Dziś mają po 60, nawet 70 lat. Niektórzy mniej. Milicjanci z dawnego wydziału kryminalnego komendy w Kaliszu spotkali się po latach, by powspominać. Ich historie brzmią dziś jak opowieści o dyliżansach, parowozach i pierwszych automobilach. Ale tak kiedyś było…
– Przez jedenaście kilometrów z Blizanowa do Jastrzębnik prawie biegłem, bo pies ciągnął mnie na lince. Za mną jechał na rowerze posterunkowy z Blizanowa. Pies wiedział, co robi, bo po drodze wykryłem sześć włamań do kiosków i sklepów, a w Jastrzębnikach doprowadził mnie do sprawcy. Cały czas jak po sznurku…
Ten sam milicjant opowiada o innym zdarzeniu z udziałem psa. Był upał, środek lata i środek miasta. Ktoś włamał się do pobliskiego baru. Pies doprowadził funkcjonariuszy pod same drzwi mieszkania sprawcy, a ponieważ były otwarte – weszli. Mimo upału, człowiek siedział pod pierzyną. – Gdy pies go dopadł, to tylko pióra fruwały w powietrzu. Porozrywali tę pierzynę na strzępy, a my w tych piórach wyglądaliśmy jak anioły. Wszystkie fanty z włamania były na miejscu…
Długo można mówić o niedostatkach ówczesnej techniki, a nieraz wręcz o jej braku. Na początku lat 70. milicjanci w Kaliszu mieli do swojej dyspozycji trzy radiowozy, w tym jeden popsuty. Było kilka nysek i gazików, ale funkcjonariusze najczęściej poruszali się pieszo. Któregoś razu inspektor dochodzeniowy i technik kryminalistyki szli trzy kilometry do wypadku przy ul. Górnośląskiej – i nie należało to do zdarzeń wyjątkowych. Gdy trzeba było dostać się z ul. Jasnej np. na Obozową, jedynym środkiem transportu często też były własne nogi. Funkcjonariusz, który mieszkał w Opatówku i kończył służbę późnym wieczorem lub w nocy, nie miał już powrotnego autobusu ani pociągu. – Nieraz o drugiej w nocy wracałem do Opatówka pieszo. Po drodze obszczekiwały mnie wszystkie psy. Niektóre były nawet spuszczone z łańcucha i wybiegały na drogę. Odpędzałem je, rzucając w ich stronę zapalonymi zapałkami. Któregoś razu byłem już na początku Opatówka, przy Rogatce, gdy opadło mnie takie stado, że już nie mogłem sobie poradzić i zacząłem strzelać w powietrze…
Bywało nawet, że nie mieli czym pisać. Służbowe długopisy zamarzały na mrozie. Nosili więc po kilka ołówków kopiowych, które trzeba było ślinić, żeby pisały. Dziś śmialibyśmy się z takich policjantów. Wtedy nikomu by to nawet nie przyszło do głowy. – Żaden łobuz nie pobił żadnego milicjanta. Respekt był taki, że gdy funkcjonariusz wchodził do knajpy, to milkły wszystkie rozmowy i robiło się cicho jak makiem zasiał. A atmosfera wśród nas była taka, jak wśród muszkieterów: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Ludzie też chętnie współpracowali z milicją. Informacje o tym, że będzie włamanie nieraz mieliśmy jeszcze zanim do niego doszło. Teraz policja i służby specjalne bardzo dużo straciły na całym tym zamieszaniu wokół lustracji i ujawniania tajnych współpracowników. Wtedy ludzie współpracowali nieraz za minimalne wynagrodzenie. Bywało też, że dzieliliśmy się z nimi z własnych pieniędzy. Sam kiedyś pożyczyłem jednemu TW tysiąc złotych, które wcześniej pożyczyłem od własnej żony…
Prawo też było inne niż dziś i inaczej działało. W przypadku rozboju można było dostać wyrok więzienia już za złotówkę, a do aresztu na trzy miesiące sprawca trafiał niejako obligatoryjnie. O prawdziwym pechu mógł mówić pewien włamywacz, który upatrzył sobie sklep przy ul. Łódzkiej koło więzienia. – Szedłem akurat tamtędy i zauważyłem, że strażnik więzienny daje mi znaki i pokazuje ten sklep. Patrzę – a tam wybita szyba. Wchodzę do środka – nikogo nie ma. Idę dalej, a tam w drugim pomieszczeniu jednak ktoś jest. Okazało się, że schował się w szafie. Miał dwie kieszenie pełne bilonu, bo tylko tyle zdążył ukraść. Poszedł siedzieć za bilon…
Inny pechowiec usiłował potraktować milicyjną nyskę jako taksówkę. Było ciemno, a do zdarzenia doszło za Szczytnikami. – Mieliśmy informację o włamaniu i jechaliśmy tam z psem. W pewnym momencie patrzymy – ktoś nas zatrzymuje. Poznałem go, bo to był włamywacz z Kalisza, z którym miałem do czynienia już wcześniej. Gdy puściłem na niego psa, to się tylko banknoty posypały. To był sprawca włamania, do którego jechaliśmy…
Jeszcze jedno dziwaczne zdarzenie miało miejsce na schodach kaliskiego ratusza. – Za człowiekiem wydano list gończy za napad z rabunkiem. Ukrywał się przez dwa czy trzy lata, a wpadł na własnym ślubie, bo niedługo wcześniej dostaliśmy informację na jego temat. W ratuszu było pełno gości, a wśród nich my na schodach, oczywiście po cywilnemu. Podchodzimy do niego z gratulacjami i wyciągamy ręce na powitanie. On też, a my mu na te ręce – ciach, kajdanki. Goście weselni nie od razu zorientowali się, o co chodzi, ale zaraz potem przyszli na Jasną. Początkowo nie mogliśmy nawet wejść do komendy. Ale sprawca został zatrzymany…
– Miałem kiedyś wyjątkowo opornego podejrzanego, którego długo przesłuchiwałem bez rezultatu. W końcu wpadłem na dość głupi, ale – jak się okazało – skuteczny pomysł. Miałem wykrywacz min i powiedziałem, że to wykrywacz kłamstw. Trzymałem mu ten wykrywacz nad głową i udawałem, że to działa. Przyznał się do wszystkiego, nawet do tego, że planował zamach na papieża…
Cd. za tydzień
Komentarze opinie