
Od razu pragnę uspokoić (rozczarować?) Sz. Czytelników – nie będzie to materiał o zmianach na stanowiskach kierowniczych szczebli wszelakich. Tym niech się zajmują dziennikarze śledczy, również prasy lokalnej. Ja tam wolę swoje historie, ciekawostki i sekrety dawnego i nieco mniej dawnego Kalisza. Choć tym razem tematyka felietonu nie będzie sielankowa, a jego lektury nie polecałbym, ot tak, w łóżku przed zaśnięciem. Polecą bowiem głowy, poleje się krew…
Szukając najstarszego wizerunku naszego miasta, odwołujemy się często do odkrytej przypadkiem na zaplecku jednej z ławek w kościele św. Mikołaja płaskorzeźby, przedstawiającej gilotynę „w akcji”. Według powszechnego mniemania gentelmanem, który już za moment przekona się na własnej skórze (a będzie to skóra na karku) o skuteczności działania tego ustrojstwa, jest starosta nakielski, ale i awanturnik - Włodko z Domaborza. Tenże podpadł ówczesnemu władcy Kazimierzowi Jagiellończykowi na tyle („podmówił [szlachtę – przyp. PS], aby przeciw koronie i królowi powstali pod pozorem żołdu niewypłaconego”), że ten postanowił wichrzyciela w maju 1467 r. raz na zawsze z pocztu kłopotliwych adwersarzy wyeliminować. A ponieważ w tle gilotynowej scenki znalazły się: zamek i kościelna wieża identyfikowana jako wieża kaliskiego kościoła pw. św. Mikołaja właśnie – przeto ową sielską scenkę zwykło się uważać za najstarszy wizerunek miasta. W 1828 r. ławę z płaskorzeźbą ks. Przybylski przekazał do Puław, ale tam zaginęła w czasie powstanie listopadowego. Pozostał na szczęście jej gipsowy odlew, zdeponowany dziś w przepastnych magazynach kaliskiego muzeum. Ale. Ale choć gilotyny były wprawdzie znane już na kilka wieków przed latami racjonalizatorskiej twórczości monsieur Guillotina, który działanie owego pożytecznego urządzenia w czasach rewolucji francuskiej udoskonalił, to jednak przedrozbiorowe kodeksy polskiego prawa nie wymieniają jej jako narzędzia egzekucji. Zatem niepokornego Włodka ścięto wówczas na kaliskim rynku zapewne mieczem (tak zresztą napisał o tym Długosz). Wizja autora płaskorzeźby gmatwa się zresztą jeszcze bardziej, gdyż inna z hipotez mówi, że przedstawia ona scenę ścięcia… św. Mateusza. Gilotyną? Z kaliskim kościołem w tle? O, ludzie…
By Sz. Czytelnik nieco ochłonął, o okrutnych karach z kolejnego (XVI) stulecia porozmawiamy w nieco lżejszej konwencji. Oto ówczesne kroniki notują, że „ Pan Kacper, archimagister krawiecki podpiwszy z wieczora w gronie przyjaciół, kiedy wracał pełen fantazji do domu, przystanął przed domem burmistrza i ni stąd, ni zowąd począł zgoła nieprzyzwoitemi słowy wykrzykiwać. Musiał je odwołać i burmistrza przeprosić, siedział trzy dni w lochu, a potem przez trzy dni niedzielne w kunie (rodzaj kajdan na łańcuchu – przyp. PS) przy kościele św. Mikołaja założywszy ją kunę na się dobrowolnie, jawnie pokutując”. Z kolei według sformułowania wilkierza kaliskiego z 1597 r., jedną z najcięższych kar było tzw. odszczekanie spod ławy, to znaczy odwołanie obelgi, oszczerstwa lub pomówienia. Obwiniony w obecności sądu odwoływał oszczerstwa w miejscu popełnienia czynu. Ale niech nas owa informacja o tak – jak na dzisiejsze standardy honorowe – mało restrykcyjnych karach nie zmyli. Ci od „oszczerstwa wzwyż” kwalifikowali się do zapoznania ze zdecydowanie mniej przyjemnym urządzeniem – w 1607 miasto „w celu przeciwdziałania wzrastającej przestępczości” wybudowało koło ratusza szubienicę. Ciekawa jest też historia „konkurencyjnego” urządzenia na Chmielniku (nie ustaliłem, czy były lata, kiedy szubieniczne zapadnie pracowały równocześnie w obu miejscach). Okazało się, że panowie murarze nie rozpoczęli pracy tamtejszej szubienicy, póki pierwszej cegły nie położy przedstawiciel władz miasta. Czyżby w ten sposób chcieli wymusić na władzach swego rodzaju legitymizację dla realizacji okrutnych wyroków? Chmielnikową szubienicę rozebrała w 1820 r. ekipa murarza Podwojewody, a materiały: 8 tys. cegieł i 135 łokci kamieni trafiło do fundamentów budowanego właśnie pobliskiego mostu Bernardyńskiego.
Niezłym ziółkiem był też niejaki (imienia tego jegomościa nie przekazały kroniki) Sulimowski – syn Mikołaja herbu Otręby. Ojciec gdzieś tam za Przemyślem „żył na kocią łapę z urodziwą niewiastą”. Zrodzony z tego niekonwencjonalnego (wówczas) związku synalek w roku 1614 trafił do Wielkopolski, gdzie założył czteroosobową grupę, której celem było równie niekonwencjonalne pomnażanie dóbr własnych. Skład osobowy bandy: Sulimowski, Kotowiecki (z podkaliskiego, a jakże, Kotowiecka), Piorunowski z Piorunowa pod Sieradzem i Niewiadomski (adekwatnie do nazwiska - nie wiemy o nim niczego więcej). W ramach prowadzonej przez siebie działalności gospodarczej postanowili oni najechać i obrabować dwór dzierżawcy podkaliskich Borzęcic (koło Koźmina) – Jana Falęckiego. Ale ktoś gdzieś się za wcześnie wygadał i tenże Falęcki podjął rabusiów odpowiednio do charakteru wizyty. Sulimowskiemu udało się wprawdzie zbiec, ale pan dzierżawca nie odpuścił. Tak długo tropił i nękał zbója, aż w końcu go dopadł i postawił przed kaliskim sądem. Dalszego ciągu pewno się już domyślamy – w grodzie nad Prosną katowski topór pozbawił Sulimowskiego kluczowej dla dalszej egzystencji części ciała (być może wspomniana szubienica z powodu nadmiernej eksploatacji już się zdążyła zepsuć). Najbardziej zagadkowy jest natomiast finał tej historii – oto kiedy z ziemskiego padołu zszedł był (miejmy nadzieję, że w sposób naturalny) i ojciec herszta bandy, jego ciało przewieziono z ziemi przemyskiej do Wielkopolski i pochowano w… Borzęcicach. No, mili Państwo – to ja już nic z tego nie rozumiem.
Teraz będzie tylko dla czytelników 18+. W 1652 r. w Kaliszu sądzono szlachcica Wojciecha Kołakowskiego h. Kościesza, który w Wielkopolsce zorganizował powstanie chłopskie w czasie, gdy większość wojsk królewskich walczyła pod Beresteczkiem. Sąd skazał go za ten „cios w plecy” i kontakty z Kostką Napierskim i z Chmielnickim na śmierć Wyrok wykonano przez ścięcie i poćwiartowanie oraz przybicie szczątków do bram miejskich. Brr… Ćwierć wieku później miał z kolei miejsce przypadek mniej krwawy. Oto oo. Franciszkanie oskarżyli właściciela słodowni Falkowskiego o najazd na dom klasztorny i zranienie zakonników. Oj, nieładnie - za ten czyn miał przez miesiąc w dni świąteczne stać przed kościołem, przepraszając za napad, oraz zapłacić 200 marek odszkodowania.
I może dwa słowa o fachowcach od „mokrej” (a raczej krwawej) roboty. Wiemy skądinąd, że w wiekach średnich kat zwany małolepszym (?) mieszkał w pobliżu bramy Piskorzewskiej – „cieszył” się społecznym ostracyzmem, być może również dlatego, że „dorabiał” sobie jako hycel. Choć tak naprawdę dorabiać nie musiał –wynagrodzenie kata było dwukrotnie większe niż akuszerek (babami zwanych). Wychodzi na to, że pomoc w przyjściu na ten świat ceniono znacznie niżej, niż pomoc w zejściu z niego. Cóż… Egzekucje – nie licząc Rynku - i tortury dopełniano wtedy w znajdującej się w okolicach narożnika dzisiejszych ulic Parczewskiego i Kazimierzowskiej baszcie, zwanej Wielką lub Katowską. Nie zapominajmy też o naszej sztandarowej baszcie więziennej – Dorotce. Natomiast już bliżej naszych czasów, w roku 1787, Miasto zakupiło dla kata dom na Końskim Targowisku (w pobliżu obecnej ulicy Przechodniej) . Tę zaszczytną funkcję wypełniał wówczas Krystian Dytrych.
Ale – żeby nie było, że Kalisz to siedlisko zbrodni i przestępczości - w kronice z 1883 r. odnotowano : „w areszcie miejskim w odwachu, jeden z wtorków tego roku był dniem fenomenalnym, od 20 lat po raz pierwszy na odwachu nie było ni jednego aresztanta”. Ale chyba zbyt długo taka sielanka nie trwała, skoro ćwierć wieku później trzeba było postawić dwa dodatkowe (bo przecież więzienie na Łódzkiej przyjmowało już wówczas petentów na sporą skalę) karcery: „kozę” na Nowym Rynku i, istniejący do dzisiaj, budynek przy Rogatce (na dzisiejszej Harcerskiej). A już w wieku XX miały miejsce dwie „spektakularne” egzekucje – przed I wojną młodego zamachowca – socjalisty Wojciecha Jabłkowskiego (władze carskie), a w międzywojniu - najgroźniejszego przestępcy Kalisza z tego okresu - Józefa Pachołka (to już władze polskie). Temu drugiemu poświęciłem na gościnnych łamach „Życia Kalisza” aż dwa felietony, o nim też traktuje pierwszy rozdział mojej książki „Sekrety Kalisza” (pan redaktor wybaczy mi odrobinę autoreklamy) – zatem tego wątku nie będziemy już roztrząsali. Dodam jedynie ciekawostkę – istnieje fotografia sprzed wieku, ukazująca szubienicę, zlokalizowaną przy Łódzkiej – ale naprzeciwko gmachu więzienia. Wygląda na to, że przynajmniej niektóre egzekucje (być może choćby wspomnianych dwóch dżentelmenów) wykonywano poza dziedzińcem i murami więzienia. Czyżby intencją wykonujących te wyroki w dostępnych dla publiczności okolicznościach było odstraszenie potencjalnych następców? Sz. Czytelnikom „Życia Kalisza” taka profilaktyka nie jest potrzebna, bo największym przestępstwem, jakiego się czasami dopuszczają, to przecież zaledwie zwłoka w zakupie kolejnego numeru naszej gazety…
Piotr Sobolewski
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie