Reklama

Rozbiór spraw z życia codziennego

22/10/2010 10:51

Jak pisali współcześni, „zgasł w przedświcie czynu (…) w kwiecie dni (…)”. Zygmunt Zanożyński, felietonista „Kaliszanina”, na lokalnym firmamencie świecił krótko, ale światłem rażącym

„Na ziemi leżał trup młodzieńca. Krew rubinowemi kroplami ze zranionej sączyła się piersi, w konwulsyjnie zaciśniętej pięści mordercze tkwiło narzędzie”. Jak było naprawdę? Cytat nie jest fragmentem reportażu, ale mocno osadzonym w stylistyce epoki „fabularyzowanym” opisem. Zygmunt Zanożyński, lat 23, sam odebrał sobie życie. Nie, nie w porze jesiennych mgieł, jakby mogły podpowiadać stereotypowe wyobrażenia i triumfalny pochód szarości za oknem. Przeciwnie: wokół maj odprawiał swoje zielone święto. Scenografię nasz bohater wybrał starannie – został znaleziony w Alei Westchnień kaliskiego parku, jak nazywano najbardziej popularny trakt zakochanych. Co chciał powiedzieć tym aktem? Czy zabił się z miłości? Jeśli tak, to do kogo? Może niefortunny zbieg zdarzeń albo – co najbardziej prawdopodobne – temperamentna natura popchnęły go do tego czynu? Samobójca. Pod takim tytułem w „Kaliszaninie” ze stycznia 1876 r. ukazało się anonimowe opowiadanie, raczej rodzajowy obrazek. Nazwisko rubinowego młodzieńca nie pada. W mieście wszyscy jednak wiedzieli, musieli wiedzieć, o czyjej tragedii pisano.

(Wiwi)sekcja 
„(…) Skalpel doktora kolejno zagłębiał się w czaszce, to w piersiach trupa. Pod twardą kością ukazał się mózg biały, siedlisko myśli. Wszystko tam tak było jak go pierwotnie dłoń natury ułożyła. Z zapadłej piersi wyjęto mięsa kawałek, który ludzie sercem nazwali – siedlisko czystej miłości, lub namiętności zwierzęcych. W sercu – corpus delicti, ołowianą znalezioną kulę”. Według anonima spośród ludzi stojących nad ciałem wyróżniał się „pan o pulchnym obliczu, na którym rozkosze tego świata hojne zostawiły ślady”. On to, wskazując na ciało, miał wydać werdykt: „Brak zasad, brak religji [!], brak Boga…”. Kobiety szeptały zdrowaśki, inni powtarzali plotki i „najdziwniejsze historie”. 
Zanożyński rzucał się w oczy. Czy swoim wyglądem? Możliwe i to, choć nie znamy jego podobizny, a zaledwie przybliżenie portretu. „Coś demonicznego, melancholijnego wiało z tej pięknej, wysmukłej postaci. Rysy twarzy czyste i regularne, powleczone były nieokreślonym smutkiem, a głębokie, ciemne oczy, utkwione w przestrzeń z dziwnym wyrazem tęsknoty i nieokreślonych pragnień odbijały w sobie cierpienie i targanie młodej tej duszy…” – opisze swojego przyjaciela adwokat i publicysta Edmund Idzikowski we wspomnieniu opublikowanym w „Noworoczniku kaliskim” na 1876 r. Istotniejsza była nieustępliwość, taki rys charakteru, który kazał Zygmuntowi stale wadzić się ze światem i utartymi schematami postępowania. Według Idzikowskiego „Cechowała go [Zanożyńskiego] wyższość, której źródłem była szlachetna, czysta dusza – podniosły umysł – łagodny, lecz silny charakter i ten niewypowiedziany urok moralnego ukrywanego cierpienia, którym pociągał do siebie wszystkich”. Jak niezbicie wynika z tych słów, i piszący, i opisywany dali się uwieść zwodniczej muzie romantycznych.

Niepokoje dusz
Zygmunt Zanożyński urodził się 6 kwietnia 1852 r. w Sokołowie na Podlasiu. Siedem klas gimnazjum ukończył w Siedlcach, gdzie jego ojciec dostał posadę w sądzie. Szybko osierocony najbardziej czuł się związany z młodszym bratem, którego również prędko stracił. W szkole dał się poznać jako dobry uczeń i początkujący poeta. Lubił nauki ścisłe, zwłaszcza chemię, ale jednocześnie sprawdzał się jako deklamator „tak wielką bowiem obdarzony był pamięcią, że mówił po kilka godzin z rzędu”. Gdyby urodził się dzisiaj, rodzice być może zaprowadziliby wszechstronnie uzdolnionego syna do psychologa, aby ten określił, na które talenty stawiać. Zanożyński musiał zadecydować sam. I tutaj jego los krzyżuje się z kaliskimi ścieżkami. Odtąd życie młodziana przypomina dziwny bieg. Tym szaleństwem rządzi pewna prawidłowość: dokładnie co dwa lata Zygmunt zmienia miasto i plany.
Do miasta nad Prosną przyjechał, aby zdać maturę. W szkole poznaje Idzikowskiego, późniejszego współpracownika „Kaliszanina”. Ten zapamięta, że poezje Zygmunta były sarkastyczne, „pełne obrazów smutnych i ponurych”. Z wyjątkiem kolegów wtedy jeszcze nikt Zanożyńskiego w Kaliszu nie znał. Po dwóch latach przybysz jedzie dalej, do Warszawy, gdzie zamierza poświęcić się literaturze i „gruntowniej zaznajomić się z naukami przyrodniczymi”. Drugi cel realizuje ucząc się w szkole weterynaryjnej, pierwszy – uczestnicząc i inspirując poetyckie wieczorki. „Pamiętamy jeszcze jego maleńki na Smolikowszczyźnie pokoik, w którym czytywaliśmy razem prelekcje o literaturze słowiańskiej (…) Całe wieczory, okoliwszy stół, na którym kipiał i pryskał gorącą parą samowar, słuchaliśmy dźwięcznego jego głosu (…)” – będzie wspominał po latach Idzikowski, który studiował w Warszawie w tym samym czasie co nasz bohater.
Zanożyński z równym zapałem deklamuje Słowackiego, pisze i tłumaczy. Mimo braku doświadczenia podejmuje się przełożenia podręcznika do weterynarii z języka francuskiego (i jako wydawca ponosi finansową klęskę), aby chwilę później rzucić się w wir pracy nad broszurką „Projekta ulepszeń i wynalazków w mechanice, technice, fizyce i chemii”, gdzie m.in. podaje przepis na perpetuum mobile. Nie dosyć na tym. Jego niespokojny umysł ciągle szuka nowych pożywek. Zostawia Warszawę. W marcu 1872 r. jest już z powrotem w Siedlcach, skąd przesyła korespondencje do stołecznych dzienników i przymierza się do wydawania własnej gazety. Kończy się na dwóch numerach „Noworocznika Siedleckiego”. Jak wszystkie inicjatywy Zanożyńskiego, i ta wyrastała z ogromnej pasji tworzenia. Niestety wydawnictwo przez lokalną społeczność zostało przyjęte chłodno, a nawet wrogo. „Zarzucono nam w oczy i za oczy niesprawiedliwość, mentorstwo, purytanizm (!), zarozumiałość, pess[!]ymizm (…) Obelgi, wyrzuty i szyderstwa, któremi nas tak łaskawie darzą, są tylko dowodem, że mówiliśmy prawdę (…)” – pisał o okolicznościach swojej klęski Zanożyński. Rozżalony porzuca posadę w tamtejszej izbie skarbowej i znowu wyjeżdża. Do Kalisza.

Felietonista 
Czym mógł się narazić siedleckim czytelnikom? Prawdopodobnie tym samym, co kaliszanom. Do miasta nad Prosną inteligentny młodzieniec przybył ponownie w kwietniu 1874 r. W ciągu kilku miesięcy przygotował „Noworocznik” dla nowych odbiorców i nadal roił plany wydawania własnej gazety. Szerokiej publiczności najbardziej był jednak znany z felietonów zamieszczanych na łamach poczytnego „Kaliszanina”, wówczas redagowanego przez Juliana Miłkowskiego. Ukazywały się one co dwa tygodnie w cyklu „W domu i na ulicy”. To była nowość, tak pod względem formy (jako gatunek felieton był wynalazkiem XIX w.), jak i treści. Zanożyński zapisywał oddane mu szpalty najróżniejszymi i najdrobniejszymi obserwacjami z życia codziennego, od wynagrodzeń, cen w jadłodajniach po opóźniającą się wiosnę. Czynił to zazwyczaj dowcipnie („Toż to dopiero będzie żniwo [gdy wiosna nadejdzie] dla dewotek, zakochanych i pieczeniarzy: majowe nabożeństwa, śpiew słowika, świeża rzodkiew i młode kurczęta”), ale bywał też – jak na rasowego felietonistę przystało – mocno złośliwy. Nie o dobrą zabawę tylko chodziło. Przybysz ośmielał się punktować zacnych obywateli, wytykać wady, prowincjonalizm, głupotę, społeczne patologie, co z pewnością nie przysparzało mu popularności. Koncertową absencję podsumował: „Uważamy przecież Kalisz za miasto gwałtownie muzykalne, w każdym niemal domu znajduje się po kilka fortepianów, tak dalece, że gdyby sami tylko [ich] posiadacze przyszli, sala byłaby przepełniona; cóż, kiedy niestety mamy jeszcze podobno ten jowialny zwyczaj biec tylko tam, gdzie głośno trąbią i gdzie na łatwowiernych czyhają z wędką samej blagi (…)”. Tak wyglądał, jak to sam ujmował,  jego osobisty „rozbiór spraw z życia codziennego wzięty”. Trafiał celnie.
Do tego doszedł ostry konflikt z redaktorem „Kaliszanina”, którego echa dotarły aż do prasy warszawskiej. Miłkowskiemu młody żurnalista zarzucał to samo, co ogółowi: brak odwagi pisania/ mówienia o rzeczach istotnych. Dla idealisty pisanie było walką tożsamą z batalią o moralność i zwycięstwo nad trywialnością, inni w jego słowach widzieli nieposkromioną butę, kaprys albo kpinę. Co jeszcze oprócz gorzko odczuwanej oryginalności złożyło się na nieszczęśliwy finał?
Kondukt
„Szpitalny wóz zajechał na miejsce śmierci; na twardych deskach położono martwe zwłoki, litościwa ręka przed wzrokiem ciekawych garścią je słomy przykryła i wóz potoczył się po ulicznym bruku, wioząc trupa do cmentarnej kostnicy (…)”. Sekcja wykazała, że znaleziony z kulą w sercu „umarł rozmyślnie”. Zgodnie ze zwyczajem samobójca został pochowany poza cmentarnymi murami. „Wśród czystego pola jedna tylko samotna pozostała mogiłka, a nad mogiłką śpiew ptaków niebieskich i szum wichru nieustanną nuci modlitwę sierocie”.
O tej śmierci nad Prosną długo pamiętano. Jeszcze w 1912 r.  Józef Raciborski, konserwator i historyk, w swojej „Monografii Kalisza” zapisał: „Zygmunt Zanożyński, współpracownik „Kaliszanina”, ur. W 1852 r. w Sokołowie na Podlasiu, przeciął zaś pasmo młodego życia wystrzałem rewolweru w parku kaliskim, w tzw. Alei Westchnień w d. 6 maja 1875 r.”.

Anna Tabaka, Maciej Błachowicz

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do