Reklama

Obyś cudze dzieci uczył…

15/10/2023 06:00

 Z końcówką obecnego tygodnia (na takie zjawisko mówią czasami: weekend) wiążą się w naszym ukochanym Imperium dwa wydarzenia. Sobotnie „Święto Edukacji Narodowej” (zwane onegdaj bardziej komunikatywnie „Dniem Nauczyciela”) i niedzielne wybory. O tych drugich nie zająknę się ani słówkiem – co bym nie napisał, połowa znajomych przestałaby mnie po tym poznawać na ulicy (a mogłoby tak być, że i ta druga połowa też nie odbierałaby już ode mnie telefonów). Zajmę się zatem pierwszym tematem, choć wykluczyć nie można, że po lekturze ten i ów też zbulwersuje się ździebko. No, trudno – skoro w poprzednim felietonie pisałem o początkach kaliskiego szkolnictwa (na odcinku handlowym) przeto dzisiaj co nieco o tym, jak w kaliskich szkołach egzekwowano dyscyplinę.

Warto, na dobry początek, sięgnąć do XIX wiecznych kronik i spojrzeć na zawarty w nich wykaz kar stosowanych w kaliskiej Obwodowej Szkole Filologicznej. Sporządzone w 1833 r. zestawienie jest skrupulatne. Niesforny uczniak mógł oto narazić się na: (podaje od kar najlżejszych)  1. uwagi i wymówki – współcześnie chyba tylko po ambitnych i wrażliwych uczniach nie spłynęła by taka „kara” jak woda po kaczce: 2. stanie pośrodku pokoju – no, moi Państwo – toż to prawie bohater;  3. klęczenie – tu już gorzej, pozycja średnio komfortowa; 4. pozbawienie wyższego miejsca w klasie – e tam, hity na listach przebojów też czasem idą w górą a czasem notują spadek; 5. przesadzenie na ławkę, specyalnie w tym celu postawioną – a wygodna choć była?; 6. zapisanie wymówki do dziennika szkoły – a się narobiło; 7. areszt na godzinę – czyli przez godzinę nie grodziło odpytywanie – gra muzyka;  8. posadzenie na chleb i wodę między lekcyami rannemi i wieczornemi – a batoniki z kieszeni zabierali?; 9. chłosta niepubliczna – może dogadam się z „oprawcą” i tylko głośno pokrzyczę; 10. areszt na dłuższy czas, nie wyżej niż 24 godziny – patrz p. 8, najwyżej wieczorny film w TV przeszedł koło nosa;  11. zapisanie ucznia do czarnej księgi – choć tak nazwisko przechodziło do historii; 12. chłosta wobec kolegów – no, to już gruba przesada; 13. wywieszenie nazwiska na czarnej tablicy na ścianie szkoły – a RODO to co?; 14. chłosta wobec uczniów wszystkich klas – to już bardzo gruba przesada; 15. przeprowadzenie z klasy wyższej do niższej z chłostą, lub bez chłosty – to ja już wolę „bez chłosty” i  16. wydalenie ze szkoły lub ze wszystkich szkół – ale nie inaczej jak po surowej chłoście w obecności wszystkich klas – nie dość, że wilczy bilet to jeszcze obolały zadek? – nie, to nieludzkie. 
Ja tu sobie żarty robię, ale przecież nawet te z najlżejszych kar wówczas chyba rzeczywiście mogły dotknąć i poruszyć sumienie winowajcy. Była to, co by nie mówić, jednak epoka, w której osobista duma, ambicja i honor były wartościami bardziej  „w cenie” niż obecnie. Znamienne jest choćby to, że za surowszą karę uznawano na przykład  zapisanie ucznia do czarnej księgi niż wymierzona gdzieś tam na zapleczu przez woźnego chłosta a wywieszenie nazwiska na czarnej tablicy na ścianie szkoły było większym powodem do wstydu niż otrzymana chłosta wobec kolegów.
Skoro o chłoście mowa –  egzekwowana była przez szkolnych woźnych również zgodnie z przepisami. Używać było wolno tylko miotełki z rózeg brzozowych świeżych lub w wodzie zmoczonych, która związana z końcami nie obciętymi w wiązaniu winna mieć grubość około cala jednego, długości od pięciu ćwierci do półtora łokcia. A techniczne zalecenie brzmiało: Bić... po tyłku, po gołem ciele. Specjalistami od wymierzania kar cielesnych byli wspomniani dozorcy szkolni, najczęściej eks wojskowi, zwani też „pedlami”, „często w szkole praktykującymi”. 

Pewno na żadną z takich kar nie załapał się, uczący się kilkanaście lat później w tej szkole (ale już „Realnej” w nazwie) nasz Adaś Asnyk. Uczniem był bardzo dobrym i wyróżniającym – w pozytywnym sensie – a wychowanie z domu od ojca otrzymał dość surowe (trochę go „psuła” i rozpieszczała jedynie matka). Zresztą spójrzmy za co jedną z takich kar mógł zarówno przyszły poeta ale i jego koledzy otrzymać. W klasach niższych podlegali chłopcy karze najczęściej za nieuwagę, niedbalstwo, swawolę, kłamstwo, spóźnianie się na lekcje, opuszczanie nabożeństw w kościele, bijatyki, chowanie się pod ławki w czasie lekcji itp. [a to krotochwilne – szkoda, że wyszło dzisiaj z mody – przyp. P.S.], w klasach wyższych przewiny były już poważniejsze: zarozumiałość, zuchwalstwo, noszenie nieprzepisowych krawatów”. Nieprzepisowe krawaty? – hmmm. Przy dzisiejszych dziurach w jeansach, gołych pępkach, kolczykach w nosie czy spodnich z krokiem do kolan ówczesne grono gogiczne w całości musiano by chyba zabierać na pogotowie. Karano też za uczesanie „po kobiecemu”, na co władza szkolna szybko reagowała, nakazując woźnemu włosy od ręki „spuszczać” tj. obcinać, bądź w kancelaryi, bądź na korytarzu szkolnym. No to niektórzy uczniowie przedkładali władzom szkolnym zaświadczenia lekarskie stwierdzające np. szkodliwość strzyżenia „przez wzgląd na cierpienia oczu”. Wejściówki do „kozy” można było otrzymać też za „fanfaronadę” (?) po mieście, za odwiedzanie „handlów” (o tak, też bym za szwendanie się po galeriach handlowych karał młodziaków surowo), za palenie fajek i „sygar”, zawieranie niestosownych przyjaźni itp. O alkoholu nawet nie wspomniano. 
Czasem, by nie mieć problemów z roszczeniowym rodzicem (choć ten gatunek pojawił się dopiero w czasach najnowszych) nauczyciel sprytnie wysługiwał się uczniem. Tadeusz Pniewski (zatem mamy już wiek XX) wspomina lekcje geografii u Włodzimierza Kłossowskiego („Pomidora”): Profesor słynął z tego, że miał swój własny niezawodny sposób na uciszenie kręcących się i rozmawiających w czasie lekcji uczniów. Najpierw zwracał uwagę delikwentowi w swoim niezrównanym żargonie: „Nie trajluj, sztrabanclu jeden!” A gdy to nie pomagało, dawał porozumiewawcze znaki siedzącemu z tyłu uczniowi, który wówczas wstawał, brał w obie ręce książkę lub atlas i walił w głowę siedzącego przed nim rozgadanego sztrabancla. Profesor był w siódmym niebie, trząsł się ze śmiechu, jego małych oczek w ogóle nie było widać, (…). Klasa poczuwała się do solidarności z profesorem i także trzęsła się ze śmiechu, razem zresztą z ukaranym uczniem. Był to oczywiście śmiech fortissimo. Stado wariatów ryczało przez co najmniej pięć minut korzystając z okazji, że może się wykrzyczeć. A te pięć minut bliżej dzwonka też się liczyło.
Do takich „zielonych” czasów – taki tytuł swej powieści o  szkolnych latach, w których znaleźć można sporo smaczków z dziedziny szkolna zbrodnia i kara dał Aleksander Baumgardten – pamięcią i osobistym doświadczeniem wprawdzie nie sięgam ale jako sędziwy starzec pamiętam jeszcze kilka scenek, które dzisiaj nie miały by prawa się wydarzyć. W młodszych klasach podstawówki (grubo ponad wiek temu) moim kolegą ze szkolnej ławki był młodzian grubo ponad średnią krajową niesforny. Często doprowadzał do szewskiej pasji naszą ticzerkę – kobietę o sercu anioła. Ale jej takoż anielska cierpliwość miała czasami granice. No i kiedyś wzięła była rozrabiającego kolesia na środek klasy, kazała mu ściągnąć portki i to co miał pod nimi (co, pewno ku zdumieniu wszystkich i chichotom koleżanek, uczynił) i na gołą rzyć wymierzyła linijką kilka siarczystych klapsów. Po prostu zastosowała karę nr 12 z asnykowskiego kodeksu sprzed wieku. Choć nie ma się co oszukiwać – dzisiaj taki numer by nie przeszedł. Zresztą nie przeszłaby właściwie każda z innych „szykan”. Choćby te razy linijką w łapkę – powszechna metoda wychowawczo-dyscyplinująca, na którą – wstyd się przyznać – kilka razy i ja się załapałem. Czasem narzędzie kaźni było bardziej wyrafinowane. Mieliśmy katechetę (przypadek – mógł to by być również nauczyciel świecki), który chodził w długich wojskowych butach a do kompletu miał też rzemykową szpicrutę. Winowajcę, którego za coś tam zamierzał ukarać „uspokajał”, waląc się tym czymś po łydkach. Widzisz? – nie boli. Tyle, że koleś takich butów raczej nie nosił. Zresztą – po co linijka czy szpicruty. Pracując (już) jako nauczyciel miałem koleżankę – kobiecinę postury mizernej ale temperamentu za to olbrzymiego. Czasami miał pecha jej podpadać uczeń  z – użyję formalnej nomenklatury – problemami wychowawczymi. Kiedy uzewnętrzniały się one na lekcji owej pani – ta wyprowadzała go za drzwi i tak lała po łbie, że krzyki katowanego słychać było w całej szkole. Ale wszyscy, włącznie z dyrektorem, udawaliśmy, że nic się nie dzieje. A ów chłopak nie śmiał stawiać bardziej czynnego oporu. Inną bronią podenerwowanych nauczycieli były często testy na solidność mocowania ucha delikwenta do jego mózgoczaszki. 
Żeby nie było, że inni byli be a ja cacy – i na mnie stosowano czasem, także popularną jeszcze do niedawna, karę, jaką było wyrzucenie za drzwi. „W tym temacie” znamy przecież dowcip z brodą, jak to zanieczyszczającego powietrze ucznia pani wyrzuciła za drzwi na korytarz a on śmiał się do rozpuku z braku logiki w takim rozwiązaniu. Wracając do mnie – nie wiem (dziś) dlaczego w podstawówce nie miałem przekonania do chemii. Który to dystans do przedmiotu wyrażałem nie zawsze elegancko na lekcjach. Początkująca wówczas w niewdzięcznym zawodzie nauczycielka nie widziała wówczas innego wyjścia, jak zaproponować mi zamknięcie drzwi z tamtej strony. Oboje byliśmy z takiego rozwiązania wówczas zadowoleni, przykre konsekwencje mogły pojawić się w liceum. Z tego przedmiotu – oprócz znajomości hasła wiszącego w gabinecie na ścianie: chemia żywi, leczy, ubiera i broni – nie wiedziałem totalnie nic. Ale dobry Bóg czuwał nade mną – chemii  uczyła nas ówczesna Pani Dyrektor odwoływana czasami  na tę okoliczność na chwilę z klasy (najlepiej, gdy rzecz się działa podczas klasówek). I tak z bożą i koleżeńską pomocą na świadectwie maturalnym miałem ocenę pozytywną jak najbardziej.
Coś tam w regulaminie asnykowskim z XIX w. było o relegowaniu ze szkoły. Owszem,  taką karę w średnich szkołach stosowano wobec dziewcząt, którym w efekcie porywów miłosnych uniesień zdarzyło się zaciążyć. Dzisiaj taka uczennica – przyszła mama – otaczana jest szacunkiem i troską całej społeczności szkolnej. Pamiętam też przypadek, jak uczestników dwuosobowej zabawy w strojach niekompletnych pod szkolnym prysznicem przydybał na figlach pan wuefista wskutek czego para musiała kontynuować naukę już gdzie indziej.

Można by jeszcze dłużej, można by jeszcze barwniej. Ale szpalta się kończy. Jeśli jednak Sz. Czytelnicy mają „w temacie” swoje wspomnienia – w co nie wątpię – zachęcam do podzielenia się nimi pod tym artykułem – zamieszczonym też  w internetowym wydaniu „Życia Kalisza”. A współcześnie uczniowie? – wiadomo: prawa ucznia, jego godność osobista, rodzice z odsieczą i w ogóle to – niczym w  pinkfloydowskim hicie: Hey teachers, leave those kids alone.

Piotr Sobolewski

 

Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    KL - niezalogowany 2023-10-25 19:29:50

    He, He... Barwnie zaiste Pan Piotr przedstawił historie ...

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do