Reklama

Kontynuujemy opowieść o przedwojennym kaliskim bandycie – Józefie Pachołku

08/08/2020 07:00

Wakacyjne trzy po trzy (III)

Piotr Sobolewski

   Pachołek został sam. Zaczął przeglądać jakiś stary numer Gazety Kaliskiej ale po chwili, niczym natrętny komar bzykający nad głową wtedy, kiedy chce się usnąć, wróciły wspomnienia. W Europie jest już po wojnie, Polska odzyskuje niepodległość, co rodzinę Pachołków jakoś szczególnie długo nie uszczęśliwia. W Ameryce pojawia się brat Józefa – Kazimierz. Przybywa statkiem, a czekający nań na nabrzeżu nie wiedzą, czy bardziej podziwiać możliwości „załadunkowe” krypy czy fakt, że takie coś jeszcze jest w stanie w ogóle przepłynąć Atlantyk. Tylko Statua Wolności jest niewzruszona obiecując przybyszom pracę i nowe, lepsze życie. Ale i w Ameryce, podobnie jak wcześniej w Polsce, praca nie odnajduje Pachołków. Tam kryzys i tu – jak się okazuje – kryzys. A żyć trzeba. Są zatem już w Kandzie, gdzie Józef vel John trafił z Chicago zrażony biznesowymi niepowodzeniami. Zraził się nie tyle do tego miasta – będzie przecież powracał tam wielokrotnie – ale do uczciwej roboty. Znowu zaczął „kombinować”. Zaczęło się dość niewinnie – ot, poznaje kilku gentelmanów, którzy wciągają go do alkoholowego biznesu. Działka, jaką otrzymuje za udział w przemycie do pogrążonych w prohibicji  sąsiednich Stanów wódy pozwala mu przywrócić zachwianą wcześniej równowagę finansową. Wspólnicy doceniają jego operatywność, obrotność, znajomość języków, budzącą zaufanie prezencję. Te ostatnie cechy sprawiają, że wkrótce „zostaje skierowany na kolejny odcinek działalności” – pozyskiwanie i handel żywym towarem. Gnębiona kryzysem Ameryka potrzebuje się odstresowywać – dobry alkohol i bezpruderyjne dziewczęta są doskonałym na to sposobem. W przemytniczej karierze Pachołkowie, a zwłaszcza Józef, pną się coraz wyżej. Handel alkoholem to prawdziwa żyła złota. Wkrótce poznaje prawdziwego mistrza „branży” – samego Al Capone, którego – liczone w milionach dolarów – zyski rozpalały wyobraźnię kaliskiego adepta gangsterskiej sztuki. No, „poznaje” to może za mocno powiedziane, praktykuje raczej w przemytniczo-złodziejskiej branży według najlepszych wzorców stworzonych przez króla amerykańskich bandytów. Pracował na „pełnych” obrotach. Kiedyś, w pewne upalne popołudnie transportowali 7 tysięcy butelek wódki. Policja już czekała na nich na stacji benzynowej w Aglothen koło granicy z Kanadą. Wyposażeni w trzy karabiny maszynowe, kilkadziesiąt karabinów i granatów nie mieli zamiaru oddać tak cennego depozytu. Dowodzący wówczas grupą Johnes Konloweg pierwszy otworzył ogień, po chwili zrobiła się tam prawdziwa jatka. To wtedy pierwszy raz Józef poważnie ranił człowieka. Wyrzuty sumienia miał jednak dość mizerne – przecież musieli jakoś się wymknąć z tej nieszczęsnej pułapki.  Pachołek „pracuje” trochę dla bossów, trochę na własny rachunek. Być może te próby „samodzielności” sprawiają, że nie może czuć się zupełnie bezkarny i chroniony przez skorumpowaną policję. Musi też uważać na bezwzględną branżową konkurencję. Która potrafiła „wystawić” rywali chicagowskim glinom. Kilkakrotnie jeszcze Pachołkowi udaje się uniknąć wpadki, ale wiosną 1930 r. dobra passa się kończy. Trafia do aresztu, z którego udaje mu się wyjść tylko dzięki podzieleniu się z kilkoma bardziej „życzliwymi” policjantami sporą częścią zarobionej gotówki. Łobuzy stawiają w dodatku warunek – Pachołkowie muszą zniknąć z Chicago, a najlepiej w ogóle ze Stanów. Historia się powtarza – znowu przez cholernych strażników prawa (Józef jeszcze dziś uśmiecha się na to określenie) trzeba przerwać tak doskonale zapowiadającą karierę, zwijać manatki i wiać gdzie pieprz rośnie. Chcąc nie chcąc Pachołek kupuje bilety na statek i wraca do rodzinnego Kalisza, wkrótce z Ameryki przybywa też jego brat.  

  Ze wspomnień wyrwał go jakiś podejrzany szmer na zewnątrz. Wyjrzał na ulicę. Niczego jednak nie zauważył, popatrzał więc jeszcze chwilę w stronę kilka zaledwie lat temu ucywilizowanej i odsłoniętej Poznańskiej. Zmrużył oczy, wyraźnie przeszkadzało mu  świecące ostro słońce, które nie zdążyło się jeszcze schować za dom Czarnojańczyków. Popatrzał jeszcze chwilę na stado wróbli żerujących na pokrytym lichą papą dachu jego przybudówki. Beztroską zabawę tych ptaków przerwała brutalnie para srok, które nadleciawszy znienacka, rozgoniły hałaśliwe towarzystwo. Takie prawo silniejszego – mruknął Józef. Wrócił do przybudówki. Zresztą za chwilę powinni nadejść Kazek i Franek Maćkowski – syn znajomego stróża, a jak się z czasem okazało – chłopak do bitki i wypitki, pokrewna dusza i całkiem niezły „rzemieślnik”.  Józef tymczasem nalał sobie kolejną szklankę samogonu i powrócił do wspomnień. Tak…  z bratem i z Frankiem stworzyli niezłą bandę. Wprawdzie zaraz po powrocie do Kalisza znów, nie wiedzieć dlaczego, próbował uczciwego życia. I co z tego wyszło? Do sklepu spożywczego, bardziej światowo zwanym kolonialnym przy Poznańskiej 8, który założył za resztki przywiezionych przez siebie i przez brata dolarów mało kto zaglądał. Zresztą on sam też nie bardzo umiał nadskakiwać tym nielicznym, którzy – nim coś kupili – kręcili nosami, wybrzydzali na ceny, macali towar. Cholera by ich wzięła. Mizerne dochody ze sklepu nie mogły wytrzymać konkurencji z nieco innym, a dla Józefa bez porównania ciekawszym i łatwiejszym sposobem zarabiania pieniędzy. 

  Znów zaczął kraść, a zachętę lub – jak próbował to sam sobie wmówić – znak losu stanowiła dziecinna łatwość, z jaką udało mu się zadbać, aby kilka pudeł przeznaczonych do wniesienia do właśnie zasiedlanego domu Fraenkla w Alei Aleksandry Piłsudskiej 25 trafiło „pomyłkowo” na podstawioną przez niego resorkę. Z czasem jednak uznał, że jest już zbyt poważnym człowiekiem, by zadawalać się drobnymi sumkami zwędzonymi komuś z kieszeni lub koszyka i zaczął organizować napady. Ze Stanów przemycił rewolwer – nadeszła pora jego wykorzystania. 
Pierwszego napadu rabunkowego dokonali w grudniu 1931 r. Zbliżały się Święta, ludzie robili większe zakupy. W upatrzonym sklepie kolonialnym przy Stawiszyńskiej było pewno trochę więcej niż zwykle kasy. Ale dali wtedy plamę. Początkowo szło nieźle – do sklepiku, zamaskowani za pomocą starych pończoch, wtargnęli kiedy nie było tam żadnego klienta. Pod koniec dnia pracy uzbierało się nieco utargu, oczy im się zaświeciły. Ale ledwo zaczęli wybierać z sklepowej szuflady banknoty, baba za ladą podniosła alarm. Teraz wie, że trzeba było ją od razu skutecznie uciszyć – wtedy jednak ręka zadrżała. Strzelił wprawdzie w stronę drącego się w niebogłosy babska, ale trafił ją tylko w rękę. Spanikowani wybiegli ze sklepu. Całe szczęście, że grudniowy mrok zapada wcześniej, przybyła nie wiadomo skąd tak szybko policja nie miała szans wśród krętych uliczek Chmielnika. 
Za to o wiele weselsza była kolejna „przygoda”. Chyba z dwa miesiące później wracali z Kaziem z jakieś nocnej pijatyki ulicą Ciasną. Było wesoło, dopiero co wylewnie pożegnali towarzyszące im tej nocy, poznane z wydatną „pomocą” niejakiego Gołąbka w okolicach mostu Kamiennego damy, które tej nocy skutecznie dowiodły że określenie „rozbestwione lamparcice”, jakim raczyła dziewczyny ze skwerku (zarośli raczej) ze Złotego Rogu kaliska prasa było jak najbardziej zasłużone. Próbowali, niczym dzieciaki, ślizgać się na oblodzonym chodniku. Lód musiał być chyba tej nocy wyjątkowo śliski – bo raz po raz zdarzało im się z rechotem lądować na ziemi. Próbowali więc wstawać – głośnym krzykiem dodawali sobie nawzajem animuszu. W pobliżu otwartej już o tej porze piekarni zaczepił ich policjant. Trzeba było widzieć jego minę, gdy – zamiast dokumentów – w ręku Józefa zobaczył pistolet. Zresztą widokiem tym funkcjonariusz mógł się upajać tylko chwile – w następnej sekundzie padł strzał. Osuwający się na bruk posterunkowy Łuczyński zdążył tylko jeszcze zauważyć, że zatrzymywani nie byli chyba tak pijani, na jakich wyglądali. Jeden z nich przytomnie i zbytnio się nie spiesząc wyłuskał mu służbowego gnata, po czym obaj, całkiem już prosto, pomaszerowali wzdłuż ogrodzenia garbarni w stronę Wodnej. A potem Łuczyński już nic nie widział.  

  Ktoś zapukał do drzwi, po chwili ukazał się w nich długi nochal Sacałowej z Podgórnej. Jeszcze przed wojną jej stary dał się przyłapać na złodziejskim procederze i odsiadywał jakiś nieduży wyrok w kozie na Nowym Rynku. Wszyscy w okolicy wiedzieli, że naczelnik Proskurin wypuszczał go czasami za małą wziątkę na noc do chałupy, nikogo więc nie dziwiło, że w czasie odsiadki „pana domu” Sacałowie sprawili sobie kolejnego dzieciaka. A później pojawiły się kolejne sacalątka, dla równowagi w bilansie demograficznym z chałupy zniknął po ostatnim z nich na dobre i na zawsze ich tatuś. Pewno stara pijaczyna znów przyszła pożyczać pieniądze. Których zresztą nigdy nie oddawała. Zaraz ją pogna. Ale po chwili niemal go zamurowało. Stara, rozglądając się wciąż dokoła, wyciągnęła skądś zwitek banknotów. Mata swoją forsę – wydusiła z siebie. Józefa zamurowało na tyle, że nie zdążył nawet zwrócić Sacałowej uwagi na drobny szczegół, że to nawet nie połowa jej długu z tego roku. Jeszcze raz obrzuciła wścibskim spojrzeniem izbę i szybko zniknęła za drzwiami. Ludzie są czasem dziwni – pomyślał. Przecież nawet nie liczył, że kiedykolwiek otrzyma od kobiciny choć cząstkę, niewielkiej zresztą, pożyczki. A dawał jej czasem parę groszy trochę w rewanżu za to, że kiedyś w dzieciństwie kryła go w czasie „śledztwa” matki w sprawie jakieś ogrodowej harendy a trochę i dlatego, że nie potrafił opędzić się od stękań namolnej kobiety. Powrócił do wspomnieniowych rozmyślań.          
cdn.


 

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do