Rozmowa z Jaroslavem Viktorą, prezesem Zetor Polska z siedzibą w Kaliszu
„ŻK”: – Pochodzi pan z Czech. Jak czuje się pan w Polsce?
Jaroslav Viktora: – Bardzo dobrze. To nie kurtuazja i nie mówię tego pod wpływem emocji, bo jestem w Polsce już dość długo; w Kaliszu nieprzerwanie od 1998 r. Mieszkam w Polsce, pracuję, podróżuję...
– Ale drogami nie jest pan zachwycony?
– To chyba jeden z waszych największych problemów. Powiem tak: przyjeżdżają do mnie goście z Czech i Słowacji, właściciele Zetora, kontrahenci i pierwsze, co słyszę to... „nigdy więcej!” Nigdy więcej podróży przez Polskę, przez Wrocław, którego nie da się przejechać. To odstrasza nawet naszych biznesmenów, że nie wspomnę o zachodnich, przyzwyczajonych do jeszcze większych standardów.
– W jakich okolicznościach trafił pan do Polski?
– Dość przypadkowo. Pod koniec lat 80. pracowałem w Centrali Handlu Zagranicznego, miałem wyjechać do Niemiec. Rzucili mnie jednak do Polski, do Warszawy. Zielonego, bez znajomości języka.
– Miał pan kłopot z językiem?
– Początkowo próbowałem mówić na zasadzie potocznych wyobrażeń o języku polskim, ale szybko skonstatowałem, że nikt mnie nie rozumie. Polacy lepiej rozumieli mój czeski (śmiech). Ale po trzech miesiącach było już znacznie lepiej. W ogóle Czechom polski wydaje się dość łatwy, zbliżony do słowackiego. Powiem nawet, że więcej wspólnego ma słowacki z polskim niż z czeskim. Gorzej z pisownią. Z tego, co się orientowałem, w pisowniach obu naszych języków istniały niegdyś wspólne elementy, jak „cz” czy „sz”. My jednak poszliśmy w kierunku uproszczenia pisowni, a wy nie.
– Jak pan ocenia poziom życia w Czechach i w Polsce?
– Kiedyś w szkole uczyliśmy się, że Czechy są krajem przemysłowo-rolniczym, a Polska – rolniczo- -przemysłowym. Myślę, że na poziom waszego życia rzutuje do dziś, że ponad 25 proc. ludności jest związanych z rolnictwem. U nas jest to około 4 proc. Dalej, poziom bezrobocia w Czechach wynosi około 7-8 proc., a u was znacznie więcej. Myślę, że te 7 proc. jest mylące, ponieważ zawsze takie statystyki uwzględniają tych, którzy nigdy nie zamierzają pracować. Reasumując, myślę, że poziom życia w Polsce jest trochę niższy.
– A wygląd miast, wsi?
– Chyba porównywalny. Nie widzę tak wielkiej różnicy. Pomijając to, o czym powiedziałem wcześniej na temat rolnictwa czy poziomu bezrobocia, mamy również mnóstwo problemów, które są waszym udziałem: niekompetentnych polityków, marnotrawstwo, nieudaną prywatyzację. Ale dawno już o niej zapomnieliśmy, choć na początku bolało. A u was ciągle jest to problem nierozwiązany.
– Równolegle mieliście też lustrację, która ciągle jeszcze przed nami.
– W Czechach nawet mówi się, że i tak mieliśmy ją za późno. Wy nie skorzystaliście ze swojej szansy w 1992 r. i to ma oczywiście ogromny wpływ na skalę waszych problemów. Obserwuję dziś to, co dzieje się w Kościele i szczerze mówiąc, jestem trochę przerażony.
– My też. Co pana w Polsce jeszcze irytuje, oprócz dróg?
– Biurokracja. Mnóstwo dokumentów, które ciągle trzeba gdzieś wysyłać. Niejasna interpretacja i niespójność przepisów, ciągle zmieniane przepisy. To się nie mieści w głowie.
– Czy Czechy też mają problem z emigracją zarobkową?
– Nie tak wielki, jak w Polsce. Odczułem to na własnej skórze. Myślę, że w części problem wynika z tego, że pracodawcy nauczyli się nie szanować pracowników. Ale zasadnicze źródło problemu to koszty pracy. W Polsce za dużo płaci się różnych składek. Niby są niższe stawki podatkowe dla firm niż w Czechach, ale ogólnie koszty pracy są znacznie większe.
– Czy Czesi wybaczyli już Polakom `68 rok?
– Spotykam się dość często z tym pytaniem i sam nie wiem dlaczego. Czesi nie wybaczyli Rosjanom, ale nie mieli powodu nie wybaczać Polakom, Węgrom czy Bułgarom. Nie oni byli autorami „Doktryny Breżniewa”.
– Lubi pan Polaków?
– Bardzo. Myślę, że sympatia pomiędzy Czechami a Polakami jest dużo większa niż się jeszcze dość powszechnie sądzi. Dodam, że moja babcia urodziła się w Krakowie, jeszcze w czasach monarchii austro-węgierskiej. Mój pradziadek był wtedy, jak byśmy to dziś powiedzieli, na kontrakcie, budował cukrownię w okolicach Krakowa.
Jesteśmy bardzo do siebie podobni, choć różnic mentalnych jest sporo, wynikających oczywiście z zaszłości historycznych. My byliśmy pod wpływem Zachodu, wy w dużej części – Wschodu. To odbija się dziś m.in. na poziomie gościnności. W Czechach gość często nie dostanie nawet słonego paluszka, a w Polsce stół się ugnie. Ale różnice widać też u nas. Czesi z zachodu są bardziej chłodni, powiedziałbym – niemieccy, natomiast ludzie z Moraw, skąd pochodzę, bardziej serdeczni, gościnni i otwarci, bardzo podobni pod tym względem do Polaków. Dlatego ja czuję się w Polsce bardzo dobrze. Lubię polską kuchnię.
– Nie brakuje panu knedliczków?
– Czasami brakuje (śmiech), ale jakoś sobie radzę. Bardzo polubiłem barszczyk czerwony, nieznany w Czechach. Ponoć były próby wejścia na czeski rynek, ale bez powodzenia. Uwielbiam żurek i doceniam to, że polska kuchnia zawiera tyle warzyw, których w czeskiej nie ma. Myślę, że ma to związek z kolektywizacją rolnictwa w Czechach w latach 50. Zniknęły wtedy małe gospodarstwa, przydomowe ogródki i warzyw na wielkich areałach nikomu nie opłacało się produkować. Lubię też golonkę. I dziwię się, że nie ma jej w czeskiej kuchni, choćby z uwagi na zaszłości historyczne, o których mówiliśmy. To przecież potrawa z niemieckim rodowodem. Taki kulinarny paradoks.
W Polsce jada się dużo ziemniaków, w Czechach więcej ryżu i makaronów. A z mięsa – kurczaków. Wy pijecie więcej „twardych” alkoholi, my – piwa.
– Ale to już w Polsce się zmienia.
– To widać, że kultura picia zdecydowanie wzrosła. Ale, skoro już o tym dyskutujemy, to brak mi u was „hospod”, gdzie przez cały rok, a nie tylko latem, można spędzać wolny czas przy kuflu piwa. Wy próbujecie naśladować Zachód i tworzycie puby albo pijecie w domu, ale to nie to samo. Czesi nie piją w domach.
– Co się panu w Polsce podoba?
– Bardzo zmieniła się Warszawa. Oczywiście na dobre. Mieszkałem tam na przełomie lat 80. i 90., a potem miałem kilka lat przerwy. Kiedy pojechałem tam po latach, w ogóle straciłem orientację. Ogólnie zmienia się cały kraj, zmienia się handel. Kaliszanie narzekają na hipermarkety, ale myślę, że od tego nie uciekniemy. Dla przykładu podam, że w moim rodzinnym 30-tysięcznym mieście jest więcej marketów niż w 100-tysięcznym Kaliszu. Akceptuję to, choć sam miałbym powody do narzekania. W Czechach moja rodzina prowadzi dość duży, 700-metrowy sklep spożywczy. W 1994 r. był największym sklepem w mieście. Dziś 200 metrów obok – Kaufland, z drugiej strony Lidl.
Wracając jeszcze do tego, co mi się podoba, podoba mi się wasze mięso, podobają mi się zdrowe kiełbasy i parówki. Dobre jest to, że macie małe masarnie, które produkują tak smaczne wyroby. U nas tego nie ma. Kiedy jadę do Czech, żona zawsze przypomina mi, żebym koniecznie przywiózł mięso z Polski.
– Podoba się panu Kalisz?
– Podoba, ale znacznie stracił na tym, że nie jest już miastem wojewódzkim. I powiem szczerze – brakuje w nim życia, oczywiście w aspekcie towarzysko-kulturalnym. Po zmroku nie ma dokąd iść. W Czechach tego typu miasta tętnią życiem. Pomijając to, lubię Kalisz, m.in. i za to, że w ciągu kilku czy kilkunastu minut mogę dojechać do pracy. W Warszawie zajmowało mi to półtorej godziny.
– Dlaczego Zetor trafił właśnie do Kalisza?
– To tradycja, która sięga jeszcze lat 50. W PRL głównym importerem maszyn rolniczych z Czech była firma Agromet Moto Import w Warszawie, a dystrybucją na terenie kraju zajmowała się kaliska Agroma. I tak już zostało.
– Jaka jest dziś kondycja firmy?
– Cztery lata z rzędu notujemy bardzo dużą dynamikę wzrostu sprzedaży ciągników i maszyn rolniczych, mamy 30-procentowy udział w rynku, czyli zdecydowanie największy. Ale nie zawsze tak było. Kilka lat temu przeżywaliśmy spore kłopoty, które były reperkusją problemów, jakie miała macierzysta fabryka w Czechach. Na szczęście to przeszłość.
– I nie ma pan ochoty opuszczać Kalisza?
– Teraz już nie, ale przyznam, że myślałem o tym, kiedy zaczęły się problemy z Wrocławską. Przerwany remont naraził nas, i naraża w dalszym ciągu, na znaczne koszty, ponieważ zmuszeni byliśmy wynająć tereny w innym miejscu.
– Czym się pan zajmuje w wolnym czasie?
– Praca absorbuje mnie na tyle, że nie mam wolnego czasu. Przez cały czas pobytu w Kaliszu byłem tylko raz w kinie. Chciałem kiedyś popływać, ale przeszło mi, kiedy usłyszałem, że nie ma wolnych miejsc na basenie i muszę czekać.
– A czym chciałby pan się zajmować, gdyby miał pan więcej wolnego czasu?
– Bardzo lubię podróże. Uwielbiam Bieszczady i Mazury, często służbowo jeżdżę po Polsce, mamy przecież ponad 70 dilerów, od Suwałk do Zielonej Góry. Macie ogromny potencjał, jeśli chodzi o turystykę, ale brak wam infrastruktury – małych motelików, zajazdów, gdzie wieczorem można miło spędzić czas, a rano ruszyć w dalszą drogę. No i dobrych dróg.
Komentarze opinie