Reklama

Odgórny zamach stanu

31/01/2019 00:00

Europejskie elity tworzą superpaństwo łamiąc demokratyczne uprawnienia narodów

„Demokracja jest wtedy, gdy naród wybiera linię słuszną, a nie wtedy, gdy wybiera, co chce”.
                                                                                                                                            J. Stalin


Z sondaży przeprowadzonych po szczycie w Lizbonie wynika, że na temat Traktatu Konstytucyjnego obywatele  największych państw „starej Unii” chcieliby wypowiedzieć się w referendach. To nie oznacza automatycznego odrzucenia Traktatu, ale chęć skorzystania z podstawowego uprawnienia, jaki daje demokracja

Referendum chciałoby 76 proc. Niemców, 75 proc. Brytyjczyków, 72 proc. Włochów, 65 proc. Hiszpanów i 63 proc. Francuzów. Z kolei rząd holenderski zamówił badania poparcia społecznego dla Traktatu „po cichu”, ale nie opublikował wyników, żeby nie wzmacniać zwolenników suwerenności.
Podobnie we Francji. Po doświadczeniach z 2005 roku, kiedy Francuzi odrzucili unijną konstytucję w referendum, obecnie nie daje im się takiej możliwości. „Sarkozy nie powtórzy błędu Chiraca i nie podda Traktatu pod referendum” – pisze Jacek Pawlicki w „Gazecie Wyborczej” i dodaje. „Po raz kolejny więc przywódcy Unii nie skorzystają z szansy, by zyskać bezpośrednie poparcie społeczeństw dla projektów forsowanych niejako za ich plecami przez elity”.
Debata, jaką na ten temat  przeprowadzono w Parlamencie Europejskim jeszcze przed szczytem lizbońskim, podzieliła deputowanych. Większość nie ukrywała swojej aprobaty dla Traktatu i ratyfikacji przez parlamenty, ale było też dużo opinii krytycznych. Nigel Farage z Wielkiej Brytanii „z żalem mówił o pogardzie dla opinii wyrażonej w referendach przez społeczności we Francji i Holandii. „Pozwólcie ludziom mówić!” – apelował dramatycznie i nazywał szczyt w Lizbonie oszustwem”.
Natomiast eurodeputowany Jean-Marie Le Pen, lekceważenie opinii publicznej, nazwał przestępstwem wobec demokracji, gdyż jego zdaniem, to naród powinien wypowiedzieć się o przyjęciu Traktatu Lizbońskiego.

Elity dmuchają na zimne
Odrzucenie Konstytucji dla Europy w referendach we Francji i Holandii w 2005 roku było prawdziwym szokiem dla proeuropejskich elit. „Unijna klasa polityczna uwierzyła, że społeczeństwa zaakceptują romantyczny sen o powszechnej szczęśliwości pod wspólnym dachem” – pisze Paweł Świeboda, prezes Centrum Strategii Europejskiej DemosEUROPA (Newsweek, 16.12.2007). Szokiem dla jej twórców, z Valery Giscard d`Estaing na czele było to, że figę pokazali jego „dziecku” m.in. Francuzi, których dotychczas uznawano za proeuropejską awangardę. Francuskie veto próbowano tłumaczyć, jako wyraz dezaprobaty dla polityki Chiraca w ogóle, ale było jasne, że społeczeństwo francuskie nie aprobuje takiego kierunku integracji. Było to tym bardziej zaskakujące, że Francuzi (obok Niemców) mogli czuć się w pewnym sensie uprzywilejowani.
Wydawało się, że koncepcja integracji europejskiej w realizowanym dotychczas kształcie, legła ostatecznie w  gruzach. Nie doceniono jednak determinacji zwolenników europejskiego superpaństwa.

Czy Traktat Konstytucyjny to to samo co Konstytucja?
Po traumie spowodowanej przegranymi referendami euroentuzjaści, jak ognia unikają terminu „konstytucja”. Starają się przekonywać, że mamy do czynienia z jakościowo różnymi tekstami. Czy słusznie?
„Jeśli chodzi jak pies, szczeka jak pies, to jest to pies” – cytowany już Paweł Świeboda przywołuje amerykańskie powiedzenie i wyjaśnia. „Podstawowe reformy konstytucji europejskiej zostały zachowane, zwłaszcza te dotyczące instytucji”. Zdaniem brytyjskich zwolenników referendum, traktat lizboński zawiera aż 90 proc. zapisów konstytucji. I to jest, ich zdaniem, wystarczający argument za  przeprowadzeniem referendum wbrew stanowisku rządu premiera Gordona Browna.
„Byliśmy pytani o zdanie poprzednio, dlaczego odmawia nam się tego prawa dzisiaj?” – pytają Brytyjczycy.

