralni Wiedeńskej» Berty Strange. Nie odbierając już rzecz jasna nigdy tego depozytu. Wizja wściekłych pacanów wracających w samych kalesonach z łaźni do domu bawiła go nie mniej niż finansowe profity z tej akcji. Jakaż szkoda, że tego nie widział na własne oczy. Podobnież był wściekły, że nie znalazł się akurat na rogu Ciasnej i Nowego Rynku tamtego majowego dnia 1906 r., kiedy dokonano tam bombowego zamachu na dowódcę kaliskich Dragonów, barona Kellera. Byłoby na co popatrzeć. 
(cdn.)
Piotr Sobolewski

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do