
Piotr Sobolewski
Ci którzy sądzą iż ulica Podmiejska – dzisiaj ważna arteria komunikacyjna – przeszłość miała jednak raczej mniej interesującą są, jak się okazuje „w mylnym błędzie”. Uczestników ostatniego „Kaliszobrania” przekonał o tym gość tej edycji – kaliski przewodnik PTTK (obecnie najstarszy) Zdzisław Kobyłka. W tych okolicach spędził dzieciństwo i młodość a że pamięć, mimo swoich osiemdziesięciu kilku lat ma świetną, roztoczył przed kaliszobrańcami sugestywny obraz okolic Podmiejskiej sprzed lat kilkudziesięciu. Dziś garść tych wspomnień zafundujemy również Sz. Czytelnikom „Życia „Kalisza”.
Perypetie Kalisza z uzyskaniem połączenia kolejowego z resztą świata oraz historię powstania a później kolejnych przebudów obiektu dworcowego były już wielokrotnie opisywane. My zatrzymajmy się chwilę na placu przed dworcem, dzisiaj stanowiącym tzw. centrum przesiadkowe. Jest już po I wojnie, przed dworcem nie ma już dodatkowej wiaty i peronu, z którego, po przesiadce pasażerów przyjeżdżających z głębi imperium rosyjskiego, odprawiano pociągi jadące po torach o „europejskim” rozstawie szyn w stronę Skalmierzyc i dalej w świat. Ale oto pojawiają się inne szyny – tory bocznicy, na której dokonywano przeładunków towarów przywożonych koleją do Kalisza. Trafiają one na cztery inne bocznice - doprowadzające do pobliskich zakładów i magazynów ale przede wszystkim na konne wozy, rozwożące towar po całym mieście, aż do odległej przecież przemysłowej dzielnicy Piskorzewie. Oprócz surowców dla fabryk (m.in. bawełny) rozładowano tu także węgiel. I tu – to już czasy tuż po II wojnie – wkracza nasz dzisiejszy bohater – mały Zdzisio. Teren bocznicy od ciągu dalszego (w tym raczkującej tu Podmiejskiej) odgrodzony był płotem z furtką, którą wchodzili pracownicy kolei ale i młodzianowie, którzy z rozsypanego na rampach węgla uzupełniali znacząco zapasy tego paliwa w swoich domach. Zdaje się, że przymykał na to oko pracownik zawiadujący tym biznesem (pan Paprocki?) – trzeba było tylko poczekać aż zniknie on we wnętrzu niewielkiego budynku. W drugim domku, pobudowanym tam już po wojnie znajdowały się pokoje dla „tranzytowych” kolejarzy.
Podmiejska długo była drożyną, której szerokość była równa jednemu pasowi ruchu z dzisiejszej arterii. Z tamtych czasów pochodziły obiekty znajdujące się przy jej odcinku między dworcem i bocznicą a Wrocławską. Najdłużej przetrwała postawiona w początkach XX w., drewniana parterowa willa. Pierwotnie zdobił ją – później zabudowany – ganek z trójkątną nastawką. W międzywojniu właścicielem domu i otaczającego go a często „odwiedzanego” przez okolicznych mieszkańców dużego ogrodu był Ukrainiec nazywający się – według pana Zdzisława – Żołeński, po II wojnie mieszkała już tam polska rodzina. Naprzeciwko znajdował się też budynek szkoły – przed II wojną „kolejowej” a po wojnie, do czasu wybudowanie „tysiąclatki” na Serbinowskiej, podstawowej. Jej kierownikiem był pan Liszewski a nauczycielką polskiego pani Szmydt, której mąż (w randze majora) zajmował wysokie stanowisko w jednej z naszych fabryk włókienniczych a syn konspirował przeciw powojennej władzy. Usunięty ze szkoły zdołał jednak później ukończyć studia – bodaj medyczne. Później w budynku szkolnym – do czasu jego rozbiórki na potrzeby budowy dworca PKS zorganizowano świetlicę dla dojeżdżających do Kalisza pociągami uczniów. A wspomniany dom po Żołenskich w latach 70., już opuszczony, „witał” wszystkich przyjeżdżających do Kalisza autobusami PKS – tuż przed nim znajdowały się dwa końcowe przystanki „dla wysiadających”. Drewnianą atrakcję rozebrano w latach 80., trzydzieści lat później tereny willi i ogrodu anektował PKS budując nowy dworcowy kompleks.
Lokalizacja oddanego do użytku 1974 r. w jego poprzednika była nieprzypadkowa – obok była wszak stacja PKP a naprzeciwko rosło kolejne duże osiedle. Budynek zaprojektowany przez Heydów był wówczas największym dworcem autobusowym w Wielkopolsce. Dorobił się tytułu Mister Budownictwa, na fasadzie modernistycznego budynku znalazł się przedwojenny jeszcze symbol przewoźnika – uskrzydlone koło oraz zegar skonstruowany przez Ryszarda Stiltera. Pod zadaszoną wiatą na pasażerów czekało 19 stanowisk (9 więcej niż w Poznaniu) a w obszernej hali było kilka kas. Od Górnośląskiej do dworca prowadziła szeroka aleja, po obu jej stronach oczy cieszyła oryginalna zieleń. Po pożarze w 1990 r. budynek został wyremontowany – w miarę ograniczania międzymiastowej komunikacji jednak coraz mniej wykorzystany. W 2009 r. Mister został rozebrany – w jego miejscu powstała – jak wiemy – galeria Amber. Ze sprzedaży terenu i budynku starego dworca pozyskano środki, których część wykorzystano do budowy w pobliżu nowego, bardziej już kameralnego budynku dworcowego. Nowy kompleks oddano do użytku w maju 2009 r.
I oto jesteśmy już tam, gdzie spotykają się Górnośląska z Wrocławską. „Drogę do Szczypiorny” lub „Trakt bity do Wrocławia” uporządkowano w linii prostej w 1878 r., wtedy pojawiły się przy niej pierwsze zabudowania. Prawdziwy przełom nastąpił w 1902 r. w związku z oddaniem kolei i wytyczeniu prowadzącej w bok do dworca ulicy Dworcowej. Ulica zwała się wówczas Nowowrocławską. W lipcu 1922 r. – w celu uczczenia powstań i plebiscytów na Górnym Śląsku Rada Miejska zdecydowała o nadaniu odcinkowi od Rogatki do Podmiejskiej nazwy ulica Górnośląska. Ponoć protestowała w tej sprawie wówczas Maria Dąbrowska (?!), która w Nocach i dniach ulicę nazwała Raciborskim Przedmieściem.
Na rogu Podmiejskiej i Wrocławskiej swoją masarnię i sklep rzeźniczy miał pan Waszak, niedaleko Polacy zorganizowali stanowisko ogniowe – bunkier był tak skonstruowany, że ogień z niego można było teoretycznie kierować w trzy strony.
Nieco niżej, budynek dawnej kamandy, w którym mieszkały rodziny oficerów armii carskiej (określanych „kamandirami”), także tych pracujących na pobliskiej granicy. Wybudowany w stylistyce neobarokowej kryty jest mansardowym dachem obszerny budynek z łazienkami. W naszych czasach długo jedynymi jego „mieszkańcami” były gołębie. Obok kamienicy znalazły się nieistniejące dziś powozownie i magazyny, istnieje za to do dziś na rogu Dworcowej kamienica, w której była restauracja „Sielanka”. Odwiedzający ją kamandiry wieczory kontynuowali w towarzystwie zmysłowych kobiet w pokojach na piętrze.
Wracając na Podmiejską – dochodzimy do ulicy Małej. Jej zabudowę stanowią domki z 1912-1914 r. W jednym z nich zamieszkali dziadkowie autora dzisiejszych wspomnień, w kilku następnych – rodziny wozaków. W jedną z nich wżenili się kawalerowie, których po 1940 r. uznano za jednych z pierwszych kaliszan wywiezionych do obozu w Oświęcimiu. Każda z tych, nie najbogatszych przecież, rodzin posiadała jedną a czasem i dwie kozy w charakterze żywicielek rodziny. Stąd o tej rzeczywiście niedługiej uliczce mawiano czasem „kozi rynek”. Naprzeciwko pracował młyn parowy Fiszera – jeden z kilku zresztą w tej okolicy. Właścicielowi udało się uniknąć tragicznego losu z czasów okupacji – po wojnie pracował jeszcze jako kierownik przekształconego w elewator jego dawnego młyna. Do tej firmy prowadziła jedna ze wspomnianych bocznic – inna (a może ta sama) wiodła do pobliskiej firmy, w której dalszej obróbce poddawano przywożone tu buraki. Właściciel firmy – pan Kobuszyński mieszkał wraz z rodziną w położonym nieopodal pałacyku. Ten ciekawy obiekt, stanowiący po wojnie do 2011 r. siedzibę kaliskiego MOK-u powstał około 1914 r., otaczał go ogród, a o jego dawnej urodzie świadczy zachowany mały portyk z kolumnami. Natomiast „buraczana” hala stała się najpierw składem meblowym (wykorzystywano rampę) a od 1987 r. częścią powstającej tam Szkoły Podstawowej nr 18.
Powróćmy jeszcze na chwilę do Podmiejskiej, Za rondem Westerplatte (pierwsze, powstałe w 1972 r. kaliskie rondo) znajdował się teren zwany potocznie „wiatrakami”, w okolicy cmentarza żydowskiego i dzisiejszego osiedla Widok pracowicie obracała skrzydłami grupa „holendrów”. Ostatni z nich spłonął już po drugiej wojnie. Wcześniej jednak teren zapisał się w historii miasta tragicznie – to właśnie tam na początku pierwszej a także podczas drugiej wojny niemieccy okupanci dokonywali egzekucji zakładników.
Byliśmy już przy dworku Kobuszyńskich – trzeba więc odnotować przebiegającą w pobliżu a nieistniejącą już, biegnącą w dół w stronę Polnej, ulicy Składowej oraz znajdujących się w pobliżu górek i dołów zwanych od nazwiska właściciela działki „rakadołami”. Innym mieszkańcem ulicy był pan Kaźmierczak – mechanik motocyklowy, który ze znajdującego się w stanie opłakanym gruchota potrafił zrobić ścigające się w wyścigach na stadionie w parku maszyny.
Ostatnim punktem programu kaliszobrańskiego spaceru były wspomnienia ze skrzyżowania Serbinowskiej i Górnośląskiej. Tam gdzie dzisiaj wypłacamy emerytury w banku PKO, w latach 70. stanął niewielki pawilon gastronomiczny zwany restauracją (!) „Serbinowską”. Choć kubaturą a zwłaszcza wystrojem wnętrza nie powalał – spełniał jednak bardzo pożyteczną rolę w zakresie żywienia mieszkańców okolicznych bloków (restauracja wydawała również m.in. obiady abonamentowe). Nowocześniejszy i bardziej „ekskluzywny” był piętrowy kompleks „U Barbary i Bogumiła”. Na górze kawiarnia, na dole restauracja, w której do kotleta przygrywała orkiestra a doznania zmysłowe wyostrzał widok pozbywających się kolejnych części garderoby pań. Ten obiekt, choć nie spełnia już funkcji gastronomicznych ani rozrywkowych, stoi do dziś natomiast „Serbinowską” rozebrano w końcówce lat 80. Kilka lat później zniknęło także, dopełniające kolorytu tego miejsca a leżące po drugiej stronie Serbinowskiej, targowisko, zastąpione halą targową „Pod zegarem”.
Postawienie pod koniec XIX w. – a zatem kilka lat przed doprowadzeniem kolei i budowie dworca – hotelu dobrze świadczy o „nosie” do interesów inwestora. Ale później właściciel hotelu i restauracji International– orkiestrmistrz carski Maxymilian Kopf stracił biznesowe zacięcie. Mało ochoczo inwestował w interes. Hotel po 1931 r. zaczął podupadać a tuż przed wojną został zamknięty. W stojącej do dziś kamienicy, pozbawionej jednak portyku z reprezentacyjnym balkonem i zasłoniętą przez dobudowaną halę targową - okazałą reklamą, znalazły się mieszkania.
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Dziękuję! Pięknie Pan opisuje poszczególne dzielnice przywołując pamięć.
Cała przyjemność i po mojej stronie