Reklama

Kalisz w roku 1845

31/01/2019 00:00

Obraz Kalisza utrwalony na łamach wychodzącej w Warszawie „Gazety Handlowej i Przemysłowej” (1845 r.) przypomina bajkowe miasto. Szczęśliwie zachowane wspomnienie jest tym barwniejsze, że autor ukrywający się pod pseudonimem N.JKS był osobą niepozbawioną talentów literackich

 

Miasto jest tak małe, a
    zabudowa tak zagęszczona, że teren zamieszkały przez ludzi można objąć wzrokiem. Pola i lasy kończą się nagle przy rogatkach, a za nimi zaczynają się pierwsze budynki. Dominującym obrazem jest zieleń i rzeka. Prosna – ciągle czysta i głęboka – otacza miasto niebieskim pierścieniem. Nie zasypano jeszcze jej licznych dopływów i niewielkich stawów. Każdy wolny fragment wypełniają ogrody, z których największy jest park. Gdzie kończy się przyroda, a rozpoczyna cywilizacja – nie wiadomo. Chcąc spojrzeć na ten miniony świat oczami N.JKS trzeba zapomnieć o dzisiaj. Nie ma aut i spieszących się tłumów. W obrazie ważny jest też dźwięk, bo w cichym miasteczku słychać zarówno bicie kościelnych dzwonów, jak i kłótnię przekupek na rynku. Po wybrukowanych kocimi łbami ulicach wolniutko suną nieliczne powozy. Turkot uderzania kół o kamienie jest kolejnym dźwiękowym elementem pejzażu, równie stałym, jak obdarci żebracy w łachmanach czy eleganckie panie. Nikomu się tutaj nie spieszy, bo i wszędzie blisko. To bardziej Kalisz dzisiejszych poranków lub sennych niedziel. 

Kazanie u franciszkanów
„Rzadko aby które miasto zachowało mniej podań jak Kalisz; tu niemal wszystko nowotne, świeże, nawet i mieszkańcy, bo dawne rodziny mieszczańskie prawie całkiem wygasły” – pisze autor relacji. (…) Starożytnych pomników mało zachowało się w Kaliszu (…) Nasz wiek nie cierpi sczerniałych murów – dodaje ze smutkiem w innym miejscu. (…) Z dawnych budowli jeden tylko kościół św. Mikołaja wznosi poważnie (…) mury swoje i urąga niszczącej wszystko ręce czasu i człowieka!”. Wraz z przewodnikiem wchodzimy do mrocznego, bo jeszcze nie rozświetlonego elektrycznością wnętrza. Z ciemności wyłaniają się złocone ołtarze i wizerunki świętych, ale jako barokowe, nie będą odpowiadać gustowi tamtych czasów. Narrator ma oko wyczulone na niuanse malarstwa, dlatego naturalnie najwięcej uwagi poświęca obrazowi w głównym ołtarzu. To „Zdjęcie z Krzyża” Rubensa, które zaginie lub spłonie w bardzo odległej przyszłości. W 1845 r. przed tabernakulum palą się świece, dlatego mimo mroku malowidło jest dobrze widoczne: „(…) trudno nie podziwiać świeżości kolorytu, poprawności rysunku…ugrupowania osób…wyrazu boleści na twarzy Marii Magdaleny”. Odwiedza N.JKS też inne kościoły, ale odbudowane lub przebudowane świątynie nie znajdują jego uznania. „(…) żaden nie odznacza się ani ogromem, ani charakterystycznym stylem, ani wyższą pięknością. (…) Oto Fara (kościół św. Józefa) wesoła, lekka budowla, z dachem miedzianym, z wysmukłą wieżą z zegarem o trzech tablicach”. Klasycystyczny ołtarz bazyliki opisuje słowami: „jest on niedawno wystawiony i bez gustu”. Dłużej zatrzyma się jedynie w kaplicy Męki Pańskiej u franciszkanów – „posępnej”, ale „tchnącej jakąś uroczystą ciszą”. I znowu wchodzimy w świat dawnych dźwięków. Tym razem w świadomość obserwatora zapadają słowa rozlegające się w świątyni: „Posłuchajmy teraz kazania księdza Wituskiego. (…) Oto roztwiera on księgę, czyta Słowo Boże i zaczyna przemawiać do zgromadzonej braci (…) głosem poważnym. (…) każdy uważa z zajęciem, czuje to, co on czuje, potępia to, co on potępia. Bo też ks. Wituski ma niezaprzeczony dar wymowy”.

Od Warszawskiego Przedmieścia po park
Obszar zamieszkały przez kaliszan rozciąga się od cmentarzy i kościoła reformatów (obecnie nazaretanek) aż po Warszawskie Przedmieście (dziś pl. Kilińskiego). Wjeżdżamy od przedmieścia, napotykając pierwsze budynki. Po lewej stronie pracująca pełną parą i, jak można przypuszczać, hałaśliwa fabryka Repphanów. Po prawej, widoczny już od strony rogatek, pałac Puchalskich. W końcu dojeżdżamy do drewnianego mostku na Babince. „Widok z tego mostu na miasto malowniczy: po prawej stronie gmach szkolny otoczony plantacjami, po lewej aleja wiodąca do parku, wprost ulica Warszawska (obecnie Zamkowa), której domy nikną w oddaleniu, nieco na lewo plac przy ulicy Maryańskiej z farą, gmachem rządu gubernialnego, kościołem ewangelickim, koszarami, domem Rozena i żelaznym pomnikiem”. Nad całością górują kościoły, ale wydają się chyba dużo większe, bo przeciętna kamieniczka ma nie więcej niż dwa piętra. Wrażenia majestatu doznaje się też patrząc na sąd w alei Józefiny (Wolności). Jednopiętrowe budynki i rosnące tu topole nie stanowią konkurencji dla monumentalnej kolumnady trybunału i jego tympanonu z dziś już nieistniejącym wyobrażeniem Temidy.
Pobliski park jest ulubionym miejscem wypoczynku. Walory miejsca podnosi odkryte niedawno źródło, podobno o leczniczych właściwościach. „Kilka już osób zbawiennych jej skutków doznało. Źródło to znajduje się wśród alei, zaraz więc spacer dla pijących i do tego nader przyjemny, bo go tylko most od parku oddziela”.  Ten fragment miasta w I poł. XIX wieku musiał sprawiać wrażenie modnego kurortu czy uzdrowiska. „Każdy stęskniony pogody, świeżego powietrza, przechadzki chętnie biegnie do parku, słabi przebywają z butelkami Marienbadu, Salzbrunu, wychylają kubki mleka lub piją tutejszą wodę”.  Konna przejażdżka bądź spacer jest oznaką elegancji i zamożności. Ponieważ wszyscy się właściwie znają, niezbędnym elementem towarzyskiego rytuału będą niezliczone ukłony i komplementy pod adresem napotkanych pań. W wiosenne dni spacer umila wojskowa orkiestra bądź rozrywki i smakołyki oferowane w parkowej altanie i pałacyku Forstera (obecnie restauracja KTW). W okresie letnim do starego grodu przyjeżdżają aktorzy. To lubiana rozrywka. Wieczorami drewniany budynek teatru w alejach Józefiny zawsze jest pełny: „prawie wszyscy lecą do teatru; tłok jest ogromny, gorąco nieznośne, ciągła wrzawa, każdy się uskarża, a jednakże każdy kontent, kiedy może choćby niewygodne dostać miejsce”. Autor chwali gust kaliszan, podkreślając, że szczęśliwie minęły już czasy zachwytów, „kiedy jaka podstarzała primadonna zaśpiewała na całe gardło arię”. Podoba mu się też sam budynek, gdzie odbywają się przedstawienia: „bardzo gustowny, ozdobiony sztukateriami, wewnątrz pięknie urządzony: nie rokuje on wszakże trwałości, jest bowiem drewniany”. Słowa te okażą się prorocze – teatr spłonie w 1858 r.

Rozrywki ciała i duszy
Wszystkie romantyczne zachwyty nad pięknością miejsca, urokami rzeki i parku nie są w stanie ukryć prowincjonalnego charakteru grodu. Nie ma jeszcze regionalnej prasy.  Wieczorów nie wypełnia telewizja, nikt nie narzeka  na brak czasu. Problemem dla ludzi zamożnych jest raczej jego nadmiar i… wszechogarniająca nuda. Najgorzej jest w długie zimowe wieczory. Niedostatki te próbuje się zabić namiastką życia towarzyskiego i kulturalnego. Przed powstaniem urządzano wystawne bale publiczne, teraz takich zabaw jest znacznie mniej. Może mniej hucznie, ale kaliszanie jednak się bawią. Jak zauważa obserwator, „walce, mazury idą na przemian, ale pomimo (…) doboru towarzystwa, pomimo tych tańców, nie ma tu życia”. Prawdziwej przyjemności mogą w tej sytuacji dostarczyć „wieczory” organizowane w domach prywatnych: „tańce ciągną się niekiedy aż do rana, węgrzyn i szampan obficie płyną, torty, cukry (słodycze), herbata zasilają przyjacielskie grono (…) i nie są to skromne wieczorki, jakich by się w małych miastach spodziewać, należało przeciwnie, widać tu wszędzie wielka wystawność w przyjęciu, a do tego są i eleganckie pokoje, piękne meble i kosztowne kobiece ubiory”. Powszechnie się koncertuje. „Jesteśmy przesyceni muzyką – pisze J.NKS. – Muzyka w tutejszym mieście, lubo wzniosła się na wyższy szczebel, jest wszakże więcej jak gdziekolwiek upowszechnioną. Nie ma domu, żeby nie było jednego, a czasem i kilku fortepianów”. W domowych salonikach grają i śpiewają przede wszystkim panie. Niejaki pan Lange ułożył nawet Mszę świętą na cztery głosy. Koncertuje się w gronie rodzinnym i wśród przyjaciół. Czasem, gdy wstęp jest płatny, muzyka służy dobroczynności. Nadgraniczne położenie miasta z najkrótszą drogą do Warszawy jest korzystne; miasto odwiedzają muzyczne sławy epoki. „Nie ma miesiąca, w którym byśmy nie słyszeli jakiego artysty”. Nie ma znaczenia, że wymieniani przez autora soliści, jak Bergman, Joustus Dietz, Wodnicki i wielu innych należą dziś do całkowicie zapomnianych.  

 

Anna Tabaka, Maciej Błachowicz

 

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do