
No i mamy lato a wraz z nim – spacery do „letniego” salonu Kalisza, czyli do naszego kochanego starego parku. Ta, cokolwiek egzaltowana, opinia o naszym zieleńcu nie jest bynajmniej „naciągana”
Będąc kaliszaninem z krwi, kości i młodości a także kaliskim przewodnikiem turystycznym niezmiennie lansuję tezę, że nasz park jest najpiękniejszy co najmniej po trzykroć: 1 – ponad dwuwiekowy, 2 – otoczony wodą, w której przeglądają się parkowe drzewa, 3 – przyozdobiony (głównie przed ponad wiekiem ale i dzisiaj..) zdobiącymi go elementami parkowej architektury i wygrywa w cuglach rankingi na najpiękniejszy obiekt krajoznawczy Kalisza. O, jakże rosło me serce, kiedy w kolejne weekendy maja i czerwca po parkowych alejach i polanach spacerowały tłumy (no dobra – część nie spacerowała, tylko ustawiała się w kolejkę po darmową kiełbasę, ale przecież przy okazji…). Mam nadzieję, że i w następne letnie dni most teatralny i parkowy przedpokój – czyli polana przed restauracją KTW – zaludnią się także. Miejsca, gdzie być może parkowe spacery się zakończą, nie powinienem – by nie być posądzony o reklamę (za którą bynajmniej nic chyba nie dostanę) – nazwać po imieniu ale… o jego historii napisać co nieco – jak najbardziej. Być może zapoznają się z nią (choćby ze strony internetowej „Życia Kalisza” w swoich smartfonach) oczekujący na swoją kawę, piwo, porcję lodów w tytułowym lokalu. Tym bardziej, że – być może – wcześniej zaintrygowały ich dwie rocznicowe notki związane z tym miejscem, zamieszczone w „Kalendariach kaliskich” w czerwcowych numerach „Życia Kalisza”.
Najpierw jednak parę słów o wspomnianym moście a ściślej – przejściu dla pieszych. Pojawił się w tym miejscu po 1800 roku by połączyć powstałą właśnie Aleję Fryderyka Wilhelma (wkrótce Luizy – obecnie Wolności) z budzącym się wówczas do życia parkiem. Eleganckiego wyglądu nabrał w latach, kiedy przed nim stanął, nie mniej elegancki – budynek teatru, tzw. Zjazdowego (czyli rok 1835). Wtedy też, po jego drugiej stronie, już stała – o czym za chwilę – tytułowa bohaterka dzisiejszej opowieści. Jak wynika z ilustracji, pierwszy most tworzył ładną, drewnianą konstrukcję, której boki ozdobiono ażurowymi wachlarzami. W okolicach teatru i cukierni jeszcze w okresie międzywojennym odbywały się największe, najczęściej związane z Prosną, widowiska plenerowe, można więc założyć, że teatralny most czasami pękał od widzów w szwach. Ale i ząb czasu stopniowo go nadgryzał, przestały wystarczać doraźne poprawki. Z czasem ozdoby z mostowych poręczy zdemontowano a pół wieku temu tą przeprawę ostatecznie rozebrano. Pojawił się nowy, murowany most, którego postać wymaga już nieco większej dozy dobrej woli, by się nią również zachwycić, choć swym komfortem niezmiennie zachęca zarówno pieszych jak i rowerzystów do odwiedzenia parku.
No i cukiernia. W tym miejscu powstała – bagatela – przed dwoma wiekami, jest umieszczona na planie miasta Bernharda z 1825 r. Pierwszym zanotowanym w kronikach jej właścicielem był Ernest Foerster, który w budynku przypominającym swym wyglądem altanę urządził – w zamian za 60 złotych polskich rocznego czynszu i obowiązek sprzątania parku przy pomocy miejscowych aresztantów – bufet z bilardem. Sprzedawano tam różnego rodzaju słodycze oraz napoje ale – uwaga, uwaga – z wyłączeniem wszelkich mocniejszych trunków, aby... pijaństwo nie wkroczyło w to miejsce, przyzwoitej zabawie poświęconej.... W 1832 r. Foerster rozebrał altanę i postawił na jej miejscu – według projektu nieocenionego Reinsteina – elegancki, drewniano-ceglany budynek. Organizowano w nim koncerty, widowiska, bale i rauty, wydawano wystawne obiady. Po Foersterze cukiernię przejął Reinhold Künzel, a od 1857 r. jej właścicielem był August Repphan. Pięć lat później nabyli ją (za 5 tysięcy rubli) małżonkowie Julia i Emil Gessnerowie, którzy przeprowadzili generalny remont budynku a wkrótce wprowadzili w nim – jako jedni z pierwszych w mieście – oświetlenie gazowe. Ale rotacja na stanowisku właściciela obiektu była nadal spora (czyżby obroty były liche?) – kolejnym był pan Schmidt. Za jego z kolei czasów cukiernia stała się ulubionym miejscem szachistów. Bywało przy tym, że żywiołowo kibicujący graczom zachowywali się nie jak miłośnicy „królewskiej gry” ale raczej najbardziej krewcy współcześni kibole piłkarscy. Na łamach „Kaliszanina” ukazała się nawet notatka, piętnująca owe ekscesy. Właścicielom niektórych cukierni radzilibyśmy, aby amatorom gry w warcaby i w szachy, przeznaczyli jakie stałe miejsca do bawienia się w takowe. Najzwyklej amatorzy warcab zabierają miejsca najlepsze, a że często tych i widzów podziwiających turnieje bywa spore grono, stąd gość przybyły chcący wypić szklankę herbaty lub kawy i odczytać gazetę, nie wie gdzie się ulokować i gdzie znaleźć kąt wolny od chaosu szwargotań, sprzeczek, konceptów, a czasem pogwizdywań niektórych warcabistów. Że to nie bywa przyjemnem dla miłośników lektury i zachowania się przyzwoitego, rzecz pewna.... Trzy lata później cukiernia ta była też świadkiem zaimprowizowanej szachowej symultany – jeden z najlepszych graczy miejscowych rozegrał (tu znów cytat z prasy): trzy oddzielne partje naraz, a nadto, że da każdemu z nich wieżę for, i pomimo tego, każdy dostanie mata. Jakoż walka nie trwała więcej nad godzinę, a p. T. wyszedł zwycięsko ze wszystkich trzech, ku wielkiemu zadowoleniu przypatrującej się z natężoną uwagą i podziwem publiczności.
W 1879 r. cukiernię parkową nabył – najbardziej chyba kojarzony z tym obiektem – właściciel hotelu w Turku (lub Kole) i naczelnik tamtejszej straży – E(mil?) Wehner. Powiększył on i podwyższył plac przed obiektem, urządził ozdobny skwerek z fontanną i dekorującymi go rzeźbami oraz zbudował estradę, na której koncertowały znane kaliskie orkiestry – damska Lewandowskiego i męska 15. Aleksandryjskiego Pułku Dragonów. Nieco później na bazie tej cukierni utworzono wytworną restaurację, serwującą… zimne przekąski oraz potrawy kuchni polskiej, rosyjskiej i francuskiej. To tam kawą, ciastkami i pieczonymi kasztanami delektowali się bohaterowie „Nocy i Dni” – Niechcicowie, Ostrzeńscy, Holszańscy. I kolejny cytat – tym razem z powieści… stoliki w cukierni u Wehnera w parku były rozstawione między drzewami. Dla tych drzew i do widoku na rzekę dążyli tu chętnie ludzie miejscowi, gdy przyjezdni we wsi woleli cukiernie w śródmieściu… Niestety – panu Wehnerowi przydarzyła się w Kaliszu rodzinna tragedia – kołyszące się na barierce położonego w pobliżu cukierni mostku Wiosennego dwie córki przedsiębiorcy wpadły do wody i utopiły się w nurtach Babinki. Ich mogiłę można odnaleźć na naszym cmentarzu ewangelickim.
Na początku XX w. właścicielami lokalu zostali – doświadczeni już w branży hotelarsko-gastronomicznej – Wiśniewscy, którzy przyjmowali także zamówienia na bale, wesela i wieczory urządzane w lokalu, bądź też w domach u klientów. Taki ówczesny catering. W okresie międzywojennym w budynku, ubogaconym już wówczas od frontu w biegnącą przez całą jego długość, ozdobną werandę, mieściła się zimowa siedziba Kaliskiego Towarzystwa Wioślarskiego. W jednym z ogłoszeń prasowych pojawia się też – jako właściciela Restauracji Klubowej – najwytworniejszego lokalu Ziemi Kaliskiej (co za skromność) i oferenta kuchni wyborowej nazwisko Eugeniusza Sergiejewa. Natomiast po wojnie – po częściowej przebudowie fasady przeprowadzonej w 1965 r. – owa weranda nie była już niestety taka ozdobna. Powiedzmy wprost – to coś szpeciło okrutnie lokal, dyskomfort natury estetycznej złagodziła dopiero powtórna, przeprowadzona kilkanaście lat temu budowlana poprawka frontu. Klimatu nabrała zarówno sama weranda jak i kolejne sale parteru (archiwalne fotografie, stylowe meble i wystrój). Natomiast reinsteinową prawie oryginalną postać budynku sprzed niemal dwóch wieków można (z lekką pomocą wyobraźni) kontemplować oglądając obiekt „od tyłu”. A wracając do czasów PRL – tajemnicą poliszynela był fakt, że w dyskretnym pokoiku w obiekcie hazardowej – zatem wówczas pryncypialnie zakazanej – grze pokera (niestety już nie w szachy) oddawali się „wtajemniczeni” kaliszanie. „Na mieście” opowiadano historię, jak kiedyś do tego „salonu gier” wtargnęła krewka mama dwóch braci (nawiasem – dość znanych kaliskich bokserów) i serią ciosów… torebką wyperswadowała synkom, przynajmniej na pewien czas, ten sposób spędzania czasu wolnego. Dzisiaj aura skandali i skandalików już nie roztacza się wokół parkowej cukierni – pardon: restauracji, w której oprócz, świadczonej w dwóch salach na parterze i jednej w podziemiu a w cieplejszym sezonie dodatkowo w ogródku letnim, działalności gastronomicznej, nad przyszłością (miejmy nadzieje, że niezmiennie świetlaną) kaliskiego wioślarstwa i kajakarstwa radzą działacze KTW. I dlatego kaliszanie (i ich goście) na gastronomiczne uczty chadzają – jak się potocznie, pomijając niewdzięcznie nazwiska obecnych gospodarzy, mawia: do Katewu. Może się kiedyś tam z Sz. Czytelnikami spotkamy?
Piotr Sobolewski
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
pamiętam lata 60 i piękne spacery z całą rodziną po parku w póżniej spacery z żoną i dziećmi. Również pamiętam rodzinne spacery nad Prosnę w kierunku mostu kolejowego. Co to były za piękne lata.