
Archiwa, o których pisaliśmy w ub. tygodniu, mają swoje dzieje, ale też swoich archiwistów. Śledząc ich losy, można dojść do przekonania, że pasja pchająca ku starym dokumentom, jest zawodem wysokiego ryzyka. Trzy życiorysy, które nas zainspirowały, są ciekawe, ale na pewno nie należą do najszczęśliwszych
Jan Gabriel Szaniawski (1805 – 1879) w wolnych chwilach zajmował się archeologią, Franciszek Sołdraczyński (zm. 1895) muzykował, Adam Chodyński (1831 – 1902) pisał bez końca, jeśli nie opracowania historyczne, to przynajmniej „poezyje”. Cała trójka, choć tylko o pierwszym z nim można powiedzieć, że był archiwistą z krwi i kości oraz wykształcenia, spotkała się w kaliskim archiwum dawnych akt sądowych. Do 1876 r. mieściło się ono w gmachu miejscowego trybunału.
Szaraczkowy staruszek
„Ów pochylony, ale czerstwy staruszek, niskiego wzrostu w szaraczkowym, staroświeckim płaszczu, z peleryną, z rogatywką na głowie, codziennie bez względu na słotę o jednej godzinie, żwawym krokiem spieszący do ulubionego archiwum, pozostanie w Kaliszu pamiętną i zawsze mile wspominaną postacią…” – pisał o dawnym mistrzu Alfons Parczewski. Jan Gabriel Szaniawski pochodził z sieradzkiego i tej ziemi pozostał wierny, pozostawiając najwięcej prac na jej temat. Archiwista był świetnie wykształcony; ukończył szkołę elementarną księży Pijarów w Wieluniu, katolickie gimnazjum we Wrocławiu i studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim. Po śmierci ojca powrócił do rodzinnej posiadłości w Ochli, ale gospodarka nie była jego przeznaczeniem. Rozbudzona w czasie nauki pasja zaowocowała archeologicznymi poszukiwaniami. Szaniawski poznawał przeszłość swojej najbliższej okolicy także przez liczne podróże do archiwów. Już wtedy zasłynął z badań genealogicznych. W końcu decyduje się na wyjazd do Warszawy, gdzie podejmuje pracę jako aplikant w Archiwum Głównym. Tam poznał Anielę Zbijewską, która urodziła mu trzy córki. W latach 40. Jan Gabriel kieruje archiwum w Sieradzu, a dekadę później, wykonując służbowe polecenie, przyjedzie do Kalisza. Nad Prosną w 1853 r. obejmie opieką Archiwum Akt Dawnych Guberni Kaliskiej (zbiory sieradzkie i kaliskie zostają połączone).
Lista dokonań Szaniawskiego jest przebogata, m.in. dostarczał materiałów do bezcennych dzisiaj wydań „Dalszego ciągu Kroniki Polskiej”, „Kodeksu dyplomatycznego Wielkopolski”; służył pomocą przy opracowaniu kompletnego wydania dzieł Jana Długosza, opracował kilka haseł do „Encyklopedii Powszechnej” Orgelbrandta, w tym o kaliskim archiwum akt staropolskich. Wiele artkułów o przeszłości sieradzkiego i kaliskiego oraz archeologicznych odkryć archiwista opublikował na łamach miejscowego „Kaliszanina”, wiele opracowań pozostawił w rękopisach, w tym dwa słowniki użyteczne zwłaszcza w pracy nad staropolskimi dokumentami (polsko-łacińskimi).
Wiedza, ani żadna inna siła na ziemi nie są jednak wystarczającymi zaporami przed ciosami losu. U schyłku życia Szaniawski zaczął podupadać na zdrowiu. Mimo tego, że przestał widzieć na jedno oko nadal można było spotkać starszego pana w szaraczkowym kubraczku na drodze do sądu. Walczył do jesieni 1879 r., kiedy paraliż ostatecznie pozbawił go wzroku. 25 listopada archiwista zakończył swoje pracowite życie. Biografie stwierdzają, że Jan Gabriel Szaniawski został pochowany na miejscowym cmentarzu (dzisiaj zabytkowym katolickim przy rogatce). Miejsce pochówku się nie zachowało.
Nauczyciel Asnyka
Drugiego z naszych dzisiejszych bohaterów przypomniał ostatnio Mirosław Przędzik, emerytowany skrzypek Filharmonii Kaliskiej, z zamiłowaniem odkrywający historię miasta nad Prosną. Mazur Franciszka Sołdraczyńskiego, pierwotnie skomponowany na fortepian, zorkiestrowany przez Przędzika, otwierał tegoroczny VI Festiwal Muzyczny Południowej Wielkopolski (23 czerwca). Zapis nutowy zachował się w zbiorach naszego muzeum. Druk wydany nakładem szacownej Księgarni Henryka Hurtiga, zgodnie z tytułem, zawiera dwa mazury dedykowane Celestynie Komockiej. Kim była dla Sołdraczyńskiego? Możną protektorką, natchnieniem, powierniczką duchowych rozterek? Skromna nota, odkryta niedawno przez Przędzika, nic o tym związku nie mówi, rysuje za to obraz poligloty, człowieka wrażliwego i mocno doświadczonego przez los.
Rodzina Sołdraczyńskich, posiadająca spory majątek ziemski, pochodziła z Galicji. Rodzice dali swoim dzieciom jeszcze jedno i, jak się miało okazać, jedyne pewne zabezpieczenie na przyszłość: zadbali o ich dobre wykształcenie. Franciszek ukończył gimnazjum i liceum w Tarnopolu (znane szkoły jezuickie), następnie odbył studia w Uniwersytecie Lwowskim i w Collegium Iuridicum (studia prawnicze) Uniwersytetu Wiedeńskiego; poznał łacinę, francuski, włoski i niemiecki, ponadto śpiewał i grał na kilku instrumentach „W młodości swojej ani się spodziewał, żeby nauka za jej ukochanie miała mu się kiedyś wywdzięczyć, choć nie hojną, to przynajmniej dobroczynną dłonią, żeby miała być dla niego pocieszycielką w niedoli i chlebodawczynią w niedostatku” – czytamy we wspomnieniu opublikowanym w „Gazecie Warszawskiej” w 1875 r. Kalisza Sołdraczyński przybył w bliżej nieznanych okolicznościach, nie licząc tego, co można wyczytać pomiędzy wierszami: „Złe losy, a przytem nieoględność w prowadzeniu gospodarki, przywiodły go do utraty całego mienia, zostając przez długie lata w najdotkliwszym niedostatku, ratował jedynie byt materyalny posiadanemi przez siebie umiejętnościami”. Nad Prosną Franciszek uczył muzyki w Szkole Wyższej Realnej (dzisiaj I LO im. Adama Asnyka, prawdopodobnie przybysz z Galicji był nauczycielem poety) i komponował, czego niezbicie dowodzą zachowane nuty. Zaglądając do Internetu, szybko jednak się przekonamy, że jego nazwisko zachowało się dla potomności dzięki pracy mniej spektakularnej, ale w perspektywie wieków ważniejszej. Sołdraczyński pojawia się jako autor opracowań i indeksów do niektórych archiwaliów dzisiaj przechowywanych w Archiwum Głównym Akt Dawnych w Warszawie (np. „Skorowidz osobowo-geogra[fi]czny sporządzony w układzie alfabetycznym z sumariusza różnych akt ostrzeszowskich przez adiunkta Franciszka Sołdraczyńskiego”). Jak pisaliśmy tydzień temu, do stolicy trafiło szereg staropolskich akt kaliskich i sieradzkich, przechowywanych w budynku trybunału nad Prosną. Przy porządkowaniu starych dokumentów Franciszkowi przydała się znajomość łaciny oraz z pewnością podpowiedzi wielkiego Szaniawskiego, pod którego kierunkiem pracował.
Czy coś więcej można dołożyć do tego portretu? Pasmo nieszczęść osobistych. „Życie tego człowieka, to nauka dla wielu o niestałości losów i doli ludzkiej – pisał żurnalista. – Pod koniec tej drogi ciernistej, przy niedostatku, przechodził [Sołdraczyńskiego] jeszcze i ciosy moralne: jedyny syn jego uległ ślepocie; wkrótce córka, opiekunka nieszczęśliwego brata, zmarła w kwiecie lat młodych. Ś. p. Sołdraczyński złożony w tym czasie ciężką, niemal dwuletnią niemocą przysłuchiwał się z okien szpitala żałobnym pieniom konduktu, wiodącego na cmentarz zwłoki jego dziecka. Po kilku później miesiącach, zgruchotany tylu nieszczęściami doznanemu w życiu, zgasł na łonie rodziny. Przeżył lat 57, a prócz tego, że był adeptem nauki, był i człowiekiem pełnego delikatności z innymi obejścia, będącego wyłącznie udziałem ludzi podnioślejszych uczuć i wychowania”. Nauczyciela, jak stwierdza gazeta, pochowano na kaliskim cmentarzu. Dzisiaj próżno szukać jego grobu.
Losy odkryte, losy zakryte
Sołdraczyński mógł być także nauczycielem innej wybitnej postaci znad Prosny – Adama Chodyńskiego, absolwenta Wyższej Szkoły Realnej z 1852 r. Zaraz po ukończeniu nauki przyszły kronikarz podjął czteroletnią aplikację w zawodzie prawnika w kaliskim sądzie. Praktyka obejmowała także pracę w archiwum. Tutaj, prowadzony przez Szaniawskiego i być może współpracując z Sołdraczyńskim, zapoznał się ze specyfiką starych dokumentów. „Można sądzić – napisze prof. Krzysztof Walczak w szlachetnej serii Kaliszanie („Adam Chodyński (1832 – 1902). Historyk Kalisza”, Kalisz 2010) – iż to właśnie prace archiwalne rozwinęły w adepcie nauk prawnych nie tylko przywiązanie do rodzinnego miasta, lecz także wykształciły w nim umiejętności metodologiczne i warsztatowe, dzięki którym jego późniejsza działalność jako historyka, mimo braku wykształcenia uniwersyteckiego, zaskakiwała umiejętnością historycznego myślenia”.
Wielokrotnie przypominane losy Chodyńskiego także nie należały do szczęśliwych. Kronikarzowi było pisane przeżyć śmierć swojej ukochanej żony i dzieci. Pozostała pasja, mimo przeciwności, żywa i pełna nadziei w niezniszczalną mądrość miasta nad Prosną.
Co pozostanie
Życie dopisuje niechciane puenty. Na zabytkowym cmentarzu ewangelickim przy rogatce (graniczącym murem z katolickim) trwa seria przerażających w skutkach dewastacji. Nekropolia zapada się sama (przyścienny nagrobek Mullerów, zniszczenie w marcu br.) i przy dużej „pomocy”, prawdopodobnie nie bardzo przytomnych od ilości wypitego alkoholu, ludzi. Ofiarą chuligańskiego wybryku tym razem padł jeden z najcenniejszych pod względem klasy artystycznej pomnik rodziny Bartoschów (ścieżka po prawej od wejścia, na końcu alejki, przy murze). Personifikacja cnót chrześcijańskich, stojąca w tym miejscu od poł. XIX w., tego lata straciła ręce i głowę. Jeśli się nie opamiętamy, jeśli siłami osób kompetentnych i miłośników nie stworzymy rzeczywistego programu ochrony, a cmentarnych ścieżek regularnie nie zaczną penetrować patrole odpowiednich służb (straż municypalna, policja) zabytkowa nekropolia przestanie istnieć jeszcze za naszego życia (a jej los z dużą pewnością podzieli równie mało uczęszczany cmentarz prawosławny po drugiej stronie ul. Górnośląskiej; katolicki zabytkowy znika w inny sposób – stare nagrobki wypierają nowe).
Czasami po życiu zostaje wspomnienie, czasami tylko nagrobek, czasami nie zostaje nic.
Anna Tabaka, Maciej Błachowicz
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie