Reklama

Miejski zegar z kolegiackiej wieży

07/09/2012 08:29

Na początku 1842 r. zawarto kontrakt z zegarmistrzem Baeslerem na nakręcanie zegara wieży kościoła Najświętszej Marii Panny. Ratusza nie było, dlatego czasomierz ze świątyni traktowano jako miejski

Wjeżdżający do miasta
    nad Prosną u schyłku XVIII w. zastawał widok smętny. Pośrodku rynku stał symbol tragedii, która zamieniła miasto w popioły – spalony  ratusz. Jego wieża, niegdyś zapewne z przesadą opisywana jako jedna najwyższych w Europie, nadal wydawała się potężna. Na zachowanym rysunku przedstawiającym jej widok z 1797 r. nie widać zegara – „pogorzał” wraz z całą budowlą. Nie mając swojej siedziby, magistrat przez niemal sto lat będzie wynajmował pomieszczenia w różnych częściach miasta.
W tym miejscu rozpoczyna się dzisiejsza historia.

Zegarmistrz na wieży
Istnienie ratuszowego zegara współczesnym może się wydać tyle oczywiste, co symboliczne. Praktyczność takiego rozwiązania w dobie Internetu schodzi na plan dalszy. Miasto rozrosło się w sposób nie do pomyślenia dla ludzi sprzed wieków. Chociażby z tego względu trudno sobie wyobrazić, aby ktokolwiek ustawiał własny zegarek według wskazań z miejskiej wieży albo nasłuchiwał bicia, żeby np. wyjść do pracy (chwilowo pomijamy ekscentryków i estetów). Przyspieszenie świata nabrało kosmicznej prędkości. Jeszcze w XIX stuleciu było jednak zupełnie inaczej, dlatego rozregulowanie lub brak najważniejszego czasomierza w grodzie bezpośrednio wpływało na życie kaliszan. Co w tej sytuacji robić, kiedy nie ma nawet ratusza? Poradzono sobie najzgrabniej. Wieża została zastąpiono inną z pobliskiej kolegiaty (Bazylika św. Józefa). Ta była nieco niższa od spalonej, ale po modernizacji z końca XVIII w. wystarczająco wysoka, aby służyć także do odmierzania czasu. Od kiedy zegar tutaj umieszczony był traktowany jako miejski, można jedynie domniemywać. Na podstawie dokumentów zachowanych w Archiwum Państwowym wiemy na pewno, że jego historia rozpoczęła się nie później niż w 1842 r.  Wtedy po wąskich stopniach i drabinach, wysoko aż pod sam hełm świątyni, zaczął się wdrapywać zegarmistrz Baesler, na mocy umowy z magistratem odpowiedzialny za nakręcanie zegara na kolegiackiej wieży. Praca była sowicie opłacana – 54 ruble rocznie wypłacane w ratach co kwartał. Pewnie Baesler nie zrezygnowałaby z zarobku łatwo, gdyby nie perspektywa większych zysków w Warszawie. Po jego wyjeździe w lipcu 1846 r. prestiżowe obowiązki przejął  Juliusz Ruehl.  Formalnie sprawę uregulowano w roku następnym.

Magistrat prosi
o zegar klasy II
Zapewne też Juliusz Ruehl w 1852 r. oceniał stan mocno psującego się już wtedy mechanizmu. Ważniejsze i arcyciekawe dla potomnych jest stwierdzenie, które pada w protokole do władz powiatowych: „Zegar na wieży kolegiaty NMP [Najświętszej Maryi Panny] jeszcze po jezuitach ustawiony [pogrubienie aut.], własnością kasy miejskiej będący, przez starość tak się zrujnował, iż bezustanna reparacyja tegoż ponosi za sobą liczne koszta, lecz z małą korzyścią (…)”.  W kolekcji wyposażenia, które trafiło do maryjnej świątyni z pobliskiego kościoła zniesionego zakonu (dzisiaj Garnizonowy), znalazł się zatem rozbudowany mechanizm zegarowy.
W tym samym piśmie ratusz szeroko omawia sprawy ewentualnej wymiany czasomierza, a zachowana korespondencja pozwala bliżej przyjrzeć się także innym mechanizmom – ówczesnej władzy. „Magistrat powołując się w piśmie na rozporządzenie Województwa Kaliskiego [status województwa Kalisz zachował do 1837 r.], powołującej się na postanowienie Rady Administracyjnej Królestwa z 1833 r., upoważniającą Komisję Rządową Spraw Wewnętrznych Duchownych i Oświecenia Publicznego do nabycia 24 zegarów wieżowych do miast Królestwa, mających odpowiednie fundusze i sposobność ich umieszczenia, a w którym dla m. Kalisza zakupienie zegara klasy pierwszej za sumę zł pl. 7000, czyli 1050 rb. jest przeznaczone (…)”. W konkluzji miasto występuje o zegar tańszy, klasy drugiej, tłumacząc swój wybór mniejszymi wpływami do kasy i zdrową kalkulacją. „Dlatego [magistrat] ma zaszczyt upraszać W. Naczelnika Powiatu o uczynienie do władzy wyższej przedstawienia z przychylności wnioskiem, iżby przedmiot ten ogółu Miasta dotyczący rychło mógł bydź [!] zadecydowany, albowiem i przez zwłokę, i ustanie zegara dotychczasowego w biegu nie tylko publiczność, ale i służba narażona zostanie na niedogodność pod każdym względem”. 
Czas urzędników płynie jednak inaczej. Zanim na szczeblach „wysokiej władzy” zapadły stosowne decyzje, kaliski zegar najpierw przestał bić kwadranse, potem godziny i w marcu 1859 r. stanął ostatecznie.

Przezroczyste cyferblaty?
Zostawmy trzy stare
Dalsza korespondencja pod płaszczykiem koniecznych ugrzecznionych zwrotów skrywa, w istocie nie ukrywając, swoistą grę nerwów albo rodzaj urzędniczej paranoi. Rząd Gubernialny w 1860 r. doszedł nawet do wniosku, że skoro miasto ma już jeden zegar na wieży świątyni, to kolejny… nie jest mu potrzebny.
Długo oczekiwana decyzja zapadła dopiero z końcem 1862 r., kiedy Warszawa przesłała kosztorys opiewający na 741, 78 rb. „na sprawienie nowego zegara wieżowego z dwoma cyferblatami przezroczystymi” wraz z upoważnieniem na wykonanie montażowych robót „sposobem administracyjnym” na koszt kasy miejskiej.  Zastrzeżono przy tym, że stare urządzenie ma zostać sprzedane poprzez licytację.  Tak się stało. Za 7, 50 rb. nabył je Idel Firszbaja. Jakie ostateczne zastosowanie znalazł „złom” po jezuitach? 
Rada miejska i tym razem wykazała się zmysłem praktycznym. Skoro Kalisz dostał pozwolenie na dwa ekstrawaganckie szklane cyferblaty, to zdecydowano, że lepiej zostawić trzy stare. Wychodziło i taniej, i wygodniej. Pozostawiono także dawne dzwony do wybijania godzin i liny zamiast planowanych żelaznych łańcuchów. Podsumowując, udało się w ten sposób zaoszczędzić 52, 2 rb. „Z tą zmianą do kosztorysu Rada Miejska sprowadziła z Berlina [podkreślenie aut.] i ustawiła zegar co dzień nakręcany, bijący donośnie kwadranse i godziny, i mający tę dogodność, że odnowione z trzech stron umieszczone tarcze mogą być widziane na przedmieściach Kalisza (…)”.
 
Nowe młotki,
stare do muzeum
 Jaki był dalszy los ustawionego wówczas mechanizmu? Podpowiedź daje „Gazeta Kaliska” z 1913 r. Podpisujący się jako zegarmistrz miejski, Rafał Stilter, którego fragmenty kroniki mieliśmy niedawno przyjemność opublikować, w tymże roku tłumaczył czytelnikom pisma: „Odnośnie wzmianki (…) dotyczącej zegara wieży kościoła kolegialnego. Przez ząb czasu zjedzone mechanizmy młotkowe do wydzwaniania godzin i kwadransy należało zamienić nowemi, które zostały wykonane według mojego projektu na miejscu i z krajowego materiału. Ażeby jednak nie pozbawić mieszkańców miasta możności orientowania się w czasie, roboty powyższe zostały przeprowadzone w ten sposób, że podczas zakładania młotka do wydzwaniania godzin, pozostawiono młotek kwadransowy, a obecnie po wykończeniu godzinnego, zakłada się kwadransowy. Zdjęte stare mechanizmy młotkowe jako okazy sztuki rzemieślniczej, zostaną – z rozporządzeniem p. Prezydenta miasta – umieszczone w muzeum kaliskim”.
 Czy był to mechanizm, których historię opisaliśmy powyżej? W popularnych gawędach pojawia się jeszcze jedna informacja. Według tej wersji nowy zegar kolegiacki miał być sprowadzony z Berlina w 1881 r. Data nie występuje jednak ani u skrupulatnego Adama Chodyńskiego („Kieszonkowa kroniczka historyczna miasta Kalisza”, 1885), ani w sprawozdaniach konserwatorskich rzetelnego w swoich dociekaniach Józefa Raciborskiego („Kronika diecezji kujawsko-kaliskiej”). Nie powtarzają jej Władysław Kościelniak i Krzysztof Walczak, autorzy „Kroniki miasta Kalisza”. Ale też nikt z wymienionych nie podaje – jak jednoznacznie wskazują dokumenty – że w latach 1863-64 doszło do wymiany czasomierza. Czy po 20 latach, także z Berlina, sprowadzono kolejny mechanizm? Biorąc pod uwagę powyższe wątpliwości z dozą ostrożności można przyjąć, że do tragicznego spalenia miasta w 1914 r. części starego zegara można było oglądać w Pałacu Puchalskich przy dzisiejszym pl. Kilińskiego, gdzie wtedy mieściło się muzeum.

Post scriptum
 Wspominając ponownie o Rafale Stilterze jesteśmy winni sprostowanie. W opublikowanym przed dwoma tygodniami fragmentach rodzinnej kroniki błędnie rozszyfrowaliśmy dwie osoby występujące w tekście. Malcia to Amalia z d. Nast, żona Rafała, a pomagający Stilerowi uczeń Pryliński to Zygmunt, ojciec Czesława.  Za wmurowanym kamieniem odbudowanego domu (podpis pod zdjęciem) znajduje się słój z dokumentami. Czytanie rękopisów bywa lekcją pokory, co stwierdzamy z nie mniejszą... pokorą.

Anna Tabaka, Maciej Błachowicz

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do