– Na Polach Śmierci chodzi się dosłownie po szczątkach. Kiedy przychodzi pora monsunowa, po opadach widać leżące sterty kości. Te złoża szczątków znajdują się około 15 km od centrum miasta, gdzie życie toczy się dalej. Tubylcy mówią: „Minęło!” Nie chcą rozmawiać, bo z uśmiechem patrzą w przyszłość – o tym, co zaskoczyło go podczas podróży do Azji opowiada kaliszanin Jakub Kibler
Podróżnik Jakub Kibler zostawił swoje codzienne życie w Kaliszu. Postanowił wybrać się na wyprawę do Azji. Odwiedził m.in. Laos, Kambodżę i Wietnam. Po powrocie chętnie podzielił się ze mną swoimi spostrzeżeniami. Z pasją opowiadał o tym, co zadziwiło go w podejściu do świata Azjatów.
Laotański
światopogląd
Mentalność Laotańczyków jest bardzo specyficzna. To właśnie ten naród najbardziej zaciekawił podróżnika. Pan Jakub chętnie opowiada o ludziach, którzy w Laosie żyją... po swojemu.
– Żyją w przeświadczeniu, że to, co mają zrobić dziś, mogą zrobić jutro – opowiada. W pewnym momencie pobytu w Azji podróżnik zaczął porównywać mentalność Laotańczyków i Wietnamczyków. Wyznacznikiem, który doskonale oddawał podejście ludzi do różnych kwestii, była... uprawa ryżu. – Laotańczyk po prostu patrzy, jak ryż rośnie. Wietnamczyk go uprawia. Widoczne jest to wówczas, kiedy ogląda się pola ryżowe. W Laosie wcale nie widać na nich ludzi. Natomiast kiedy samolot przebija się przez chmury do Hanoi, na polach ryżowych w Wietnamie wystają same spiczaste kapelusiki, pochylone nad polami. Wietnamczycy „zasuwają” jak mróweczki. To doskonale pokazuje ich mentalność –kwituje podróżnik, dodając, że obecnie Laos przejął funkcję, którą kiedyś spełniał Nepal. – Nepal był niegdyś taką kultową miejscówką, do której wszyscy jeździli, by móc się maksymalnie wyluzować. Podobnie jest teraz w Laosie, który (wbrew pozorom) jest krajem bardzo bezpiecznym.
Pan Jakub dodaje, że Laos wciąż ma niechlubną opinię kraju niebezpiecznego, ponieważ jeszcze do niedawna dochodziło tam do wielu nieprzyjemnych zdarzeń. Podczas regularnych napadów na turystów miejscowi potrafili zabić nawet kilkanaście osób. – Jest taka słynna droga między Vang Vieng a Luang Prabang. Nosi numer 13. Było na niej dużo takich wypadków. Wszyscy przestrzegają przed tą drogą, ale to dzisiaj już przeszłość. Wszystko poszło w niepamięć. Zdano sobie sprawę z tego, że turystyka jest jedynym dobrem w sensie przyspieszenia gospodarczego. Faktycznie to widać. Miejsca, które są odwiedzane przez turystów, rozwijają się w zawrotnym tempie.
Podróżnik zachwala Laos twierdząc, że dodatkową zaletą kraju jest niedrogie utrzymanie turysty. Średni koszt noclegu w pokoju dwuosobowym to około 5-6 dolarów. Posiłek można zjeść już za dolara. Atutem Laosu jest też ogromna życzliwość jego mieszkańców. – Można praktycznie w każdej chwili, gdziekolwiek, podejść do nich i porozmawiać. Na prośbę turysty bardzo chętnie pokażą interesujące miejsca. Być może wynika to z tego, że dominującą religią jest tu buddyzm. Podróżnik opowiada mi, że każdy wyznawca buddyzmu płci męskiej zobowiązany jest do odbycia kilkutygodniowej praktyki w klasztorze. Wówczas uczy się olbrzymiej otwartości na świat. Wręcz sugeruje mu się, by jak najwięcej rozmawiał z ludźmi, nawiązywał z nimi kontakt, ponieważ to poszerza światopogląd. Przebywając tylko we własnym kręgu postrzegałby świat tylko przez pryzmat swojego podwórka. To kontakt z ludźmi powoduje, że oczy mieszkańców Laosu otwierają się na świat. Telewizja bowiem podaje wyselekcjonowaną porcję informacji i obrazów.
– Na Wietnamczykach widok turystów nie robi wrażenia. Mają swoisty, wyjątkowy zmysł. Potrafią wycisnąć z turystów tyle pieniędzy, ile się tylko da. Nadmierne windowanie cen na każdym kroku mają we krwi. Stąd może tak dużo Wietnamczyków możemy spotkać na ulicach Europy czy Polski. To jest taki narodek, który kombinuje, główkuje i liczy, jak by tu więcej zarobić.
Rzeka łączy
Popularnym sposobem komunikowania się w Laosie jest korzystanie z rzeki, czyli z Mykongu. Na niewielkich łodziach zasiada około 60 osób. Każda z nich ma małe krzesełko. Taki sposób podróżowania jest bardzo dobrą okazją do nawiązywania znajomości. Na łodziach ludzie często umawiają się na dalszy odcinek wyprawy. – Takie łodzie co jakiś czas zawijają do brzegu przy wiosce, bo ktoś z miejscowych chce wsiąść lub wysiąść. Natychmiast z podziemi wyrastają jacyś obnośni sprzedawcy. Zaradność jest widoczna u tych ludzi na każdym kroku, ale nie ma ona nic wspólnego z nachalnością, którą często spotykamy w krajach arabskich. Tam nachalność jest męcząca, a tutaj nie. Wielokrotnie ktoś próbuje zaoferować jakąś usługę. Kiedy się odmawia, wówczas z uśmiechem mówią: „Innym razem. Nie dzisiaj, to jutro! Ja czekam, cały czas mam coś do zaoferowania”. To sympatyczne podejście – komentuje podróżnik.
Pozbyli się
zbędnego balastu
Na pytanie, co najbardziej wbiło się podróżnikowi w pamięć, bez wahania odpowiada, że Kambodża. Pan Jakub dodaje, że według niego tragedia tego kraju nie była w Polsce dokładnie pokazywana. Kambodżę traktowano po prostu jako „odległe państwo, w którym się zabijają”. Mając możliwość zobaczenia tego, co jeszcze pozostało po masakrze, pan Jakub zdał sobie sprawę z ogromnego dramatu mieszkańców. Oficjalnie mówi się, że Pol Pot wybił co najmniej milion ludzi. Wskazują na to także odnalezione szczątki ponad miliona osób. Natomiast nieoficjalnie podaje się, że zginęło aż trzy, a być może nawet cztery miliony ludzi. Te dane podaje się na podstawie liczby osób zaginionych. Warto zauważyć, że wówczas kraj ten miał ludność rzędu 10 milionów. – W pewnym momencie przychodzi chwila refleksji. Następuje faza zapomnienia, że się jest na takim przyjemnym wyjeździe. Trzeba zdać sobie bowiem sprawę, jak wiele osób zostało unicestwionych. Co najgorsze – dzieci zabijały własnych rodziców. Będąc na Polach Śmierci chodzi się dosłownie po szczątkach. Kiedy przychodzi pora monsunowa, po opadach widać leżące sterty kości. Kambodżańczycy z Pól Śmierci zbierali bowiem tylko czaszki. Innych kości nie zbierano. Te złoża szczątków znajdują się około 15 km od centrum miasta, gdzie życie toczy się dalej. Kiedy próbowałem zagadnąć tubylców o historię, mówili: „Minęło!” Oni nie chcą rozmawiać, chcą patrzeć do przodu. Dla nich liczy się jutro.
Podróżnik zauważa, że piętno w tych ludziach powinno być ogromne. Reżim w Kambodży obalono dawno, ale dopiero w 1997 r. Pol Pot zmarł. Po jego śmierci przez jakiś czas sytuacja była jeszcze niestabilna. Dopiero w 2002 r. kraj ten otworzył się na świat. Zaczęli tu przyjeżdżać ludzie z zewnątrz. Wciąż rozwija się turystyka. A jacy dzisiaj są mieszkańcy Kambodży? Nie pamiętają o dramacie. Nie chcą o nim pamiętać. Cieszą się dniem dzisiejszym. Cieszą się, że świat jest dla nich otwarty, że mogą planować swoją przyszłość. – Doszedłem do jednego wniosku: na podstawową edukację do Kambodży wysłałbym sporą grupę naszych polityków, którzy powinni nauczyć się odcinania od niektórych rzeczy. Umiejętne pozbywanie się balastu powoduje, że więcej można zdziałać. Widać, że ten kraj, dzięki niegrzebaniu w historii, rzeczywiście rozwija się w zawrotnym tempie, mimo panującej w nim biedy. Ludzie potrafili pozbyć się tego balastu. Oni cieszą się swoim życiem! Mówią: „Minęło!” Nie chcą o tym rozmawiać, bo z nadzieją patrzą w przyszłość. To jest najlepszy wyznacznik tego, w jaki sposób powinno się postępować.
Podróżnik tego wrażenia kontrastu historii z codziennością nie wymaże już chyba nigdy z pamięci, bo – jak mówi – to zostaje we wszystkich ludziach zwiedzających muzeum Tuol Sieng w dawnej szkole wyższej. Kibler opowiada o więzieniu S-21 założonym w szkole, którego budynek stoi po dziś dzień. Znajduje się w nim makabryczna ilość fotografii przedstawiających sceny dramatu. Europejczycy potrafią długo wpatrywać się z niedowierzaniem w zdjęcia. Z cierpienia pomagają im się otrząsnąć dopiero mieszkańcy Kambodży, którzy potrafią rozładować sytuację. – Powinniśmy brać z nich przykład – kwituje.
Wietnam
– Po przepłynięciu przez Mekong od razu widać niesamowitą przepaść. W Tajlandii wszystko jest cukierkowe, zbyt wygłaskane. To kraj zbyt mocno nastawiony na turystykę. Podoba się tym, którzy lubią oglądać wszystko przez szybę. Natomiast w Laosie czas jakby się zatrzymał. Jedynym symptomem elementów cywilizacyjnych jest samochód i telefon komórkowy. Na tym właściwie koniec. Po budynkach widać, że jest to inny świat. W Wietnamie za to nawet nie działają nasze komórki – o swojej podróży po Azji opowiada podróżnik Jakub Kibler. Kaliszanin chętnie wraca pamięcią do odwiedzonego kilka tygodni temu Wietnamu. Przyznaje, że ten kraj w jego wyobrażeniach był zupełnie inny niż jest w rzeczywistości. Sądził, że Wietnam jest krajem zacofanym, komunistycznym. Tymczasem ku jego zdziwieniu okazało się, że infrastruktura tego państwa rozwija się znakomicie. – Drogi w Wietnamie są znacznie lepsze niż w Polsce. W centrach dużych miast znajdują się zurbanizowane rejony, które mogłyby przeskoczyć wiele naszych wielkomiejskich ośrodków – opowiada podróżnik dodając, że gospodarka Wietnamu „idzie coraz bardziej do przodu”. Jest to niewątpliwą zasługą oddzielenia polityki od gospodarki. – Po prostu rozdzielono te dwie sprawy. Kraj ma swój ustrój, ale podejście mieszkańców jest takie: mamy schemat polityczny, którego nie burzymy, a tak naprawdę róbmy wszystko, by kraj się rozwijał. Politycy w Wietnamie powiedzieli mieszkańcom, żeby ci nie mieszali się do polityki, a wówczas politycy nie będą mieszać się w gospodarkę. I tak już jest od wielu lat. Z jednej strony jest partia, a z drugiej społeczeństwo. Podróżnik opowiada, że w Hanoi, jednym z miast Wietnamu, jest jeszcze mauzoleum (zresztą takie samo jak w Moskwie), w którym leży zmumifikowany Ho Chi Minh, i praktycznie każdy może go obejrzeć. Co ciekawe, właściwie nikogo to nie interesuje. – Mieszkańcy mają bowiem swoje sprawy. Wciąż główkują, w jaki sposób pchnąć kraj do przodu. Czymś, co doskonale obrazuje ten kraj, jest motorek. To urządzenie jest po prostu wszechobecne.
Wielki strach przed małym motorkiem
Podróżnik opowiada, że w Sajgonie zobaczył coś, co przerosło jego najśmielsze wyobrażenia. Sajgon to miasto, w którym mieszka około 10 milionów ludzi, a według oficjalnych danych po ulicach jeździ co najmniej 4 miliony skuterków. – Wychodząc na ulicę w pewnym momencie człowiek traci orientację. Zastanawia się, czy ci ludzie w ogóle są w stanie zapanować nad tym, co się dzieje na ulicy. Zdarzają się sytuacje, w których te motorki jadą dosłownie w każdą stronę. Dziwię się, że mieszkańcy dają sobie z tym radę. Pytam podróżnika, w jaki sposób on radził sobie z falą zmotoryzowanych ludzi, przetaczającą się przez miasto. – To jest po prostu jeden wielki strach. Widząc po raz pierwszy ten chaos człowiek staje na krawężniku i zastanawia się: Wejść czy nie wejść? Trzeba wczuć się w tłum. Zabawa polega na przyjęciu pewnego rytmu i wejściu na ulicę. Trzeba poruszać się pewnym krokiem. Nie można się ani cofnąć, ani zatrzymać, ani przyspieszyć. Wtedy nikt nikogo nie potrąci. Oni są już tak nauczeni, że po prostu co chwilę będą obok człowieka przejeżdżać, w lewo, w prawo, ale nikt nikogo nie potrąci. Równym tempem można przejść najszerszą ulicę czy nawet skrzyżowanie po skosie. Tylko trzeba pamiętać, żeby iść jednym rytmem. Jak szeroka jest skala motorkowego natężenia, podróżnik pokazuje na fotografiach. Po krótkim namyśle zdradza, że w trakcie pobytu w Azji przyszła mu na myśl refleksja: Co byłoby, gdyby oni przesiedli się do samochodów? Wówczas miasto prawdopodobnie by się zakorkowało, ponieważ nie byłoby w stanie obsłużyć tak ogromnej ilości pojazdów.
Motorek nie jest jednak jedynym środkiem transportu. Pan Jakub opowiada, jak w trakcie przejazdu przez Wietnam ludzie walczą o miejsca w autobusach. – Mimo że każdy bilet ma specjalny numer i tak rządzi zasada: kto pierwszy, ten lepszy. W autokarach, które nie powinny już jeździć, bo są zbyt stare, tworzy się nawet listy osób! Mimo tego są awantury i opóźnienia. Podczas podróży jednym z takich starych autobusów nagle poczuliśmy spaleniznę. Ludzie siedzący z tyłu krzyczeli, że coś się pali w silniku. A tymczasem na zewnątrz było aż 40 st. C! Wreszcie jadący autobusem ludzie zorientowali się, że mają przecież... odsuwane okna. Gdy autobus się zatrzymał, wszyscy zaczęli wypełzać z pojazdu jak robaczki. Zaliczyłem siniaka, ale ucieczka była konieczna. Kiedy wreszcie awarię unieszkodliwiono, trzeba było wejść z powrotem do autobusu przez okna, bo sterty bagaży w korytarzu odcinały dostęp do drzwi. Z otwartymi oknami przemieszczaliśmy się dalej ze średnią prędkością 30-40 km/h. Trzeba było się uzbroić w anielską cierpliwość – wspomina z uśmiechem pan Jakub.
Pielgrzymka po ryż
Podróżnik ponownie wraca myślami do Laosu, gdzie po przekroczeniu granicy dwa dni płynął Mekongiem do najbardziej znanej miejscowości w Laosie – Luang Prabang. Miasto jest istotne z punktu widzenia historyczno-turystycznego. Jest skupiskiem ciekawych obiektów sakralnych. Swego czasu mieściła się tam siedziba króla, czego dowodem jest pozostały po dziś dzień pałac królewski. – Luang Prabang to miasto, w którym codziennie o świcie głównym traktem wyrusza pielgrzymka mnichów z koszami. Zbierają oni datki w postaci ciepłego ryżu lub innego pożywienia. Ta pielgrzymka mnichów wygląda niesamowicie. W mieście jest jeszcze ciemno. Nagle wychodzi rząd osób, które gęsiego płyną ulicą. Laotanki czekające na mnichów jak na komendę rozdają ryż do koszy. Cały spektakl trwa do obudzenia świtu. Jest to chyba najbardziej charakterystyczny element miasta, które zachowało się od bardzo dawna w prawie niezmienionym klimacie – wspomina pan Jakub, któremu Laos wyjątkowo przypadł do gustu. Opowiada mi o miasteczku Vang Vieng, które jest wspomnieniem dziecięcej beztroski. Położone w przepięknej krasowej dolinie, przeciętej urokliwą rzeką, stało się mekką turystów, którzy przybywają tu z całego świata. Wzdłuż rzeki ciągną się wesołe miasteczka z drewna, w których uwagę przykuwają liny przypominające te do skoków na bungee. Można się na nich bawić, nie uiszczając żadnych opłat. – Mieszkańcy luźno podchodzą do rozrywki. Są bardzo naturalni. Poza tym warto skorzystać z noclegów w 2-osobowym pokoju, który przypomina pokoje w naszym górskim pensjonacie. Jedyną różnicą są mniejsze łazienki, gdzie jest nadzwyczaj czysto. Nie warto spać w typowych hotelach, ponieważ gubią one atmosferę Laosu. Traci się wówczas cały klimat pobytu.
Laotańskie whisky
W trakcie poznawania Azji podróżnik spotkał się z wieloma nietypowymi smakołykami. – Podczas podróży po Kambodży kierowca, który nas wiózł, zaczął nagle wyjadać coś z torebki. Okazało się, że jest to grillowany owad. Taki nasz odpowiednik żuczka – tłumaczy pan Jakub, który nie oparł się pokusie i schrupał robaka. – Zjadłem go i jakoś żyję – śmieje się. Opowiada ponadto, że w państwach, które odwiedził, zjeść można dosłownie wszystko. Mieszkańcy oferują olbrzymi wybór owoców morza, ptaków, żabich udek, krabów, podawanych na rozmaite sposoby. – Wszystkie owoce są świeże i kolorowe. Wyglądają po prostu rewelacyjnie, choć niekoniecznie dobrze smakują. Jeden z nich, mimo wspaniałego wyglądu, pachniał jakby został wyjęty... z kanalizacji. Pan Jakub odradza wyjazd do Azji osobom ze skłonnościami do nadużywania alkoholu. Odwiedzone przez niego kraje są bowiem pod tym względem bardzo niebezpieczne. Dla przykładu litrowa whisky kosztuje w Laosie jedynie dolara. Cieszy się więc dużym powodzeniem. Nosi lokalną nazwę „Tiger” i po przeliczeniu na laotańskie pieniądze kosztuje 10 tys. kipów. Dla turystów są też dostępne specyfiki lokalne. Podróżnik w Wietnamie kosztował także robionych na ryżu wódek. Twierdzi, że były bardzo smaczne. Dodatkową atrakcją były zatopione w butelkach kobry. – Na tamtych terenach [w Laosie] coca-cola jest droższa od whisky! – mówi podróżnik. Mieszkańcy Wietnamu specjalizują się nie tylko w wódkach. Piwo i wino jest dosłownie wszędzie. Już niebawem Chińczycy planują zalać Europę swoimi tanimi winami.
Okazuje się, że nie tylko napoje są tanie. Ubrania także można nabyć okazyjnie. – Latając w rejon Indochin bagaż praktycznie nie jest potrzebny. Wystarczą japonki, zwykły t-shirt i spodnie. Ubrania można zakupić bądź prać. Nawet codziennie. Jeden kilogram prania kosztuje (w przeliczeniu na złotówki) jedynie 2-3 złote. Ponadto można tam dostać bez problemu wszystkie przybory do codziennego użytku. Można zakupić nawet pastę w porcji na 1 dzień. Podróżnik podkreśla, że w Azji wszystko jest 10 razy tańsze niż w Polsce. – Muszę dodać, że w Wietnamie poczułem się jak milioner. Po wymienieniu 100 euro miałem w kieszeni ponad 2 mln dongów! Przykładowo za śniadanie płaciłem 28 tysięcy, czyli niewiele ponad 5 zł. Wietnam to kolejny tani kraj. Choć wymaga zdecydowanego targowania się. Co ważne, Wietnamczycy często obniżają ceny specjalnie dla Polaków. Lubią Polaków.
Maroko, Birma i Indochiny
Obecnie pan Jakub zebrał chętnych, którzy zdecydowali się w maju wylecieć z Kalisza do Maroka. Koszt przelotu to tylko 630 zł w dwie strony. Podróżnik obiecał, że po powrocie podliczy koszty, by pokazać, jak tanio można odbyć interesującą podróż do Afryki. To nie koniec jego planów. Jesienią chce wyjechać do Birmy i Indochin. Z chęcią dzieli się ze mną planami zwiedzenia Jemenu i Indii. Marzy także o utworzeniu klubu podróżników w Kaliszu, który skupiałby żądnych przygód miłośników nietypowych wycieczek. W
Mekong to najdłuższa rzeka na Półwyspie Indochińskim. Przepływa przez Chiny (ma źródła w górach Tangla na Wyżynie Tybetańskiej), płynie przez Laos, Kambodżę oraz Wietnam. Uchodzi do Morza Południowochińskiego szeroką deltą o powierzchni ok. 190 tys. km. Częściowo wyznacza granicę Laosu z Tajlandią oraz Birmą. Powierzchnia dorzecza Mekongu wynosi ok. 810 tys. km, a długość 4500 km. Głównymi dopływami Mekongu są Mun, Nam Ou, Sekhong i Tonle Sap. W górnym biegu rzeki znajduje się wiele wodospadów i progów skalnych. Wśród większych miast leżących nad rzeką można wyliczyć m.in. Wientian, Phnom Penh i Luang Prabang. W Wietnamie rzeka rozgałęzia się na siedem ramion, tworząc deltę o powierzchni 40 tys. km. Łączna długość szlaków wodnych na obszarze delty wynosi około 3.200 km. Dolina Mekongu na Równinie Kambodżańskiej pokryta jest plantacjami ryżu. Rzeka ta niesie cenny muł, który wzbogaca glebę. Pozwala to rolnikom na tych terenach uzyskiwać rocznie aż trzy zbiory ryżu, stanowiącego tu podstawę wyżywienia. Dolny bieg Mekongu jest najważniejszym szlakiem komunikacyjnym w Indochinach, a statki morskie dopływają stolicy Kambodży, Phnom Penh. Rzeka Mekong jest siedliskiem około 1.200 gatunków ryb. Niektóre mogą osiągać prawie trzy metry. W roku 2005 rybacy złowili okaz o wadze ponad 290 kg. Podobno była to najcięższa ryba słodkowodna schwytana dotychczas na świecie.
Komentarze opinie