
Kiedy jesień ze złotej zrobiła się szara, Józef Balukiewicz, profesor malarstwa i rysunku w miejscowej Szkole Realnej Edwarda Pawłowicza, jak co roku, wyciągnął ze swojej szafy sfatygowaną pelerynę. Dla jego uczniów i uczennic z gimnazjum żeńskiego był to znak rozpoczęcia miłosnej korespondencji…
Niewiele o nich wiemy, choć przez lata nasycili przestrzeń miasta swoją obecnością. Wiele z ich prac zdobi nasze kościoły, trochę dzieł przechowuje muzeum, nieznana liczba obrazów znajduje się w rękach prywatnych. Kaliscy malarze przełomu XIX i XX w. i kaliskie salony sztuk pięknych tego okresu budują ważną część lokalnej tradycji. Mimo kilku prób zmierzenia się z tematem, nikt do tej pory nie pokusił się o całościowe spojrzenie zwieńczone publikacją. Obraz wyłaniający się z drobnych wzmianek prasowych jest jednak na tyle kuszący, że warto poświęcić mu choć kilka słów.
Miejsce na salon
W „Gazecie Kaliskiej” przełomu wieków informacje plastyczne zabierają nienachalnie dużo miejsca. Nad Prosną prym zawsze wiodły muzy teatralne, co jest oczywiste gdy spojrzeć na gmach naszej sceny. Wiele pokazuje porównanie. Kiedy w 1900 r. z wielką pompą otwierano nową scenę „w stylu odrodzenia”, wystawy sztuk pięknych nie miały choćby najskromniejszego stałego lokum. Niemniej starano się o prestiż. W 1899 r. organizatorzy plastycznej prezentacji zapraszali do parkowej restauracji Wehnera, co wówczas oznaczało szyk i styl. Rok później impreza zawędrowała bliżej ludzi, w rynek. (Park ciągle jeszcze należał do kategorii bliskich, ale jednak pozamiejskich wypraw). Początkowo ekspozycję zamierzano przenieść do pomieszczeń kamienicy po bursie Karnkowskiego „w Starym Rynku ponad Bazarem p. Gałczyńskiej” (dzisiaj Piekarska 2), ale ostatecznie wynajęto dom Grüna. Przy której pierzei stała ta własność lub czy należy ją identyfikować z bursą, nie wiadomo. Najbogatsze przyrynkowe kamienice często zmieniały swoich właścicieli, stąd trudności w określeniu ich położenia. Dzięki prasowej relacji dużo natomiast dowiadujemy się na temat samego urządzenia wystawy. Zajęła ona trzy obszerne salony na reprezentacyjnym pierwszym piętrze. Dwa z nich miały naturalne, a ostanie sztuczne oświetlenie. „Płócien na ścianach odpowiednio udekorowanych jest 200”. Maniera narzucona przez najważniejszy w Europie Salon Paryski nakazywała umieszczać prace gęsto, niemal rama w ramę. Inaczej wówczas obrazów nie wieszano. Mimo starań przedsięwzięcie nie należało do udanych – wejście było płatne: 15 kopiejek dla dorosłych, 10 kopiejek dla dzieci i młodzieży - skoro już rok później nasz salon, pozostając w rynku, został zepchnięty do oficyny „domu W-go [wielmożnego] Eigera”. Gazeta wymijająco pisała o „niezbyt efektownym miejscu”. Dla zatarcia niedobrego wrażenia dodano, że „w przyszłości wystawa ma być przeniesiona do nowego gmachu Towarzystwa Muzycznego” (siedziba została otwarta jesienią 1902 r.).
Artyści
Co właściwie wisiało na ścianach Grüna? Sceny historyczne, religijne, rodzajowe, martwe natury, a przede wszystkim portrety – pełny repertuar gatunków wykształconego malarza końca XIX w. Jak rok wcześniej i rok później główną część wystawy budowały obrazy malarzy z Łodzi i Warszawy. Większość z wymienianych uczestników pokazu dzisiaj jest zupełnie zapomniana lub znana jedynie wąskiej grupie specjalistów. Może jedynie Samuel Hirszenberg, który wystawił nad Prosną „Płaczki”, zdobył szerszy rozgłos. Dla nas istotniejsze będą nazwiska artystów związanych z miastem. Lokalny panteon otwierają Józef Balukiewicz (zm. 1907 r., pochowany na cmentarzu miejskim, tutaj jego nagrobek) i August Bertelmann (zm. ok. 1904, pochowany na cmentarzu ewangelickim, grób się nie zachował), niewątpliwie dwie wybijające się osobowości. Sporo prac obu panów zachowało się w świątyniach miasta i okolic. Inaczej akcenty rozkładał lokalny krytyk, który w 1899 r. najbardziej entuzjastyczne opinie rezerwował dla Hipolita Pinki (pamiątkowa płyta artysty wisi w kościele poreformackim sióstr nazaretanek przy Rogatce; po wyjeździe z Kalisza Pinko większość życia spędził w Radomiu) i niejakiego Żeżelenki. Co roku słowa uznania otrzymywał również Kazimierz Krzyżanowski, choć w szczerość pochwał w tym przypadku można równie szczerze wątpić – Krzyżanowski co najmniej przez kilka lat był organizatorem kaliskich salonów. Z „mroków dziejów” wyłaniają się postacie malarek panny Smogorzewskiej, czy Zofii Jaruzelskiej. Gazeta nie miała wątpliwości: „Miejscowi malarze kaliscy, korzystając z urządzonej wystawy bardzo słusznie uczynili (…) [pokazali] prace, które w porównaniu z dziełami warszawskich i łódzkich malarzy są poniekąd świadectwem rozwoju sztuki w naszym mieście”.
Ambicje i gusta
Pomijając odpowiedź na filuterne pytanie, czym różnimy się od Paryża, zwrócimy jedynie uwagę, że o ile nad Sekwaną salony wzbudzały żywe zainteresowanie i dyskusje, które w konsekwencji prowadziły do kolejnych rewolucji w sztuce, w Kaliszu po wystawowych salach ramię w ramię przechadzały się pustka i cisza. Nawoływał z rozpaczą dziennikarz: „Zapoznawajmy się ze sztuką, popierajmy ją, wszak człowiek nie tylko prozą codziennego życia, lecz i wznioślejszymi ideami rządzić się powinien”. Nawet nadzwyczajne atrakcje w rodzaju obrazu „dioramicznego” [prace malowane na podwójnym szkle i przez to dające wrażenie trójwymiarowości] Józefa Rymkiewicza pt. „Oblężenie Częstochowy” nie przyciągały tłumów. „Dziwić się naprawdę należy obojętności ogółu do zapoznania się z dziełem sztuki niepośledniej wartości artystycznej i mającej w dodatki znaczenie historyczne (…)” – ubolewano.
Niestety. Niewiele pomagały starania, aby przekonać kaliszan. Nawet wernisaże w obecności lubianego nad Prosną i cenionego za smak artystyczny gubernatora Daragana oraz przedstawicieli władz kościelnych nic nie zmieniały. Trzeba przy tym pamiętać, że od sztuki pod zaborami wymagano zaangażowania w sprawy narodu, dlatego miała ona nie tylko cieszyć oko, ale przede wszystkim uczyć i chociażby w pośredni sposób „kształtować ducha” religijnego Polaka. Ksiądz kanonik Józef Szafnicki podczas otwarcia wystawy w 1900 r. przestrzegał, żeby artyści „idąc za popędem natchnienia, kopiując dzieła Boże znajdujące się w przyrodzie, pamiętali zawsze, że zło przedstawione dla nauki winno być zawsze wykonane tak, aby na tem [pis. oryg.] estetyczna strona nie ucierpiała i aby treść obrazu wskazującego występek jednocześnie odrazę do złego budziła”. Przytoczone słowa dla współczesnych badaczy będą ważne z jeszcze jednego powodu – świetnie odkrywają estetyczne preferencje kaliszan przełomu wieków. Kiedy w Europie od wystąpienia impresjonistów (1874 r.) przemiany w sztuce nabrały niebywałego rozpędu, nad Prosną tkwiliśmy w „okowach” akademickiego realizmu. Nie my jedyni. „Odtwarzanie piękna tak, jak się rzeczywiście przedstawia” długo jeszcze budowało podstawowy i pożądany przez mieszczańskie elity nurt sztuki.
Pedagogiczna siła rażenia obrazów była równie istotna jak przestrzeganie zasad savoir-vivre’u. W 1900 r. „Gazeta Kaliska” ekscytowała się „nigdy niesłyszanym skandalem”, którego bohaterem został Julian Fałat. Jak donoszono z Galicji, dyrektor krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych miał publicznie spoliczkować Wojciecha Kossaka. „Zniewaga jaką w czasie inauguracji [Fałat] wyrządził p. Kossakowi jest zniewagą wszystkich, zniewagą całego narodu i choćby p. Fałat łączył w sobie geniusz Rafaela, Tycjana, Rubensa i wszystkich mistrzów różnych społeczeństw i wieków, to nasze [społeczeństwo], znalezienia się jego, nigdy nie zapomni” – kończył swoją żarliwą obronę dobrych manier dziennikarz.
Peleryna
Jeżeli tak, jeżeli zainteresowanie sztuką plastyczną nie należało do ulubionych pasji kaliszan, jak wyglądała codzienność tutejszych malarzy? Trudno uogólniać. Z zachowanych okruchów wspomnień najbardziej przekonująco wypada postać Józefa Balukiewicza „średniego wzrostu, dobrej tuszy, o dość krótkich nogach, o twarzy szerokiej i pucołowatej, łagodnej, ozdobionej siwawym, niezbyt starannie utrzymanym wąsie, o oczach szarych i dobrych”. Był on absolwentem warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych i członkiem założyciel tamtejszego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Gdy artysta przyjechał do Kalisza w 1874 r., miał 43 lata. Został nauczycielem w prywatnej szkole Edwarda Pawłowicza (mieściła się przy Wodnej) i w gimnazjum żeńskim. Do pensji dorabiał sobie zleceniami dla Kościoła oraz malując portrety, najczęściej z fotografii. W mieście i okolicy profesor, dobrotliwie przezywany „Baluniem”, był jednak przede wszystkim znany ze swojej chorobliwej nieśmiałości. Tę słabość wykorzystywali zarówno klienci artysty, jak i jego uczniowie. Szczególnie pożądana była jesienna peleryna Balukiewicza. Do niej młodzi, przy kompletnej nieświadomości właściciela odzieży, przyczepiali swoje miłosne liściki. Malarz, chodząc między męską i żeńską szkołą, stawał się tym samym najbardziej niewinnym „posłannikiem uczuć”…
Anna Tabaka, Maciej Błachowicz
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie