Reklama

Powalentynkowo

27/02/2022 06:00

 Kilka dni temu, w ramach patronalnego święta opiekuna chorych nerwowo, umysłowo i epileptyków – czyli  „walentynek”, kto żyw przekonywał kogo mógł, że go bardzo kocha, że bez niego żyć nie może, że… itd., itp., itd. Deklaracje: Kocham Cię wypadały z nas niczym plomby z zębów.  

  Minął tydzień i serduszek w czasoprzestrzeni jakby trochę mniej, co nie znaczy – oczywiście – że kardiolodzy nie mają już nic do roboty. Choć – nie oszukujmy się – bywa, że strzały z niejednego amorowego łuku łamią się niczym w popularnym motywie graficznym malowanym kiedyś łzami rzewnemi w sztambuchach lub – mniej romantycznie –kredą na płocie. Ponieważ ta rubryka ma charakter historyczno-regionalny, na powalentynkową okoliczność opowiem może więc Sz. Czytelnikom o dwóch gorących romansach z Kaliszem w didaskaliach. W obu – uprzedzam lojalnie – brak jest happy endu, co może być nawet jakimś pocieszeniem dla tych, co im też w sprawach sercowych jakoś nie wyszło (łatwiej być nieszczęśliwym w większym towarzystwie nieszczęśliwych, nieprawdaż?).  

  Przed „ojcem sceny narodowej” chylimy czoła, dostrzegamy zasługi, stawiamy pomniki czy nazywamy jego imieniem – jak w przypadku naszego miasta – obecnie funkcjonujące teatry. Ale oto kroniki „towarzyskie” Kalisza donoszą też o bujnym życiu … „uczuciowym” Bogusławskiego i o niejednym złamanym kaliskim sercu. Nad Prosną miał miejsce tragiczny finał głośnego romansu artysty z niemiecką aktorką Anną Lampel. 

  Była od niego o piętnaście lat młodsza, ale zdążyła już owdowieć. Wrażliwy artysta wziął się zapewne do pocieszania biedaczki. Poznali się we Lwowie kiedy w 1795 r. Bogusławski objął zwierzchnictwo nad zespołem, w skład którego wchodziła również Anna. Sytuacja już wówczas była dość pikantna – ona miała romans z poprzednim szefem (czyżby to była przyczyna zejścia pierwszego męża aktorki?), Wojciech był zaś związany z inną gwiazdą lwowskiej sceny, Marianną Pierożyńską, z którą począł był nawet progeniturę. A pani Marianna zaś wciąż nie mogła załatwić unieważnienia swego małżeństwa z panem Pierożyńskim (aktorem). Ach ten świat aktorski, gdyby istniał wówczas „pudelek”…  A że to wszystko miało się nijak do treści deklaracji z anonsu prasowego, że  do tego zespołu przyjmowane były wyłącznie się osoby (…)  tylko takie, które z dawniejszego swego pożycia sposobu i poprzedniego utrzymywania się przyzwoitymi i urzędowymi zaświadczeniami wylegitymować się mogą, oraz nie mają w sobie nic przeciwnego religii, policji krajowej, dobrym obyczajom… – no cóż…
Anna była wysoką, lekko pulchną brunetką o czarnych błyszczących oczach, oczarowany nią Bogusławski średnio się przejął  niechętnymi Niemce komentarzami polskiej publiczności, mało tego – wyrzucił z zespołu niejaką pannę Miller, która ośmieliła się pyskować na Annę podczas prób a w końcu „oddalił” i panią Pierożyńską – niedoszłą Bogusławską. Miał o czym Lwów plotkować.

  Można się zastanawiać, jak „niemcojęzyczna” Anna mogła być gwiazdą w zespole „ojca polskiej sceny narodowej”  ale  trzeba uczciwie przyznać, że jej uczucie było bezinteresowne i nie wynikało li tylko z chęci zrobienia kariery zawodowej przez dzielenie łoża z dyrektorem. Potrafiła nawet zastawiać swą biżuterię, kiedy Bogusławski miał finansowe kłopoty (spowodowane choćby spłatą alimentów). Zresztą Wojciech miał niebieskie oczy, wciąż czarujące maniery i głos określany jako „prześliczny”, modnie się ubierał. W 1799 r. para wraz zespołem opuszcza Lwów i trafia na ziemie zaboru pruskiego – do Poznania i, latem roku następnego,  do Kalisza. 

  Ale oto już kilka dni po przybyciu nad Prosnę aktorka z niewyjaśnionych przyczyn umiera. Śmierć jest na tyle nagła, że artystka nie zdążyła się nawet wyspowiadać. Dalsze wydarzenia są jeszcze bardziej zadziwiające. Ciało zmarłej znalazło się w kaliskim kościele pw. św. Mikołaja, gdzie  ks. Jan Nepomucen Dębski odprawia jej, poprzedzony mszą św., uroczysty pogrzeb. A przecież jeszcze wówczas aktorom odmawiano nie tylko sakramentów, ale i  pochówku w poświęconej ziemi, a zawód aktorki zwłaszcza postrzegany był niemal tak samo jak profesja pań jeszcze lżejszych obyczajów. A tu jeszcze kochanka, która rozbiła małżeństwo (a w dodatku  sam  Bogusławski – mason). Celebrans usprawiedliwia zmarłą (i siebie) w mowie pogrzebowej, w której końcowej konkluzji stwierdził: (…) ona podobno nie była bardzo nabożna! Ale za to była pobożna, to jest: podług Boga i świętych (…) żyjąca. (…) Nie sądziła przy tym, źle o nikim (…), nie zazdrościła nikomu, miała serce pełne czułości, nie obraziła nigdy człowieka, nie obraziła zatem niczym i Boga bo szanowała ludzkość; a rzetelnie mówiąc: Boga tylko w bliźnim kochała. I spointował Szekspirem: Świat jest teatrem, aktorami ludzie, którzy kolejno wchodzą i znikają. 
Pogrzeb odbił się echem nawet Lwowie, gdzie kazanie wydano drukiem. Po mszy ciało złożono w krypcie kościelnej (no, Panie, to już skandal!), a na zamówienie chyba autentycznie przygnębionego Bogusławskiego Bacciarelli namalował dużych rozmiarów portret zmarłej. Obraz zachował się zbiorach Muzeum Narodowego w Warszawie, przedstawia odpoczywającą na łożu półnagą dziewczynę z małym pieskiem. I choć portret ukochanej towarzyszył Bogusławskiemu niemal do końca życia, twierdzenie, że z żalu wielkiego zarzucił on „bliższych” kontaktów z innymi kobietami i „Boga w innych bliźnich nie kochał” nie będzie do końca zgodne z prawdą.

  Druga historia dotyczy naszego podróżnika, Stefana Szolc-Rogozińskiego. Zrealizował swe marzenie – dopłynął do Afryki Równikowej, spenetrował ląd, porobił badania. Ba, założył tam nawet plantacje, które jednak nie wypaliły, bo pan Stefan chyba nie miał do biznesu głowy.  A co mu tak ją zaprzątało? Oczywiście miłość. Na swoje – jak się później okazało – nieszczęście, (choć początkowe uczucia były gorące niczym Afryka) poznał warszawską literatkę (nazwaną niestety przez krytyków kulawym pegazem) Helenę Boguską piszącą pod pseudonimem Hajota. Po wspólnej romantycznej wyprawie do Francji w sierpniu 1888 r. „kacyk” z „wieszczątkiem” (to cytaty z ich twórczości epistologicznej) stają na ślubnym kobiercu. Po miodowym miesiącu żonkoś płynie na Fernado Po, wkrótce przybywa  do niego żona. Z  notatek Hajoty wyłania się idylliczny obrazek: Mój ukochany dogadza mi, jak może, i nigdy nie jest tak uszczęśliwiony, jaki kiedy widzi, że coś ze smakiem papusiam. Ale sielanka trwa krótko. Stefan jest rozdarty między wymagającą żoną a jeszcze bardziej wymagającą plantacją. Wprawdzie na Fernando Po przybywa na krótko z odsieczą brat Teodor, ale – zdaje się – swą „pomoc” kieruje zdecydowanie bardziej na ten pierwszy odcinek braciszkowych zaniedbań. No i (…) kiedy mgła zauroczenia opadła, kochankowie zobaczyli siebie w mniej kolorowych barwach: Stefan Hajotę jako rozkapryszoną, skorą do flirtów awanturnicę, Hajota Stefana jako irytującego bucyfona. W 1891 r. wracają do kraju. Onegdajsze wieszczątko staje się nagle gadem obrzydłym, nieszczęsną zmorą i skłania rodzinę męża do ubezwłasnowolnienia „niepoczytalnego” wariata i umieszczenia go w zakładzie dla  nerwowo chorych w Krakowie. Rogoziński ucieka stamtąd w nad wyraz spektakularnych okolicznościach. W Bonn kontynuuje kurację, wkrótce wraca jednak do Kalisza i zatrzymuje się w Hotelu Wiedeńskim przy ul. Garbarskiej. W najbliższą przyszłość nie spogląda optymistycznie. Pobyt kaliski będzie istnym czyśćcem. Oby był jak najkrótszy (…) Najwstrętniejsze, co mnie spotkać może: widok i prawdopodobne awantury tej larwy… No, poczciwy doktorze Schemitz – ironizuje zgorzkniały – teraz zobaczymy, jak daleko postąpiło hartowanie moich nerwów. Do pierwszego przypadkowego spotkania doszło wkrótce w Rynku. Nadchodzący akurat żebrak był mi na rękę bardzo i odwracając się w jego stronę z kilkoma kopiejkami, minąłem ją [Hajotę] – lecz któż opisze niesmaczne wrażenie, gdy ta zmora nagle głośno woła „To mój mąż!”. „Zmora” szła za nim aż do hotelu, Stefan schował się za hotelowymi drzwiami. Chwilową porażkę Helena zrekompensowała sobie komentarzem ma temat rzekomego romansu męża z  „hotelową myszką”: Stefanie, jak ty upadłeś! Zostałeś amantem subretek! Kolejna runda „pojedynku” (któremu, z wyraźną uciechą, kibicowało pół Kalisza) rozegrała się w parkowej kawiarni u Wehnera. Zjawiła się H-a ubrana wiosennie i (wszystkiego plus 9 stopni ciepła o 12-tej) kazała sobie dać porcję lodów. (Na werandzie do tego przy silnym wietrze)”.(...) Małżonek w końcu zrejterował i czmychnął z lokalu. 

  Spotkanie u rejenta było formalnością. Spóźniając się na tyle, aby jej pojawienie się miało większy efekt, Hajota weszła w czarnych jedwabiach, przy charakterystycznym akompaniamencie „szumiącej” jedwabnej spódnicy”. Stefan żali się: targowała się jak ostatnia szachrajka, wymyślała i na przemian wpadała w patos o procenta. Dostała niemal tyle, ile zamierzała, zrzekając się za to wszelkich praw do reszty (skromnego już wówczas) majątku Stefana. Zgrzytnęły pióra – i było fini – zapisał chyba z ulgą Rogoziński.

  I tu by wypadało postawić kończącą kropkę ale – dla przekory (i ku pokrzepieniu zbolałych serc?) powalentykowe rozważania pozwolę sobie zakończyć cytatem z gen. Wieniawy-Długoszewskiego. Otóż ten wspaniały żołnierz (i nie gorszy kobieciarz) westchnął kiedyś do kumpla-ułana: Koni jest dużo, kobiet więcej – ze wszystkimi się nie uporamy… A tych, którzy nie mogą się już dzisiaj doczekać przyszłorocznego Walentego – odsyłam do wizerunku tego świętego w ołtarzu w prawej nawie katedry. Może nie trzeba będzie czekać do przyszłych „walentynek” i święty mąż wysłucha Waszych petycji  już wkrótce?
Piotr Sobolewski

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do