
O tym, dlaczego zdecydował się na życie na prowincji, o niszczącej teatr komercji oraz o przygotowaniach do wyjątkowej, październikowej premiery, z aktorem Maciejem Grzybowskim rozmawia Agnieszka Burchacka
– Miał Pan szerokie spektrum możliwości jeśli chodzi o wybór miasta, z którym zwiąże Pan swoje życie. Wybrał Pan Kalisz, z pewnością niejednokrotnie spotykając się z niezrozumieniem. Twardo pozostał Pan jednak przy swojej decyzji. Dlaczego?
Maciej Grzybowski: – Kiedy mówimy czy słuchamy różnych wypowiedzi, w których pada pojęcie „prowincja”, łączy się ono z szeregiem negatywnych odnośników. Jest to miejsce pozbawione nadziei, szans, zesłanie... Marzeniem człowieka według autorów tych myśli jest być w centrum, na świeczniku, budzić powszechne zainteresowanie, zdobywać sukcesy czy pieniądze.
Choć może to zabrzmieć banalnie, ja swój pogląd budowałem w oparciu o lekturę Sienkiewicza (który dziś uważany jest za pisarza niezbyt wartościowego, ale takie miałem upodobanie). Czytając „Quo vadis” moją uwagę zwracał Petroniusz, który bez przerwy wyjeżdżał z Rzymu na prowincję, gdzie spędzał czas z kobietą, którą kochał. Dawał do zrozumienia, że prowincja daje mu możliwość naładowania akumulatorów, spojrzenia z dystansem...
– ...to możliwość odreagowania...
– Tak. To był lepszy świat, przynajmniej tak to rozumiałem. Potem przez długi okres wydawało mi się, że chcę być na świeczniku, że chcę osiągać sukcesy. W pewnym momencie stwierdziłem, że nie nadaję się do dużego miasta, że chciałbym mieszkać na prowincji. Na pewno wpłynął na to mój dwuletni pobyt w Kaliszu, tuż po szkole aktorskiej. Po dziesięciu latach pobytu w Łodzi, ośrodku wówczas bardzo znaczącym teatralnie, doszedłem do wniosku, że chcę mieszkać gdzieś indziej.
Nie wybrałem Kalisza od razu. To był przypadek. Zadzwoniłem do ówczesnej dyrektor Teatru w Jeleniej Górze Aliny Obidniak. To miasto wydawało mi się atrakcyjne. Waldek Wilhelm, którego znałem ze szkoły i z którym miałem bardzo dobre kontakty, obejmował teatr w Kaliszu. Zaproponował mi przejście tu z grupą młodych ludzi. Przeszedłem. I jestem.
– Uważa Pan to posunięcie za właściwy wybór?
– Tak. Dla mnie życie to nie tylko realizacja ambicji zawodowo - sukcesowo - karierowych, ale i druga strona – ludzie, z którymi się spotykam. Rodzina i przyjaciele. To, czego bardzo brakowało mi w Łodzi, to możliwość budowania grona znajomych poza środowiskiem. Aktorzy pracują w bardzo niezręcznym czasie, kiedy wszyscy się spotykają po to, by rozmawiać, my jesteśmy w pracy. A kiedy wychodzimy z pracy, ludzie idą spać. Skazani jesteśmy zatem na siebie. A te dwa lata, które spędziłem w Kaliszu, pokazały mi, że tu jest możliwość nawiązania znajomości z ludźmi z innych profesji. I rzeczywiście nie zawiodłem się. Pewne grono znajomych spoza teatru jest dla mnie bardzo ważne.
– Wracając jeszcze do satysfakcji, ale tej zawodowej. Nie może Pan narzekać. Był Pan przecież m.in. dyrektorem naczelnym i artystycznym Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu. Była to najdłuższa dyrekcja w powojennym okresie kaliskiego teatru.
– Niewątpliwie miałem bardzo dużo możliwości cieszenia się z uprawiania tego zawodu.
– W dzieciństwie marzył Pan o tym, żeby zostać aktorem, czy pojawiały się propozycje wyboru różnych dróg?
– To też jest przypadek. Pewnego rodzaju zbieg okoliczności.
– Co zatem w Pana przypadku zadecydowało o wybraniu tej, a nie innej drogi życiowej?
– Kiedyś w szkole był taki obyczaj, że każdy z uczniów musiał wziąć udział w konkursie recytatorskim. Tak się złożyło, że byłem wtedy w drugiej klasie liceum (wówczas była to 9 klasa). Pierwszy raz w życiu wystąpiłem recytując wiersz. Ze szkoły pojechałem na etap miejski konkursu i go wygrałem. Potem był etap okręgowo - wojewódzki, który też wygrałem.
– To dało Panu do myślenia...
– Może nawet nie mnie (śmiech). Pani z domu kultury zaprosiła mnie do jakiegoś zespołu teatralnego. Poszedłem. Wystąpiłem. Potem przyszedł do mnie Włodek Herman, szef Sceny Poezji Teatru Kalambur we Wrocławiu, który też odegrał ważną rolę w moim życiu. Zaproponował mi udział w tym przedsięwzięciu. Spędziłem tam dwa lata, do matury. Były to dla mnie ważne doświadczenia. Zostałem aktorem z rozpędu. Na pewno nie byłem typem człowieka zafascynowanego zdobywaniem wiedzy. Szczególnie tej szkolnej. Byłem trochę wyciszony, refleksyjny. Wydało mi się to być o tyle dobre, że nie będę musiał to tej wiedzy szkolnej zbyt często sięgać. Co się okazało zresztą złudnym wyobrażeniem. Potem okazało się, że muszę czytać więcej niż inni. Oglądać więcej niż inni i potrafić się odnieść do wielu zjawisk inaczej niż inni.
Teatr okazał się być miejscem, które rozbudza ciekawość tego, kto w teatrze jest. Tak, jak powinien rozbudzać ciekawość tego, kto do teatru przychodzi.
– Teatr pozwolił Panu wybudzić się z tego lekkiego zamknięcia w sobie?
– Miałem takie marzenia, by być rycerzem. Jak każdy mężczyzna... Marzyły mi się przygody, gdzie dzięki moim wspaniałym czynom, zyskiwałem uznanie pięknej księżniczki (śmiech).
– Woli być Pan obserwatorem czy uczestnikiem konkretnych wydarzeń?
– Będąc dyrektorem teatru zawsze chciałem widzieć też tę drugą stronę. Miałem szczęście, że udało mi się być po wszystkich stronach teatru. Byłem aktorem, reżyserowałem, produkowałem przedstawienia. Każda z tych stron jest czymś innym.
Więcej w Życiu Kalisza
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie