Reklama

Pióro kapitolińskiej rycerki

02/11/2012 10:26

W 110. rocznicę śmierci Adama Chodyńskiego

Czy był chodzącym ideałem? W dobie zrelatywizowanych wartości może się wydawać postacią śmieszną. Pobożny, miłosierny, kochający, romantyczny do grobowej deski, szlachetny. Adam Chodyński, przewodnik kolejnych pokoleń badaczy historii Kalisza, zabierał głos na wiele tematów. Pierwszy listopada być może jest jedynym dniem w roku, sprzyjającym refleksji nad społecznie poważanymi wzorami zachowań

Chciałoby się rozpocząć od: „Jego dzieło jest nie do przecenienia, a pisma są niezliczone”.  Twierdzenie tylko do połowy prawdziwe, bo dzięki wydanej dwa lata temu bibliografii autorstwa Katarzyny Kubiak dzisiaj możemy precyzyjnie określić, co napisał i gdzie publikował Adam Chodyński.  Zebrane teksty, usystematyzowane według działów:  prace historyczne, wspomnienia pośmiertne, biografie, artykuły publicystyczne, utwory literackie, wiersze, modlitwy, nabożeństwa do świętych, teksty prozatorskie, przekłady i recenzje zawierają 344 pozycje (w tym kilka przedruków w wydawnictwach współczesnych). Jak wynika z powyższego zestawienia, na szczęście daleko było naszemu bohaterowi do figury naukowca zamkniętego w wieży z kości słoniowej, tj. odizolowanego od rzeczywistości; jako redaktor miejskiej gazety, nie mógł sobie na to pozwolić. Sprzymierzeńcem badacza był zmysł wnikliwego obserwatora współczesności, która przecież już za chwilę przechodzi do historii. Toteż spektrum zainteresowań kronikarza było szerokie, co najlepiej widać w jego głosach publicystycznych rozsianych na stronach „Kaliszanina”. 


Wieńce na skroniach
Chodyński jest dobry na wszystko. Na pewno nie powinny zapominać o nim współczesne feministki. W 1901 r. redaktor w kilku odcinkach dowodził, w jaki sposób litera obowiązującego prawa (z 1825 r.!) jest wykorzystywana na niekorzyść zamężnych kobiet. Bodaj jako pierwszy publicznie opowiedział się za elementarną sprawiedliwością, domagając się społecznego przyzwolenia na stanowienie kobiety o sobie samej. Biedni i poniewierani, zwyczajny pejzaż miasta. Nasz kronikarz o nich pisał, ale równocześnie pytał o chrześcijańskie miłosierdzie: „byłoby stokroć piękniej i szlachetniej, gdyby temu człowiekowi, co nieraz pod brzemieniem niedoli ginie, tej kobiecie znękanej zanim ją nędza swym szponem rozszarpie, przyszło się z pomocą, czy to materialną, czy to przez poparcie innych, czy przez danie pracy, a z nią zarobku, czy wreszcie przez radę mądrą i uczciwą”. Sam rozpoczął składkę na fryzjera Plichtę, który „pracował uczciwie i szlachetnie dopóki mu zdrowie służyło”.
Już tylko ta kwestia mogła uczynić z niego oryginała, ale było ich znacznie więcej. Dziennikarz, co również nie było rzeczą zwyczajną, niejednokrotnie zabierał głos w sprawie maltretowanych zwierząt. „Zapobieganie dręczeniu i tępieniu zwierząt jest dziełem, na jakie z bardzo poważnego stanowiska zapatrywać się należy” – puentował swoją wypowiedź potępiającą nędzne praktyki ptaszników.
Wrażliwość na kreacje natury łączył z pobożnością. Znając losy jego romantycznej miłości do Zofii z Rybarskich oraz dzieje starań o zachowanie zabytkowych walorów kościoła św. Mikołaja, nie trudno wywnioskować, że często modlił się przed „Zdjęciem z krzyża” Rubensa. Ale bliskie sercu były mu wszystkie świątynie miasta, czego dowiódł nie tylko jako badacz przeszłości miasta i autor kilku monografii. „Na skrzydłach poczciwych bocianów i tyle nam miłych jaskółek spływa maj uwieńczony w narcyzy i lilije, w czeremchy i bzy, spośród których dźwięczy w cichej nocy pieśń poety – słowika (…)” – rozpoczyna się tekst o nabożeństwie majowym w kościele oo. franciszkanów. W 1880 r. w opracowaniu niestrudzonego Adama ukazała się książeczka zbierająca modlitwy i pieśni do Najświętszej Maryi Panny. Sześć lat wcześniej „Kaliszanin” zapowiadał, że historyk pracuje nad broszurą „Wieniec liliowy”, poświęconą św. Józefowi . Publikacją miał się zająć miejscowy księgarz Jakub Fingerhut. Materiał pod zmienionym tytułem, jak się wydaje, ujrzał światło dzienne dopiero w 1885 r. („Św. Józefie módl się za nami teraz i w godzinie śmierci!”).
Nade wszystko, choć krytyczny, Chodyński był dumny ze swojej małej ojczyzny i łatwo nie dawał przylepić jej łatek. „Nic śmieszniejszego – ocenia dwa lata przed śmiercią – jak piszący  w Warszawie, bez należytej świadomości rzeczy, dają prowincji nauki profesorskie”. Rok wcześniej rozprawiał się z bezrefleksyjnym kosmopolityzmem, z tym „widzeniem w każdym przybłędzie ze świata doskonałości” („Papugą jesteś”, 1901). 

Ach, ta lekkość!
Hmm… No dobrze, wiemy co, ale czym? Jakim narzędziem Adam Chodyński zapisywał strony swoich rękopisów, jak od szablonów, haftowanych linijkami nie za małych i nie za dużych liter? Nasz dżentelmen w każdym calu używał pióra. Gęsiego. Tak przynajmniej można wnosić po zapoznaniu się z jego gorliwą obroną kaligrafii. Jest w tym uroczym tekście i szczypta humoru, i – jak zwykle u Chodyńskiego – nieco spojrzenia wstecz, tęsknoty za przeszłością. „Lat temu nie więcej jak dwadzieścia i kilka – pisał historyk w 1871 r. – widzieliśmy, że wszędzie pisano u nas piórami gęsiemi, w szkołach zaś, mianowicie początkującemi i po domach, stalówki srodze były przez rodziców i nauczycieli prześladowane. Ci rodzice i nauczyciele, zdaniem naszem, mieli najzupełniejszą słuszność (…)”. Dalej następuje, być może najprzepyszniejszy z przepysznych, opis zalet tradycyjnego narzędzia, które „ma niezaprzeczalnie większą lekkość niż stalowe”, a „elastyczność jego końca i chorągiewka pierzana zastępuje niejako żagiel, posługujący do pływania po papierze”. Przeciwnie: „Pióro stalowe pozbawione jest tych wszystkich przymiotów, nie pisze się nim, ale orze, nie kreśli się swobodnie, ale ryje z naciskiem”. Dla swojego cierpliwego powiernika samotnych godzin spędzanych nad książkami i bielą kartki Chodyński znajduje w końcu nazwę godną i powabną, biorącą swój początek w rzymskich mitach – „pióro kapitolińskiej rycerki” (!).
Czy wytrwany dziennikarz, który niejednokrotnie prezentował nowoczesność poglądów, w tej jednej, zdawałoby się banalnej kwestii chciał kijem rzekę zawracać? Nie, ale upominając się o kształtne stawianie liter, o staranność  formy znowu dotykał szerszych zagadnień dotyczących zmiany obyczajów, które zawsze wpływają na obraz kultury.

W pierwszym śniegu
Jak mógłby brzmieć opis  ostatniej weekendowej pogody sporządzony gęsim piórem niezapomnianego redaktora „Kaliszanina”? Może tak:  „W sobotę, po kilku dniach chmurnych, spadł pierwszy śnieg tej jesieni. Zima z pomocą swojej mrocznej siostry wichury rozpostarła nad Kaliszem swój ciężki śnieżny płaszcz, ale już w niedzielę ukazała swoją łaskawość i na chwilę zrzekła się swego panowania”... Do dzisiaj, już w zupełnie innych przestrzeniach, Chodyński prowadzi z nami ten sam dialog oraz cały korowód barwnych postaci, które, jak on, często krytycznie, ale zawsze prawdziwie, kochały Kalisz.

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do