Reklama

Krajobraz z masakrą w tle

21/05/2008 11:53
Tresowane niedźwiedzie, walki dzikich stworzeń i pokazy małp należały do standardowego repertuaru przedstawień oferowanych kaliszanom przez właścicieli egzotycznych menażerii. Pod tym względem nasze miasto nie wyróżniało się od innych dziewiętnastowiecznych. W tym samym czasie zaczęła się rodzić refleksja nad losem zwierząt, myśl, że wymienione atrakcje w istocie pomnażają cierpienie

Jest październik 1824 r. Ulice wydają się jaśniejsze niż zazwyczaj o tej porze roku. Kalisz właśnie nabrał wielkomiejskiego szyku. Lśnią nowością monumentalna kolumnowa fasada trybunału, elegancka dzwonnica koło kolegiaty św. Józefa, odwach na rynku, rogatka warszawska (zlikwidowana), szkoła wojewódzka (I LO im. A. Asnyka) i przebudowana z dawnego pojezuickiego klasztoru siedziba komisji wojewódzkiej (współcześnie starostwo). Takim oto klasycystycznym miastem bliżej nieznany Franciszek Capellini „wodzi różne zwierzęta po ulicach”. Krzyczy przy tym, wymachuje biczem, uśmiecha się i prosi gapiów o wsparcie. Co mogło tworzyć jego korowód? Tresowane psy, konie czy bardziej egzotyczne stworzenia? „Przedsiębiorcy” tej branży w I poł. XIX w. zjeżdżali do Kalisza regularnie, co roku. Wśród najczęściej wymienianych czworonożnych „atrakcji” były niedźwiedzie i małpy, ale nie brakowało też lampartów, słoni czy długoszyich pelikanów. Z pewnością wiele uznania od ówczesnej publiczności zebrał nijaki Jan van Dinter, jak można wnioskować z gazetowego opisu, potencjalny miłośnik horrorów. W jego „menażerii niderlandzkiej” znalazły się m.in. dwa grzechotniki, anakonda, dwa węże boa, familia lwów, pantera, hieny i… głowa nowozelandzkiego ludożercy. Dinter był wyjątkiem. Większość właścicieli obwoźnych zoologów nosiło bądź przyjmowało jako artystyczne pseudonimy nazwiska włosko brzmiące. Bertoli, Reballini, Dalmazzo, Zamboni, Karamtti – dzisiaj trudno dociec, kim byli naprawdę. Kolejny domniemany gość z Italii, Giovanni Rossi, nie krył się ze swoim okrucieństwem; zapraszał na walki zwierząt, m.in. angielskich i hiszpańskich buldogów z niedźwiedziami. Większą finezją popisał się Karol Fiszer, który zjechał nad Prosnę z ptakami „wyuczonymi”. „Były tam kanarki i inne ptaki maszerujące, robiące bronią (!), strzelające do siebie (!), siedzące na lufie pistoletu w czasie wystrzału (!)”.
Podobne pokazy należały niestety do tej samej kategorii sztuk niesamowitych, jak wyczyny linoskoczków, ludzi o nadzwyczajnej sile, doświadczenia domorosłych naukowców-magików czy akty publicznego znęcania się nad ludźmi upośledzonymi psychicznie i fizycznie. W czerwcu 1835 r. Jan Beissch na ulicach Kalisza prezentował małpę i „człowieka nieszczęśliwego, który uległ różnym wypadkom”. Jak łatwo udowodnić, nie tylko z elegancji słynął wiek XIX. Znamienne, że jeden z pierwszych budynków teatralnych w Kaliszu mieścił się w byłej ujeżdżalni koni kupca Golińskiego w alei Józefiny (dzisiaj Wolności), a po 20 latach i stratach uczynionych przez powódź znowu stał się ujeżdżalnią… \"\"

O tępieniu ptasząt 
Nie trzeba było nam jednak prawdziwych czy przefarbowanych obcokrajowców. Ubolewał na łamach lokalnego „Kaliszanina” jego znakomity redaktor Adam Chodyński: „Był czas, żeśmy zimową porą widywali po kilkunastu ptaszników z Zawodzia, Rypinka, Starego Miasta i innych okolic Kalisza (sic!), znoszących na targi mnóstwo nałowionych ptaków śpiewających rozmaitego gatunku. Powietrzni ci mieszkańcy, samolubstwem i okrucieństwem człowieka pozbawieni swobody, wydarci polom, ogrodom i lasom, stawali się zwykle łupem swawolnych chłopców, kupujących je od ptaszników. Najczęściej ginęły one marnie w szczupłych klatkach, gdzie natłoczone różne gatunki, cisnąc się, gryząc, szamocząc, zdychały wkrótce. Zgłodzone i mrozem przejęte, a później wniesione do pokoi ciepłych, padały zwykle ofiarą amatorstwa nabywców i rzemiosła ptaszników”. Już wtedy (gdy Chodyński pisze swój felieton -protest, jest 1871 r.) „dość trudno [było] usłyszeć wiosną melancholijny śpiew zięby, szczebiotliwy szczygła, makolągwy, czyżyka, pogwizd gila i dzwońca. Wróbel nawet i dzierlatka, które niegdyś stadami zlatywały na podwórza nasze, ulice i place targowe miasta, od lat już kilku stały się rzadkością”.  Nie może dziwić, że tak czuły na przyrodę redaktor, ten sam, który za kilka lat napisze quasi-esej o łabędziach, opublikował na łamach gazety list wstrząśniętego zabawami dziewięciolatka kaliszanina. Otóż chłopiec „wydzierał gniazda słowicze w ogrodzie, a jaskółcze na ramach od okien, i napawał się widokiem boleści biednej ptasiej matki”. Relacja jest arcyważna, bo przynosi świadectwo zmiany światopoglądowej, zmiany, która w przyszłości przyniesie rozwój ruchów proekologicznych.

Złagodzenie
obyczajów
W 1871 r., kiedy Chodyński staje w obronie uskrzydlonych „małych i niewinnych istot”, droga do zorganizowanej pomocy dla zwierząt w naszym mieście była jeszcze daleka. Światły „Kaliszanin” dołożył swoją cegiełkę do tej sprawy; zachęcał mieszkańców, aby zapisywali się do warszawskiego oddziału Rosyjskiego  Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Stowarzyszenie stawiało sobie za cel poprawienie losu stworzeń pomocnych człowiekowi, wykorzenienie okrucieństwa w obchodzeniu się z nimi, a przez to – jak podkreślano – złagodzenie obyczajów ludzi. Członkostwo miało swoją cenę; wymagano jednorazowej wpłaty nie mniejszej niż 30 rubli lub rocznej w wysokości 3 rubli. Jako pierwsi pieniądze wyłożyli redaktorzy Adam Chodyński i Jan Tański.
Kaliski oddział towarzystwa powstał później, bo  w 1894 r., ale za to mógł się pochwalić wymiernymi sukcesami. Dzięki staraniom stowarzyszonym (w zarządzie zasiadały osoby wpływowe w ówczesnym mieście, jak wydawca i drukarz  Józef Radwan czy rejent Stanisław Bzowski) w Kaliszu zaczęła działać pierwsza lecznica dla zwierząt. Współczesnych może szokować jej lokalizacja.  Przybytek zorganizowano w... rzeźni miejskiej (ul. Majkowska). Wybór miejsca miał jednak swoje uzasadnienie: leczono tutaj chore zwierzęta gospodarskie, które wcześniej, pozbawione jakiejkolwiek opieki, stawały się ogniskiem zapalnym epidemii. Dla przykładu w 1902 r. udzielono stu porad: „(...) w 81 wypadkach kuracyja była zupełnie pomyślną, w 16 nastąpiło znaczne polepszenie, w 4 tylko rezultat ujemny”. Lecznica przy rzeźni funkcjonowała jeszcze w międzywojniu. Zachowały się plany jej przebudowy z lat 20.\"\"

Wierny jak pies
W tym samym czasie, między wojnami, coraz częściej w lokalnej prasie można znaleźć ogłoszenia o poszukiwaniu zagubionych piesków – domowych pupili. „Zaginął piesek, biały, rasy szpic, wabi się Filut, wysokość 30 cm. Uczciwy znalazca zechce go odprowadzić za wynagrodzeniem do nadkomisarza P.P. W. Dzierzgowskiego, ul. Niecała, Nr 6” („Gazeta Kaliska”, 1926). Psy stają się ozdobami i strażnikami domowego spokoju. W takiej roli pokazał bernardyna Paweł Krzyżanowski, autor rzeźby przed willą kaliskiego przedsiębiorcy Edmunda Gaedego (dzisiaj przedszkole Niezapominajka przy ul. Warszawskiej). Naturalnych rozmiarów kamienny pies leży przy schodach, jakby czekając na swojego pana. Wydaje się, że wystarczy kudłatego czworonoga pogłaskać, aby ożył.      
Niestety, brak jest jakichkolwiek informacji o kotach. W przypadku mruczków wiedzę na temat stosunku ludzi do nich – przynajmniej do czasów odkrycia odpowiednich materiałów źródłowych – możemy opierać jedynie na przesłankach ogólnych. A te mówią, że przez długie wieki w świecie chrześcijańskim koty były prześladowane z wyjątkowym okrucieństwem jako wcielenia zła, lenistwa i grzechu wszelkiego.   
Jednocześnie w najlepsze prosperowały interesy hyclów, trudniących się wyłapywaniem i zabijaniem bezpańskich psów w miastach. Nie inaczej było w Kaliszu; lokalna gazeta w 1927 r. oficjalnie zawiadamiała, kiedy odbędzie się „polowanie na psy”. Hycla z wozem obitym dechami w kształcie trumny, jak pamiętają kaliszanie, można było spotkać na ulicach miasta i w okolicznych wsiach jeszcze dwa dziesięciolecia po wojnie. Psy były łapane przy pomocy długiego kija zakończonego pętlą. Dopiero założenie schroniska dla bezdomnych zwierząt w 1966 r. zmieniło sytuację. Dzisiaj placówka przy ul. Warszawskiej, utrzymywana z miejskich pieniędzy, walczy o wybieg i kwarantanny dla swoich podopiecznych. Zwierzęta ze schroniska można adoptować. To kolejny etap na drodze „uczłowieczania” podejścia do naszych braci mniejszych. 

Anna tabaka, Maciej Błachowicz

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do