Nie słuchają głosu większości
Żądań przeprowadzenia referendów, których chce większość obywateli, nie tylko tzw. „starej Unii” nie należy odczytywać, jako automatycznego sprzeciwu wobec zapisów Traktatu. Zdecydowana większość nigdy nie pozna szczegółów tego dokumentu, podobnie jak zdecydowana większość Polaków głosowała za przyjęciem obecnie obowiązującej Konstytucji z 1997 roku w „ciemno”. Przeczytanie i zrozumienie kilkusetstronicowego, bełkotliwego tekstu, jest ponad siły nie tylko przeciętnego obywatela, ale nawet specjalistów-konstytucjonalistów.
A zatem fakt, że 76 proc. Niemców domaga się referendum, nie musi wcale oznaczać, że zagłosowaliby „przeciw”. Podobnie jak Włosi, Brytyjczycy czy Francuzi.
Jednak po doświadczeniach z 2005 roku proeuropejskie elity już wiedzą, że pozostawienie tej tak ważnej kwestii w gestii społeczeństw jest wielce ryzykowne. Pomimo powierzchownej znajomości zagadnienia, zwykłej ignorancji, czy tzw. „owczego pędu”, bo bycie „za”, pomimo rosnącej świadomości, jest nadal modne. Ilustruje to przykład niejakiej Vivienne Westwood, projektantki mody, która na spotkaniu 25 ministrów kultury państw UE dała pokaz prawdziwie internacjonalistycznej postawy, przekonując z rozbrajającą szczerością: „po co się nudzić czytając 800 stron Traktatu; po prostu głosujcie TAK”.
Ratyfikacja przez parlamenty sprowadza ryzyko do minimum.
„Traktat lizboński zapewne zostanie ratyfikowany w całej Unii bez problemów. Ale głównie dlatego, że w 26 z 27 krajów UE przyjmą go uległe rządom parlamenty.[...] Gdyby przywódcy słuchali głosu większości, poddaliby traktat pod referendum” – ocenia Jacek Pawlicki. Czy jednak Europejczycy daliby się nabrać na kosmetyczne zmiany, jakim poddano europejską konstytucję?

W Polsce, ciągle nie wyleczonej z kompleksu Zachodu, prawdopodobieństwo odrzucenia Traktatu w referendum, przy odpowiednim wsparciu propagandowym, byłoby bardzo małe. Pomimo tego polskie władze nie zamierzają pozostawiać w gestii prawdziwego suwerena, czyli narodu, decyzji o zrzeczeniu się suwerenności. Nawet nie próbuje się podejmować dyskusji na ten temat. Pytania polskich eurodeputowanych  kierowane jeszcze do premiera Jarosława Kaczyńskiego pozostawały i pozostają nadal bez odpowiedzi. Głuchy był Pałac Prezydencki. Milczenie prezydenta Lecha Kaczyńskiego skłoniło grupę europosłów do wystosowania listu otwartego. W piśmie z datą 11 stycznia tego roku czytamy m.in.:
„Wyrażamy zdziwienie, że nie zechciał Pan, Panie Prezydencie, odpowiedzieć Posłom do Parlamentu Europejskiego, którzy zwracają  się do Pana w sprawie publicznej, kluczowej dla losów Polski, a także innych narodów Europy [...]”.
– Odpowiedział natomiast Radosław Sikorski obecny minister Spraw Zagranicznych – mówi poseł Witold Tomczak, jeden z sygnatariuszy listu do premiera. – Nie jest to odpowiedź, która by nas zadowalała, ale przynajmniej nas nie zignorował. „Wnioski i obawy w stosunku do konsekwencji przyjęcia Traktatu przez Rzeczpospolitą Polską, przedstawione w liście, nie wydają się […] w pełni uzasadnione” – odpowiada taktownie minister.
Inni nie bawią się w tak dyplomatyczne odpowiedzi, mówiąc wprost o co w tym wszystkim chodzi. Np. Marek Safjan, były sędzia i przewodniczący Trybunału Konstytucyjnego uznaje, że „ratyfikacja nowego traktatu unijnego ma dziś pierwszorzędne znaczenie dla całej Europy. W Polsce wymaga ona zgody kwalifikowanej większości 2/3 w Sejmie i Senacie. Alternatywą dla takiej procedury jest jedynie referendum [...]. Byłoby ono jednak ryzykowne, m.in. dlatego, że zachęcałoby inne kraje do pójścia podobną drogą. Wystarczy przypomnieć sobie wyniki referendów we Francji w Holandii, by zrozumieć, czym to może grozić”.
Może grozić odrzuceniem Traktatu, ale fakt pogwałcenia woli większości – demokratycznego uprawnienia obywateli, pana sędziego akurat nie obchodzi wcale.
Parafrazując starą  Pawlakową: „Demokracja, demokracją, ale racja musi być po naszej stronie”, czyli władza wie lepiej, co jest nam obywatelom do szczęścia potrzebne. Dokładnie, jak w PRL-u.

Odgórny zamach stanu
„Dzięki materiałom archiwalnym sowieckiego Politbiura, skopiowanym w 1992 roku przez Władimira Bukowskiego, wiadomo, że w styczniu 1989 roku delegacja Komisji Trójstronnej (Trilateral Commission) rozmawiała z Michaiłem Gorbaczowem (Nakasone, Giscard d’Estaing, Kissinger i David Rockefeller). W czasie spotkania Giscard d’Estaing powiedział do Gorbaczowa: „Panie prezydencie, nie mogę panu powiedzieć, kiedy to dokładnie nastąpi – prawdopodobnie w ciągu 15 lat – ale Europa zmierza do stania się federalnym państwem i pan musi się na to przygotować” – pisze publicysta Marcin Masny.
Narzucony narodom Europy proces integracji przebiegał bez zakłóceń aż do 2005 roku, kiedy odkryto w jakim naprawdę kierunku zmierza Unia. Ale czy francuskie veto miało być wystarczającym powodem dla zmiany celu? Bynajmniej. „Po przegranym referendum Unia wyszła z paraliżującego ją szoku i za pomocą swych przewrotnych metod propagandowych próbuje zamazać prawdziwy obraz konstytucji” – ocenia Karl Biedermann, były unijny urzędnik, niemiecki rzecznik polskich interesów, który naraził się swoim chlebodawcom jeszcze przed referendum akcesyjnym w 2003 roku ujawniając prawdę o integracji w książce „Brońcie Polski”.
Zamazywaniu prawdziwego obrazu Traktatu służy m.in. chwilowe unikanie symboliki, czyli hymnu i flagi UE co, Pawlicki ocenia, jako próbę zatarcia wrażenia, że Unia staje się superapaństwem.
Największym kłopotem dla europejskich elit jest, zdaniem Biedermanna fakt, że coraz większa część, zwłaszcza zachodnioeuropejskiej ludności zaczyna rozumieć, że obecny i przyszły system konstytucyjny UE przedstawia coś w rodzaju odgórnego zamachu stanu, który „mimochodem (a może planowo!) likwiduje osiągnięcia 150 lat europejskiego konstytucjonalizmu.

Alternatywy dla UE w obecnym kształcie
 „Europa dwóch prędkości” – koncepcja zakładająca, że część państw tzw. twardego jądra Unii, czyli m.in. Niemcy, Francja, Belgia będą dążyć do ściślejszej integracji wyrażającej się m.in. w harmonizacji podatków, oczywiście w górę. Motywację dla tej koncpecji ma stanowić chęć utrzymania odpowiedniego poziomu opieki socjalnej.

„Koalicja chętnych” lub „zmiennej geometrii” zakładająca przestrzeganie swobody przepływu kapitału, ludzi, usług, jako pewnego wspólnego minimum. Poza tymi obszarami panowałaby swoboda w zawieraniu koalicji i określaniu poziomu współpracy między poszczególnymi krajami członkowskimi. Taka koncepcja jest o wiele bardziej atrakcyjna, dająca więcej swobody tym krajom, którym nie odpowiada forsowany obecnie przez Francję i Niemcy model z rozbudowanym socjalem. Byłaby również bardziej zgodna z charakterem Unii, składającej się przecież z 27 krajów, czyli organizmów różniących się na bardzo wielu płaszczyznach.

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Wróć do