
„Hu-hu-ha, hu-hu-ha, nasza zima zła…” – śpiewały kiedyś dzieci w przedszkolach. Gdy ferie się kończą, szczególnie nie przepadamy za tą porą roku. Tęsknimy za wiosną, szukamy pierwszych oznak nadchodzącego ciepła, odliczamy dni. A jednak nawet zima ma swój urok, o czym przekonują narciarze, morsy, spacerowicze w kaliskim Parku Miejskim i… stare gazety
Z czym kojarzyła się dawnym kaliszanom śnieżnobiała pora roku? Z lodem, którego wówczas było pod dostatkiem, a odpowiednio przechowywany, służył jako prototypowa forma lodówki. Z influenzą, czyli grypą, która co roku zbierała potężne żniwo. Z karnawałem i balami do białego roku, chociaż już pod koniec XIX w. narzekano, że czas najwspanialszych zabaw odchodzi do przeszłości. Ze śniegowym błotem bryzgającym spod płóz niefrasobliwych powożących. To co się właściwie zmieniło? Jest jedno wspomnienie i jedno miejsce, którego zimą naszym antenatom możemy szczególnie pozazdrościć – parkowe ślizgawki.
Na Kogutku, na Kokoszy
„W dwóch przeciwległych krańcach przepięknego kaliskiego parku znajdują się dwa skromne stawy: jeden prostokątny, drugi okrągły” – wspominał na kilka lat przed wojną Adam Madaliński. Ten pierwszy, rozlany tam, gdzie dzisiaj urządzono różane pergole i plac zabaw dla dzieci, nazywano popularnie Kokoszką. Drugiego nie trzeba nikomu przypominać. To Kogutek, sławna wysepka oblana wodą, malowniczo wyłaniająca się spośród drzew, który wraz z rozebranymi sztucznymi ruinami i Domkiem Szwajcarskim należy do panteonu legendarnych miejsc miasta. „Dwa te stawy dla zwiedzających Kalisz i starych mieszkańców nadprośniańskiego grodu nie miały żadnego waloru pejzażowego ani znaczenia praktycznego, bo nawet nie miały ryb” – pisze Madaliński. – „Ot, małe zbiorowiska wody, co nie pociągało starszych obywateli, bo przecież Kalisz miał wody wokoło do przesytu. Te dwie jednak kałuże, jak je profani prawdziwego piękna niekiedy pogardliwie nazywali, ocenialiśmy sprawiedliwie i godnie tylko my, młodzież szkolna”.
Wysoka ocena wynikała tak z walorów estetycznych opisywanych obiektów, jak i czysto praktycznych: „Miały one tę cudowną właściwość: zimą pokrywały się lodem”. Co też na tych dwóch taflach się działo! Zachowane opisy nie pozostawiają cienia wątpliwości – parkowymi igraszkami na ślizgawkach żył cały Kalisz. „Zabawa na lodzie urządzona w ub. niedzielę na stawie parkowym „Kogutek” powiodła się świetnie. Pomimo silnego mrozu, dochodzącego do 10 st. liczne grono łyżwiarek i łyżwiarzy przy dźwiękach orkiestry wojskowej sunęło po gładkiej powierzchni lodu. Staw był oświetlony różnokolorowemi latarniami i kagańcami, na środku urządzona była z tafli lodu brama, która przy pięknem oświetleniu bengalskimi ogniami uroczo się przedstawiała. Dla większego urozmaicenia puszczane były fajerwerki” – donosił „Kaliszanin” w styczniu 1892 r.
Dłoń w dłoń
z uroczą łyżwiarką
W parku także obowiązywała niepisana umowa, która dzieliła korzystających z dobrodziejstw natury według starszeństwa i zamożności. Kokosza należała do sztubaków z niższych klas. Biedniejsi z nich nie mogli sobie pozwolić na wykupienie biletu, tym bardziej dwóch wejściówek dla siebie i towarzyszki zabaw. Na Kogutku sunęła bogata, nienagannie ubrana elita „w mundurach prosto od krawca, w białych skórzanych rękawiczkach, z minami zdobywców świata, (…) każdy dłoń w dłoń z uroczą łyżwiarką, zapatrzony w oczy swej bogdanki”.
Dorośli za te przyjemności płacili 10 kopiejek wstępu, młodzież szkolna – 3 kopiejki, co nie uszło uwadze społecznikom. Na łamach prasy apelowano do władz miasta: „Kasa miasta Kalisza jest tak zamożna w dochody rozmaite, że podatek ślizgawkowy od młodzieży pobierany jest prawie niczem dla niej, gdy przeciwnie – staje się ciężarem dla rodziców [płacących za uciechy swoich pociech] i pobudką do różnorodnego demoralizowania się uczniów [tych, którzy nie mogą sobie pozwolić na ekskluzywną ślizgawkę]”. Mimo biletów i mimo podziałów, chętnych do zabawy na lodzie nigdy nie brakowało: „O wieczorach tanecznych i balach nie słychać, za to dzięki mrozom mamy wyborną ślizgawkę na stawach parkowych, z których też korzystają liczni łyżwiarze płci obojga” – rozwodziła się gazeta przełomu wieków.
Cienki lód, zdrowy mors
Lód bywa niebezpieczną ułudą. Nie raz donoszono o smutnych wypadkach. „W tych dniach na rzece około jatek mięsnych [zasypana Babinka] załamał się lód pod przeprawiającym się przezeń rzeźnikiem”. Tym razem skończyło się happy endem – zdołano wyratować tonącego. Komuś innemu szalejący w Nowy Rok wicher porwał cylinder i wrzucił do niezamarzniętej w styczniu rzeki; chcąc odzyskać nakrycie głowy, właściciel był zmuszony brodzić w lodowatej wodzie. A oto z odmętów przeszłości wypływa pierwszy udokumentowany kaliski mors. Był nim, jak donosiła gazeta, jeden z poważnych obywateli miasta, który mimo silnych mrozów kąpał się codziennie w przerębli wyrąbywanej dla niego w łazience (rodzaj sztucznego korytarza zamontowanego przy brzegu rzeki) na Prośnie. Jegomość ów miał się cieszyć czerstwym zdrowiem. „Podobny fakt wobec dzisiejszego zdegenerowanego pokolenia należy do nader rzadkich wyjątków” – konkludował redaktor. A nam pozostaje tylko się uśmiechnąć.
Kontrabanda w bieli
Skuta lodem sceneria może służyć do jeszcze innych celów. Jeden z kaliszan, mieszkający pod miastem od strony Skalmierzyc, wracając zimą 1892 r. późną nocą do domu, stał się mimowolnym bohaterem kryminału z duchem w tle. Sama natura podpowiedziała scenariusz. Noc była bowiem upiornie jasna, śnieżna i cicha. Na płożącej się w bieli drodze mężczyzna „ spostrzegł zdala jakąś dziwną postać białą, zmierzającą wprost ku niemu i czyniącą dziwne jakieś ruchy. (…) Uszedłszy jeszcze kilkanaście kroków, p. X. mógł już doskonale rozróżnić człowieka, osłoniętego białem prześcieradłem, trzymającego w ręku kosę, którą wymachiwał w powietrzu (…)”. Kiedy postać w niecodziennym rynsztunku zbliżała się, a wystraszony dziwadłem tym rozpaczliwiej przeszukiwał swoje kieszenie w poszukiwaniu rewolweru, kosiarz zagadał ludzkim głosem: „Ach, przepraszam, to pan, a ja myślałem, że to strażnik pograniczny!” [granica z Prusami była tuż- -tuż]. Nieopodal nieszczęsny sąsiad przebierańca spotkał dwóch mężczyzn z pakunkami zapewne nielegalnie przemycanego towaru.
Sanna
Rozmarzając się śnieżnie, warto jeszcze jeden obraz mieć przed oczami. Niegdyś zimą po mieście poruszano się saniami zaprzężonymi w konie, co współcześni niekoniecznie łączyli tylko z romantycznymi doznaniami. „(…) Jest to uciecha nie lada dla jeżdżących, ale niewielka pociecha dla przemieszczających się pieszo. Nadstawiaj ciągle uszu, oby cię nie potrącono lub nie przejechano, wchodź w kupy śniegu lub błota, aby ci nóg nie przetrąciły łyżwy sankowe, zwłaszcza ciężkich, chłopskich pociągów bez dyszla, zataczających się na różne strony (…)”. Ulicami i trotuarami szedł dźwięk dzwonków. Czy rozpoznalibyśmy tamto miasto?
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie