
Z wielu okrągłych rocznic, które miały miejsce w zeszłym roku, jedna nie daje nam spokoju – dumny gmach Kaliskiego Towarzystwa Muzycznego, wystawiony u bram Parku Miejskiego, skończył 110 lat. Budynek, o którym już pisaliśmy, był ukoronowaniem starań kilku pokoleń. Ale bywało różnie... Rzeczywistość lubiła grać na nosach inicjatorów z ambicjami
Myśl połączenia sił melomanów w XIX w. doprowadziła do powstania stowarzyszenia. „Orfeon kaliski”rozpoczął działalność niedługo po utworzeniu Królestwa Kongresowego i dotrwał do represji popowstaniowych (1832 r.). Nazwa wzięta od imienia mitologicznego poety podpowiada, że zrzeszono się, by wspólną „pieśnią” wzmacniać poczucie jedności kulturowej. Ważny był udział w uroczystościach kościelnych; w modlitwie patrioci upatrywali jednego z najskuteczniejszych środków „ku wskrzeszeniu Ojczyzny”. Po raz kolejny zwarto szeregi pod kierunkiem Karola Melcera i Bronisława Szczepankiewicza pięćdziesiąt lat później (1882 r.). O towarzystwie pisano: „obecne posiada większą rację istnienia w naszym grodzie i w samym sobie więcej danych żywotnych, gdy bez względu na kilkakrotną zmianę kierowników, rozpraszanie się kaliskiej kolonii artystycznej egzystuje w miarę sił i środków, choć niekiedy wśród ostrych cierni obojętności szerszego ogółu”. Bo cóż z tego, że zgodnie ze statutem organizowano koncerty przynajmniej dwa razy w miesiącu. Wzniosła idea nie zawsze wystarcza, by wypełnić koncertową salę.
Sztuka i sztuczki
Okoliczności konstytuowania się ruchu muzycznego w Kaliszu najlepiej oddają relacje z koncertów nad Prosną nadwornego skrzypka księcia heskiego Gustawa Friemana (1842-1902). Gazeta po raz pierwszy zapowiadała występ artysty w 1874 r., zaklinając rzeczywistość słowami: „nie wątpimy, że prawdziwi zwolennicy muzyki licznie się nań zbiorą, aby usłyszeć znakomitą grę koncertanta”. Niestety, potencjalnym miłośnikom zabrakło czasu, sił albo chęci. Większość wybierała rozrywki przystępniejsze, np. popisy święcącego triumfy w Królestwie prestidigitatora, niejakiego Kahna, bo „tego rodzaju sztukmistrze, równie jak i akrobaci, hece, teatry marionetek, małp i psów uczonych itp. mają tu hufce zwolenników” – zżymał się lokalny dziennikarz, wtórując warszawskiemu recenzentowi. Dla porównania przypomniano występy pianistki z Krakowa Amelii Majdrowicz, którą oklaskiwano nad Sekwaną: „Widać z tego, że publiczność paryska nie doszła jeszcze do stopnia praktycznej dojrzałości Kalisza, albo też tam koncerty są stosunkowo czymś rarytnym [!]” – bezlitośnie drwił żurnalista.
Na zupełnie inne przyjęcie mogła liczyć gwiazda sprzedająca swoje umiejętności pod pseudonimem Harriet Cherry. Wprawdzie jej występ w teatrze [Golińskiego w al. Józefiny] wzbudził u recenzenta mieszane uczucia („widzieliśmy podrygiwania właściwe ogródkowym cafe”), ale ze względu na zainteresowanie publiczności „Miss” zabawiła dłużej nad Prosną. Swoje uwagi piszący kończył uszczypliwie: „A propos! Nieznany w naszym mieście skrzypek pan Frieman otrzymał order zasługi z koroną od Najjaśniejszego cesarza Austriackiego”.
Bardziej wyrobionych słuchaczy udało się zmobilizować po dwóch latach, gdy „znów na cichej ulicy Łaziennej zawarczały koła pojazdów, zatrzymując się przed salą koncertową” [dzisiejsze Centrum Kultury i Sztuki, drugie po teatrze miejsce spotkań kaliszan z artystami w XIX w.]. Tym razem podobno trudno było przecisnąć się do wejścia. Wdzięczność słuchaczy okazuje się jednak niewystarczającą rękojmią powodzenia. Po dziesięciu latach, podczas kolejnego pobytu skrzypka, gazeta wyrokowała: „Pan Frieman nie ma szczęścia do Kalisza. Wszyscy tu wielbią jego niepospolity talent, wszyscy zachwycają się jego wysoce artystyczną grą, lecz mimo to na koncert nie spieszą i każą uznanemu artyście grać przed pustemi krzesłami”.
Elity na rozdrożu
Podobne historie raz po raz się powtarzały. Jeśli pustki witały książęcych muzyków, cóż mogło spotkać lokalnych artystów? Koncert na dochód dyrektora amatorskiej orkiestry, prowadzonej siłami towarzystwa, „zawiódł oczekiwania benefisanta. Sala świeciła pustkami, a dochodu..., pożal się Boże!, było zaledwie 26 rubli w kasie” – narzekano publicznie pod koniec wieku. Trzeba wziąć pod uwagę realia. Elity Kalisza, liczącego w latach 80. niecałe 20 tys. mieszkańców, musiały być bardziej niż szczupłe. Gry Emilii Poszepczyńskiej, lubianej skądinąd amatorki pianistki i animatorki życia muzycznego, w 1887 r. także wysłuchało niewielu melomanów. Sytuację tłumaczono okolicznościami, które świetnie oddają charakter prowincjonalnego miasta. Otóż „do opróżnienia pierwszorzędnych krzeseł”, w tym nieobecności panów oficerów, przyczyniły się… obiad proszony u miejscowego dygnitarza oraz przyjazd zwierzchnika wojskowego.
Nic dziwnego, że długo kompletowano orkiestrę działającą przy towarzystwie. Ambicje, które spisano w postaci ustawy (1877 r.), dyktowały, by po osiągnięciu odpowiedniego poziomu, zespół stał się orkiestrą miejską. Przez pewien czas się łudzono, że jej miejsce mogą zająć przyjezdni. Kilka sezonów uwagę przyciągali, grający różnorodny repertuar, orkiestranci z Łodzi pod batutą pana Orzechowskiego (najpierw Wisenberga i Szwejcera). To po ich pierwszym koncercie nad Prosną wyczulona prasa domagała się z rozżaleniem więcej słowiańskich dźwięków na scenie, na co zespół natychmiast zareagował wykonaniem mazurów i krakowiaków. Ale gdy zaproponowano abonament dla opłacenia stałego pobytu muzyków, pomysł doczekał się połowicznej realizacji – zebrana kwota nie pokrywała kosztów utrzymania 22-osobowej grupy. Po trzech kwartałach dyrektor zespołu, pod pozorem urlopu, zwiał z Kalisza wraz ze swoimi długami. „Jeżeli z jednej strony nie jest to zbyt chlubnym dla pana Orzechowskiego świadectwem – komentowano – z drugiej bezstronność wyznać każe, iż zmusiła go do tego kroku znakomita różnica pomiędzy debet i credit, a różnica ta smutnie świadczy o muzykalnej werwie kaliszan”.
Modlitwa dziewicy
A ta była wielka, przynajmniej w sferze deklaracji. „Muzykomania to nasza słabość” – wyrokowała „Gazeta Kaliska” (1883 r.). „Wszyscy rodzice chcą, aby ich dzieci uczyły się grać i po kilka godzin mordowały rozstrojony fortepian na umęczenie wszystkich domowników i sąsiadów, a na początek biorą pierwszych lepszych nauczycieli, którzy bez wykształcenia muzycznego (…) nie umieją wytłomaczyć [!] całej pięknej piękności muzyki i dać właściwego pojęcia o sztuce”. Nieprzesadzone okazują się opowieści o tym, że w dawnym kaliskim domu obowiązkowo stał fortepian. Miejscowe fabryki Fibigera, Hinza, Bettinga z pewnością wpływały na modę. Dworowano sobie: „na każdy dom przypadają dwa [instrumenty], a na każdych pięciu mieszkańców jeden wirtuoz”. Powstała kakofonia ciężką chmurą wisiała nad miastem, torturując mieszkańców. Rozdrażnieni dziecięcymi wprawkami, szczególnie znienawidzili słodkie dźwięki „Modlitwy dziewicy” Tekli Bądarzewskiej-Baranowskiej (zm. 1861 w Warszawie), popularnej autorki salonowych utworów na fortepian wykonywanych do dzisiaj.
Z dymkiem papierosa
„Narodowy”, bo używany przez Chopina, instrument cieszył się takim powodzeniem, że koncert bez fortepianowych dźwięków uznawano za „anomalię”. Usiłowania śpiewaków nie zagłuszyły dramatycznego pytania gazety, poirytowanej brakiem klawiszy: „Dlaczego?”. Ale… najciekawiej bywa za kulisami. Tylko jednego dnia w roku, 22 listopada, w święto patronki muzyki św. Cecylii, organizatorzy nie musieli obawiać się o frekwencję, bo na kilka dni przed zapowiadanym koncertem „bilety formalnie rozchwytywano”. Tak było również w 1896 r. Swobodnie skreślona, obszerna prasowa relacja z uroczystości uchwyciła obyczajową anegdotę. Po lekkim walcu wykonanym przez orkiestrę odbywa się rozmowa: „– Panie, idziemy na papierosa?
– A czy to antrakt?
– Nie, tylko gra fortepianowa [solistka], a pan wie, że to najodpowiedniejsza chwila do zaciągnięcia się”.
Co jeszcze się zapamiętuje? Szczerość recenzentów w ocenie merytorycznych i pozamerytorycznych stron kulturalnych wydarzeń, szczerość zawsze podaną z wdziękiem. Inspirujące.
Anna Tabaka,
Maciej Błachowicz
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie