
Jak pisali współcześni, „zgasł w przedświcie czynu (…) w kwiecie dni (…)”. Zygmunt Zanożyński, felietonista „Kaliszanina”, na lokalnym firmamencie świecił krótko, ale światłem rażącym
„Na ziemi leżał trup młodzieńca. Krew rubinowemi kroplami ze zranionej sączyła się piersi, w konwulsyjnie zaciśniętej pięści mordercze tkwiło narzędzie”. Jak było naprawdę? Cytat nie jest fragmentem reportażu, ale mocno osadzonym w stylistyce epoki „fabularyzowanym” opisem. Zygmunt Zanożyński, lat 23, sam odebrał sobie życie. Nie, nie w porze jesiennych mgieł, jakby mogły podpowiadać stereotypowe wyobrażenia i triumfalny pochód szarości za oknem. Przeciwnie: wokół maj odprawiał swoje zielone święto. Scenografię nasz bohater wybrał starannie – został znaleziony w Alei Westchnień kaliskiego parku, jak nazywano najbardziej popularny trakt zakochanych. Co chciał powiedzieć tym aktem? Czy zabił się z miłości? Jeśli tak, to do kogo? Może niefortunny zbieg zdarzeń albo – co najbardziej prawdopodobne – temperamentna natura popchnęły go do tego czynu? Samobójca. Pod takim tytułem w „Kaliszaninie” ze stycznia 1876 r. ukazało się anonimowe opowiadanie, raczej rodzajowy obrazek. Nazwisko rubinowego młodzieńca nie pada. W mieście wszyscy jednak wiedzieli, musieli wiedzieć, o czyjej tragedii pisano.
(Wiwi)sekcja
„(…) Skalpel doktora kolejno zagłębiał się w czaszce, to w piersiach trupa. Pod twardą kością ukazał się mózg biały, siedlisko myśli. Wszystko tam tak było jak go pierwotnie dłoń natury ułożyła. Z zapadłej piersi wyjęto mięsa kawałek, który ludzie sercem nazwali – siedlisko czystej miłości, lub namiętności zwierzęcych. W sercu – corpus delicti, ołowianą znalezioną kulę”. Według anonima spośród ludzi stojących nad ciałem wyróżniał się „pan o pulchnym obliczu, na którym rozkosze tego świata hojne zostawiły ślady”. On to, wskazując na ciało, miał wydać werdykt: „Brak zasad, brak religji [!], brak Boga…”. Kobiety szeptały zdrowaśki, inni powtarzali plotki i „najdziwniejsze historie”.
Zanożyński rzucał się w oczy. Czy swoim wyglądem? Możliwe i to, choć nie znamy jego podobizny, a zaledwie przybliżenie portretu. „Coś demonicznego, melancholijnego wiało z tej pięknej, wysmukłej postaci. Rysy twarzy czyste i regularne, powleczone były nieokreślonym smutkiem, a głębokie, ciemne oczy, utkwione w przestrzeń z dziwnym wyrazem tęsknoty i nieokreślonych pragnień odbijały w sobie cierpienie i targanie młodej tej duszy…” – opisze swojego przyjaciela adwokat i publicysta Edmund Idzikowski we wspomnieniu opublikowanym w „Noworoczniku kaliskim” na 1876 r. Istotniejsza była nieustępliwość, taki rys charakteru, który kazał Zygmuntowi stale wadzić się ze światem i utartymi schematami postępowania. Według Idzikowskiego „Cechowała go [Zanożyńskiego] wyższość, której źródłem była szlachetna, czysta dusza – podniosły umysł – łagodny, lecz silny charakter i ten niewypowiedziany urok moralnego ukrywanego cierpienia, którym pociągał do siebie wszystkich”. Jak niezbicie wynika z tych słów, i piszący, i opisywany dali się uwieść zwodniczej muzie romantycznych.
Niepokoje dusz
Zygmunt Zanożyński urodził się 6 kwietnia 1852 r. w Sokołowie na Podlasiu. Siedem klas gimnazjum ukończył w Siedlcach, gdzie jego ojciec dostał posadę w sądzie. Szybko osierocony najbardziej czuł się związany z młodszym bratem, którego również prędko stracił. W szkole dał się poznać jako dobry uczeń i początkujący poeta. Lubił nauki ścisłe, zwłaszcza chemię, ale jednocześnie sprawdzał się jako deklamator „tak wielką bowiem obdarzony był pamięcią, że mówił po kilka godzin z rzędu”. Gdyby urodził się dzisiaj, rodzice być może zaprowadziliby wszechstronnie uzdolnionego syna do psychologa, aby ten określił, na które talenty stawiać. Zanożyński musiał zadecydować sam. I tutaj jego los krzyżuje się z kaliskimi ścieżkami. Odtąd życie młodziana przypomina dziwny bieg. Tym szaleństwem rządzi pewna prawidłowość: dokładnie co dwa lata Zygmunt zmienia miasto i plany.
Do miasta nad Prosną przyjechał, aby zdać maturę. W szkole poznaje Idzikowskiego, późniejszego współpracownika „Kaliszanina”. Ten zapamięta, że poezje Zygmunta były sarkastyczne, „pełne obrazów smutnych i ponurych”. Z wyjątkiem kolegów wtedy jeszcze nikt Zanożyńskiego w Kaliszu nie znał. Po dwóch latach przybysz jedzie dalej, do Warszawy, gdzie zamierza poświęcić się literaturze i „gruntowniej zaznajomić się z naukami przyrodniczymi”. Drugi cel realizuje ucząc się w szkole weterynaryjnej, pierwszy – uczestnicząc i inspirując poetyckie wieczorki. „Pamiętamy jeszcze jego maleńki na Smolikowszczyźnie pokoik, w którym czytywaliśmy razem prelekcje o literaturze słowiańskiej (…) Całe wieczory, okoliwszy stół, na którym kipiał i pryskał gorącą parą samowar, słuchaliśmy dźwięcznego jego głosu (…)” – będzie wspominał po latach Idzikowski, który studiował w Warszawie w tym samym czasie co nasz bohater.
Zanożyński z równym zapałem deklamuje Słowackiego, pisze i tłumaczy. Mimo braku doświadczenia podejmuje się przełożenia podręcznika do weterynarii z języka francuskiego (i jako wydawca ponosi finansową klęskę), aby chwilę później rzucić się w wir pracy nad broszurką „Projekta ulepszeń i wynalazków w mechanice, technice, fizyce i chemii”, gdzie m.in. podaje przepis na perpetuum mobile. Nie dosyć na tym. Jego niespokojny umysł ciągle szuka nowych pożywek. Zostawia Warszawę. W marcu 1872 r. jest już z powrotem w Siedlcach, skąd przesyła korespondencje do stołecznych dzienników i przymierza się do wydawania własnej gazety. Kończy się na dwóch numerach „Noworocznika Siedleckiego”. Jak wszystkie inicjatywy Zanożyńskiego, i ta wyrastała z ogromnej pasji tworzenia. Niestety wydawnictwo przez lokalną społeczność zostało przyjęte chłodno, a nawet wrogo. „Zarzucono nam w oczy i za oczy niesprawiedliwość, mentorstwo, purytanizm (!), zarozumiałość, pess[!]ymizm (…) Obelgi, wyrzuty i szyderstwa, któremi nas tak łaskawie darzą, są tylko dowodem, że mówiliśmy prawdę (…)” – pisał o okolicznościach swojej klęski Zanożyński. Rozżalony porzuca posadę w tamtejszej izbie skarbowej i znowu wyjeżdża. Do Kalisza.
Felietonista
Czym mógł się narazić siedleckim czytelnikom? Prawdopodobnie tym samym, co kaliszanom. Do miasta nad Prosną inteligentny młodzieniec przybył ponownie w kwietniu 1874 r. W ciągu kilku miesięcy przygotował „Noworocznik” dla nowych odbiorców i nadal roił plany wydawania własnej gazety. Szerokiej publiczności najbardziej był jednak znany z felietonów zamieszczanych na łamach poczytnego „Kaliszanina”, wówczas redagowanego przez Juliana Miłkowskiego. Ukazywały się one co dwa tygodnie w cyklu „W domu i na ulicy”. To była nowość, tak pod względem formy (jako gatunek felieton był wynalazkiem XIX w.), jak i treści. Zanożyński zapisywał oddane mu szpalty najróżniejszymi i najdrobniejszymi obserwacjami z życia codziennego, od wynagrodzeń, cen w jadłodajniach po opóźniającą się wiosnę. Czynił to zazwyczaj dowcipnie („Toż to dopiero będzie żniwo [gdy wiosna nadejdzie] dla dewotek, zakochanych i pieczeniarzy: majowe nabożeństwa, śpiew słowika, świeża rzodkiew i młode kurczęta”), ale bywał też – jak na rasowego felietonistę przystało – mocno złośliwy. Nie o dobrą zabawę tylko chodziło. Przybysz ośmielał się punktować zacnych obywateli, wytykać wady, prowincjonalizm, głupotę, społeczne patologie, co z pewnością nie przysparzało mu popularności. Koncertową absencję podsumował: „Uważamy przecież Kalisz za miasto gwałtownie muzykalne, w każdym niemal domu znajduje się po kilka fortepianów, tak dalece, że gdyby sami tylko [ich] posiadacze przyszli, sala byłaby przepełniona; cóż, kiedy niestety mamy jeszcze podobno ten jowialny zwyczaj biec tylko tam, gdzie głośno trąbią i gdzie na łatwowiernych czyhają z wędką samej blagi (…)”. Tak wyglądał, jak to sam ujmował, jego osobisty „rozbiór spraw z życia codziennego wzięty”. Trafiał celnie.
Do tego doszedł ostry konflikt z redaktorem „Kaliszanina”, którego echa dotarły aż do prasy warszawskiej. Miłkowskiemu młody żurnalista zarzucał to samo, co ogółowi: brak odwagi pisania/ mówienia o rzeczach istotnych. Dla idealisty pisanie było walką tożsamą z batalią o moralność i zwycięstwo nad trywialnością, inni w jego słowach widzieli nieposkromioną butę, kaprys albo kpinę. Co jeszcze oprócz gorzko odczuwanej oryginalności złożyło się na nieszczęśliwy finał?
Kondukt
„Szpitalny wóz zajechał na miejsce śmierci; na twardych deskach położono martwe zwłoki, litościwa ręka przed wzrokiem ciekawych garścią je słomy przykryła i wóz potoczył się po ulicznym bruku, wioząc trupa do cmentarnej kostnicy (…)”. Sekcja wykazała, że znaleziony z kulą w sercu „umarł rozmyślnie”. Zgodnie ze zwyczajem samobójca został pochowany poza cmentarnymi murami. „Wśród czystego pola jedna tylko samotna pozostała mogiłka, a nad mogiłką śpiew ptaków niebieskich i szum wichru nieustanną nuci modlitwę sierocie”.
O tej śmierci nad Prosną długo pamiętano. Jeszcze w 1912 r. Józef Raciborski, konserwator i historyk, w swojej „Monografii Kalisza” zapisał: „Zygmunt Zanożyński, współpracownik „Kaliszanina”, ur. W 1852 r. w Sokołowie na Podlasiu, przeciął zaś pasmo młodego życia wystrzałem rewolweru w parku kaliskim, w tzw. Alei Westchnień w d. 6 maja 1875 r.”.
Anna Tabaka, Maciej Błachowicz
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie