Reklama

Kawiarniane życie

30/08/2013 09:16

Ostatni tydzień sierpnia. Można jeszcze poleniuchować w promieniach coraz słabszego słońca, ale koniec wakacji już został odtrąbiony. Czekaliśmy na schyłek lata, żeby powrócić do atmosfery dawnych kawiarni. Kiedyś w ich wnętrzach czytało się gazety.  My zasiadamy przy stoliku z „Gawędami Kaliskim” w ręku

„Gawędy Kaliskie”, pismo kierowane do „wychowańców” szkół kaliskich, wychodziło zaledwie przez cztery lata; pierwszy numer ukazał się w czerwcu 1936 r. Uważna lektura dostarcza wielu spostrzeżeń dotyczących życia w międzywojennym, odbudowanym mieście. Przede wszystkim mnóstwo na tych stronach sentymentu i sentymentów za Kaliszem gubernialnym, który w tej perspektywie może się wydawać prawie mityczną krainą. „Wtedy Kalisz pulsował życiem, nadzieją i idejami (!). Wojna zmieniła zasadniczo jego charakter. Obecnie powiatowe zwykłe miasto. Z dawnych ludzi niema (!) absolutnie już nikogo , a ci nowi zupełnie inni” – pisał jeden ze starszych absolwentów. Trudno oprzeć się wrażeniu, że najważniejszym bogactwem tamtego miasta byli ludzie. Karty zapełniają postaci, najczęściej mężne duchem, czasem śmieszne w swoich przyzwyczajeniach, ale przede wszystkim barwne, żywe, odmalowane precyzyjnie poprzez opis szczegółu. To stąd dowiadujemy się, że nasz „archiwariusz doskonały”, czyli  Józef Szaniawski (zm. 1879), zwykł chodzić z siatką na głowie (przytrzymującą włosy), a Erazm Załuskowski (zm. 1888), radca Dyrekcji Szczegółowej Towarzystwa Kredytowego, spędzał popołudnia ubrany we wzorzysty szlafrok i czerwoną szlafmycę z czarnym kutasem; w takim stroju, rozpostarty łokciami na poduszce w otwartym oknie swojej kamienicy w Alei Józefiny, „pykał” fajeczkę. „Gawędy” przede wszystkim pomagają poznać dawnych belfrów, ich metody nauczania oraz uczniów i najgłośniejsze wydarzenia szkolne, ważne dla pokolenia żyjącego na przełomie wieków. Nauczyciele najbardziej cenieni, a przez to kochani, jak Ksawery Balczewski, Ignacy Kowalski czy Józef Tadeusz Balukiewicz, doczekali się na tych łamach swoistych pomników chwały. Jakby przy okazji tych portretów pojawiają się opisy miejsc, które odeszły wraz z XIX-wieczną kulturą i dymem spalonego miasta. Pierwszym z oryginalnych przybytków, który zwrócił naszą uwagę, była „Dziurka”, drugim – klub Piernikarzy.

„Dziurka”
przy Mariańskiej
„Dziurką” nazywano mały pokoik na parterze Hotelu Berlińskiego Peszkego przy ul. Mariańskiej. Gościom wystarczały stół, kanapa i kilka krzeseł. „Zbierała się tutaj co wieczór elita inteligencji kaliskiej, aby , przy lampce wina, wspomnieć sobie to i owo z przeszłości, pogawędzić o sprawach miejscowych, społecznych, narodowych szczerze i swobodnie, nie lękając się donosów”. Dzisiejszego czytelnika może mylić informacja o tym, że ten nieformalny kaliski klub dżentelmena założyli dorpatczycy. Dla wychowanków Ksawerego Balczewskiego (zm. 1889) i żyjących w czasach pastora Jana Adama Haberkanta (zm. 1905) odpowiedź była oczywista. Obaj wymienieni studiowali teologię ewangelicką na uniwersytecie w Dorpadzie (obecnie Tartu w Estonii),  uczelni niemieckojęzycznej, którą Polacy często wybierali w proteście przed rusyfikacją. 
Fama głosiła, że przynależność do „Dziurki” była nobilitacją. Rej w tym środowisku wodził wymieniony nauczyciel – jak się wydaje, z powodu swojej szerokiej wiedzy – przezywany Baltazarem. Jemu w 1883 r. kamraci wręczyli dyplom ze słowami:  „Po wszystkie czasy Twych wielkich dla naszego Stowarzyszenia zasług pamiętni, a o wieku Twoim, w surowym celibacie dziarsko spędzonym nie zabaczający [Balczewski był kawalerem], w pierwszą niedzielę po święcie Bożego Ciała (27 maja) roku Pańskiego 1883–go, Ciebie, Franciszka Xawerego Balczewskiego Dziekanem naszym obieramy, jako wybrańca publicznie ogłaszamy i światu całemu obwieszczamy”. Zabawa miała przemyślany scenariusz. Treść dokumentu wykaligrafowano (kaligrafii, sztuki starannego pisania, uczono w dawnej szkole) na pergaminie po łacinie, języku obowiązkowym dla ówczesnego inteligenta. Choć oryginału nie znamy, karty „Gawęd” przechowały nazwiska (w niektórych przypadkach jedynie dowcipne łacińskie pseudonimy) dwudziestu jeden „sygnatariuszy” koleżeńskiego paktu. W gronie znalazły się znane osoby życia publicznego, nauczyciele,  lekarze, adwokaci, urzędnicy, także aptekarz Anzelm Rzączyński (znany ze swoich wód sprzedawanych w parku), przemysłowiec Ludwik Szolc i sam gospodarz hotelu Emil Peszke. Niestety, ze wspomnienia nie dowiemy się, ani jaki zestaw przekąsek towarzyszył tym intelektualnym biesiadom, ani co zwykle „dziurkowicze” jadali na kolacje. Sponsora wód z pewnością trzeba upatrywać w Rzączyńskim. Jak długo podtrzymywano tradycję biesiad w tym gronie? Czy po nagłej śmierci Balczewskiego stowarzyszenie przetrwało, czy – jak zwykle bywa, gdy zabraknie naturalnego lidera – grupa się rozproszyła, niosąc w pamięci uciechy minionego czasu?  Możemy jedynie się domyślać, że dla wszystkich musiały być to spotkania ważne, skoro kondukt pogrzebowy Baltazara nie poszedł zwyczajową trasą przez Warszawską (Zamkową), ale Mariańską. 

„Piernikarze” u Fibigera
Podobny charakter miał klub Piernikarzy, działający w popularnej cukierni Rudolfa Fibigera (czasem nazwisko zapisywano Fibigiera) u zbiegu Warszawskiej i Poprzeczno-Warszawskiej (Chodyńskiego). Zakres poruszanych w tym kółku tematów był chyba jednak bardziej lokalny. Tutaj: „Każda sprawa społeczna, artystyczna czy towarzyska  omawiana była w sposób, który łączy powagę z humorem, często tryskającym dowcipem”. Mentorem grupy został niewymieniony z nazwiska lekarz starszego pokolenia „przez wszystkich w Kaliszu lubiany, ceniony biblioman”. W latach 1898-1900 doktor przychodził do cukierni codziennie o 9 wieczorem, zasiadał w pierwszym pokoju za bufetem i czytał gazety. Z czasem wokół jego postaci zaczęło się gromadzić grono osób, które dzięki temperaturze wzniecanych dyskusji dorobiło się przydomku – klub Piernikarzy. Z ich opinią podobno liczono się w mieście. Julian Biernacki, autor wspomnienia, pisze, że kaliski gubernator miał zagadywać klubowiczów w sprawie pojedynków wśród młodzieży (zakazanych, ale jednak praktykowanych). Czy tak było? W wymiennych latach rządził jeszcze lubiany przez Polaków Michał Piotrowicz Daragan. Jego łatwiej sobie wyobrazić, gdy pyta po rosyjsku: „Czto goworiat ob etom u piernikary?”.  Jakkolwiek dalsze słowa Biernackiego, mówiące o „kryształowych charakterach i nieskazitelnej uczciwości” zasiadających w gazetowym kręgu u Fibigera, brzmią jak zwyczajowa formułka, to w jakimś stopniu oddają charakter pokoleń ciągle wierzących w moralny postęp człowieka. Z pewnością i tutaj zaglądali, jak już kiedyś pisaliśmy, zawsze skorzy do kłótni XIX-wieczni kaliscy literaci.
Z kart starych gazet niestety niewiele dowiadujemy się o wyposażeniu podobnych miejsc, więcej trzeba sobie wyobrazić. Z tym większą przyjemnością odnotowaliśmy i dodajemy do opisu: „Prześliczne kwiaty kwitnące, w oknie cukierni pana Fibigera, nęcące oko przechodniów, pochodzą z cieplarni majątku Radliczyce, będącego własnością p. Szcześniewskiego” („Kaliszanin” 1877).

Filozofia kawiarni
Niespodziewanie pod koniec lat 20. następnego stulecia  ten rodzaj atmosfery znalazł swojego późnego wyznawcę: „Dziś, gdy hałaśliwa muzyka i tańczące pary, jaskrawe światła i złocenia wtargnęły do przybytków dawniej zacisznych, przydymionych i ciemnych, stary typ kawiarnianego gościa wraz ze swoją filozofią i psychologią ucieka, przenosi się z wolna na karty historii obyczajów dnia już nie dzisiejszego, ale niemal, że już wczorajszego”. O jakiej zmianie pisze znany jedynie z inicjałów autor? Najlepiej to wyjaśnić na przykładzie popularnego Ogródka Warszawskiego Ignacego Wypiszczyka w al. Józefiny.  Lokal założony w 1881 r. był znany z występów teatrzyków  najróżniejszej maści, prestidigitatorów, a nawet występów cyrkowych. Rej pod tym adresem wodziła podkasana muza, mimo zdarzających się występów uznanych artystów. Lokal, jak można się spodziewać, należał z pewnością do jednych z pierwszych miejsc w Kaliszu, gdzie zabrzmiał jazz. Dodatkowo trzeba wziąć pod uwagę skutki wielkiego przewrotu estetyczno-obyczajowego związanego z magią wielkiego ekranu (pierwsze kaliskie kino Oaza działało z salą Wypiszczyka po sąsiedzku). I nagle stała się rzecz dziwna. Publiczność w szkołach uczona greki i łaciny, a na pensjach francuskiego, wychowana przy dźwiękach muzyki klasycznej, zaczęła opuszczać „dostojne” koncerty, kierując się w stronę innych, mniej wyrafinowanych rozrywek. Do obrazów przeszłości odeszły kolejki zainteresowanych biletami, rozprowadzanymi w kaliskich kawiarniach, na imprezy organizowane przez szacowne Towarzystwo Muzyczne. Pisał, nieco niesprawiedliwe, jeden z krytyków: „Nic więc dziwnego, że publiczność tutejsza, nie nawykłszy do podniet subtelnych, zaczęła unikać przygodnych koncertów Towarzystwa Muzycznego i uczęszczać do kinematografów i kabaretów, których nie brak w Kaliszu, gdzie odbywają się koncerty instrumentalne, w sam raz dla niej popularne i o tyle mniej kosztowne, że w cenie kotletów mieści się cena wejścia” („Gazeta Kaliska”, 1910). W tym samym czasie muzykę wykonywaną na żywo przez zespoły kameralne i pianistów zastąpiły grające szafy („orkiestrjony”). A kiedy z wnętrz usunięto miękkie kanapy i ciężkie meble, również gazety i widok zatopionych w lekturze szeleszczących stron przestały być oczywistymi elementami miejsko-kawiarnianego pejzażu.

Anna Tabaka,
Maciej Błachowicz


 

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do