Reklama

Ruben Silva: zakochałem się w Polsce i w języku polskim

01/07/2023 06:00

Rozmowa z Rubenem Silvą, dyrygentem, dyrektorem naczelnym i artystycznym Filharmonii Kaliskiej

– Jest pan związany z Polską już od 1978 roku, czyli  45 lat. Co zdecydowało o tym, że wybrał pan nasz kraj?
– To trochę skomplikowana historia. Kiedy kończyłem konserwatorium i uniwersytet katolicki w La Paz, stolicy Boliwii, pomyślałem o kontynuacji studiów – albo w Ameryce albo w Europie. I wtedy Carlos Rosso, profesor, który uczył mnie dyrygentury, a który wcześniej, jako stażysta, był dwa lata w Polsce, podpowiedział mi: „a może chciałbyś pojechać do Polski?”. W jego ocenie  Polska była w tym czasie fajnym krajem, najbardziej liberalnym spośród satelitów Związku Radzieckiego. Krajem o dużej kulturze muzycznej. Napisałem podanie do ministerstwa ale długo nie było odpowiedzi. Po sześciu miesiącach otrzymałem odpowiedź, że zostałem przyjęty i 1 października 1978 roku oczekują mnie na lotnisku w Warszawie. 

– Mówił pan, że rozważał również inne kraje, bardziej zamożne, o jeszcze większej kulturze muzycznej ale jednak wybrał Pan Polskę. 
– Carlos Rosso dużo dobrego mówił o Polsce, o kulturze muzycznej oraz o wolności. Dla mnie było to bardzo ważne. Kiedy przyjechałem tutaj, od razu wyczułem, jak ważne jest to dla Polaków. Już pierwszy kontakt z polskimi taksówkarzami uświadomił mi, że tu nikt nie chce komunizmu, że był to  system narzucony Polsce. Drugi istotny argument, to stypendium i mieszkanie do dyspozycji. Tego żaden inny kraj, poza Polską, nie oferował a ja nie chciałem rodziców obciążać kosztami mojej edukacji. I tak znalazłem się w Polsce.

– A nie przerażał Pana klimat, język polski?
– W moich wyobrażeniach Polska była niezwykle egzotycznym, odległym i zimnym krajem. Przyjechałem jednak w październiku, w czasie złotej jesieni, więc to pierwsze wrażenie było zupełnie inne od tych wcześniejszych wyobrażeń choć architektura, wszechobecna wtedy szarość polskich miast, kontrastowała z kolorowymi budynkami w Boliwii. Z kolei mój pierwszy kontakt z językiem polskim był bardzo... przyjemnym doświadczeniem. Po przylocie do Warszawy okazało się, że nikt na mnie nie czekał na lotnisku. Wsiadłem więc w taksówkę i pojechałem pod jeden z dwóch adresów, jakie otrzymałem od Carlosa Rossy. Drzwi otworzyła mi pani, na marginesie – teściowa przyjaciela Carlosa Rosso Tomasza Bugaja, dyrygenta z Warszawy. Spytałem czy mówi po  angielsku, okazało się, że nie, więc ona spytała, czy ja mówię po niemiecku, odpowiedziałem, że nie. Ale w kieszeni miałem list napisany po polsku przez mojego profesora. Pani przeczytała i zaprosiła  mnie do środka. Wyjaśniła, że nocleg mam zapewniony. Kiedy siedzieliśmy i piliśmy herbatę, po pokoju biegała mała, może czteroletnia, śliczna dziewczynka. Biegała i stale gadała, oczywiście, po polsku. I słuchając tego dziecięciego szczebiotu pomyślałem: „jaki to piękny język”. Wtedy autentycznie zakochałem się w języku polskim i bardzo chciałem  się go nauczyć. I szło mi  dość łatwo bo po dziewięciu miesiącach, kiedy miałem próby z orkiestrą w Kołobrzegu, kiedy spytano mnie czy potrzebuję tłumacza odpowiedziałem, że nie. Mogłem się dogadać i mogłem prowadzić próby w języku polskim. Przyznaję jednak, że polski jest bardzo trudny. Dlatego ciągle się uczę (śmiech).

–  Przyjechał Pan do Polski na roczny staż?
– Tak.  Ale po pierwszym roku spytałem mojego profesora czy byłoby możliwe abym został jeszcze jeden rok. Zadzwonił do ministerstwa i załatwił mi pobyt na kolejny. A po dwóch latach znów poinformowałem go, że chciałbym przedłużyć pobyt, pomimo tego, że Polska była przecież krajem komunistycznym z wszystkimi uciążliwościami dnia codziennego – kolejkami i reglamentacją towarów. Jednak mimo tego, pokochałem Polskę, byłem nią zafascynowany. Na moją prośbę, w ministerstwie odpowiedzieli, że jednak nie mogę zostać w Polsce chyba, że podejmę studia. I udało się – podjąłem studia, zostałem w Polsce i tu założyłem rodzinę.

– Wtedy już podjął Pan decyzję o pozostaniu w Polsce na stałe?
– Wtedy jeszcze nie byłem tego pewien, myślałem o powrocie do Boliwii  ale okazało się, że wkrótce po ukończeniu studiów dostałem pracę jako dyrygent. Zostałem też laureatem konkursu im. Fitelberga, i wtedy pojawiły się kolejne oferty pracy, m.in. w Warszawskiej Operze Kameralnej. 

– Wspomniał Pan o Polsce, jako kraju o dużej kulturze muzycznej. Co się zatem Panu podoba, jaki rodzaj muzyki, jakich kompozytorów ceni Pan najbardziej? Jak wypadamy na tle innych krajów, o teoretycznie większym dorobku?
– Uważam, że Polska ma doskonale rozwinięte i zorganizowane szkolnictwo muzyczne, i to na każdym poziomie – od szkoły podstawowej do szczebla akademickiego. Tego nie ma w Boliwii. Dalej – znana i ceniona w Europie jest polska szkoła smyczkowa oraz pianistyka. Przykłady – Zimmerman, Blechacz i wielu innych. I warto wspomnieć również o wokalistyce, która również bardzo się rozwinęła. Obecnie bardzo wielu Polaków śpiewa w najlepszych salach operowych na całym świecie – Metropolitan Opera, Covent Garden czy La Scali.

– A którego z polskich kompozytorów ceni Pan najbardziej?
– Jest ich wielu ale numer „jeden” to oczywiście Chopin. Kocham nokturny i całą twórczość Chopina. Chopin jest poetą fortepianu a jego dwa koncerty fortepianowe, są po prostu genialne! Ciekawostką jest, że partia orkiestrowa jest bardzo łatwa, ale dla dyrygenta bardzo trudna. Chopin jest jednym z najtrudniejszych kompozytorów do akompaniowania. Dalej – Karłowicz – piękna, romantyczna, głęboka muzyka, Szymanowski. Bardzo lubię też Kilara, dyrygowałem dużo jego utworów. Bardzo ciekawy kompozytor, bardzo oryginalny, który ma swój niepowtarzalny styl w muzyce i w muzyce filmowej. Poza tym Górecki, Moniuszko... Kiedyś koledzy Polacy skomplementowali mnie, że niesamowite jest to, że ja tą polską muzykę czuję, co bardzo mnie ucieszyło. Czuję polską ludowość.

– Współpracował Pan z wieloma orkiestrami w Polsce i na świecie a teraz wybrał Pan prowincjonalny Kalisz.  Dlaczego?
– Na początku bardzo długo pracowałem w Warszawskiej Operze Kameralnej. W 1992 roku otrzymałem propozycję objęcia funkcji dyrektora artystycznego Opery Wrocławskiej, i przez kilka sezonów byłem we Wrocławiu. Potem pojawiła się oferta na dyrektora artystycznego Opery Krakowskiej i Filharmonii Koszalińskiej. Później wróciłem do Warszawy ale nadal pracowałem również w Koszalinie. W Warszawskiej Operze Kameralnej byłem dyrektorem artystycznym do 2017 roku a jednocześnie kierownikiem muzycznym w Teatrze Wielkim w Łodzi. Po tym czasie pojawiła się okazja objęcia funkcji  dyrektora naczelnego w Słupsku. Pomyślałem, że warto byłoby spróbować ponieważ nigdy nie byłem dyrektorem naczelnym. Wygrałem konkurs i pojechałem do Słupska, na cztery lata. A po zakończeniu pracy w Słupsku pojawiły się dwa kolejne konkursy na dyrektora naczelnego – w Zielonej Górze i w Kaliszu. Najpierw złożyłem papiery do Zielonej Góry. Przeszedłem przez pierwszy etap konkursu i nagle... zrobiła się cisza. I wtedy wziąłem udział w konkursie na dyrektora Filharmonii Kaliskiej. W Kaliszu  procedury odbyły się znacznie szybciej, przeszedłem pierwszy etap, potem drugi, i wygrałem. I w tym samym dniu, kiedy dowiedziałem się o wygranej w Kaliszu, odezwała się również Zielona Góra. Ale podziękowałem, zostałem w Kaliszu. 

– Nie żałuje Pan?
– Bynajmniej. Faktem jest, że bywałem w Kaliszu wcześniej, bo nieraz tu koncertowałem. Teraz jednak miałem okazję poznać to miasto lepiej i uważam, że Kalisz jest pięknym miastem, ze wspaniałą orkiestrą. Na tle innych orkiestr w Polsce, Filharmonia Kaliska prezentuje się bardzo dobrze. To dla mnie duża satysfakcja pracować z takimi muzykami. Cenię sobie również współpracę z obecnymi władzami miasta, z Prezydentem, z wydziałem Kultury z panią Grażyną Dziedziak.  Natomiast, co do samego miasta powtórzę, i nie jest to wyłącznie moja subiektywna ocena, że Kalisz jest przepięknym miastem, z bogatą historią i wspaniałą architekturą, dlatego dziwi mnie, że są ludzie w Polsce, którzy o tym mieście nie słyszeli, nie wiedzą, gdzie leży. 

– Czy muzycy są zainteresowani pracą w Filharmonii Kaliskiej, jak Pan ocenia jej poziom?
– Bardzo wysoko. Ostatnio organizowaliśmy przesłuchania na koncertmistrza. Zgłosiło się trzech muzyków i wszyscy byli znakomici. I tak  się skończyło, że zamiast jednego muzyka, przyjęliśmy trzech (śmiech). Tak więc zainteresowanie grą w Filharmonii jest spore ale byłoby większe, gdyby nie jedna istotna bariera

– Finanse?
– Zgadza się.

– Pamiętam rozmowę sprzed lat z muzykiem Kaliskiej Filharmonii, który narzekał na bardzo niskie uposażenie twierdząc, że sytuacja zmusza go oraz jego kolegów do, ujmując kolokwialnie – chałturzenia na weselach i zabawach. Zaskakujące było to, że tak nisko wyceniana jest praca muzyków, którzy wkładają przecież mnóstwo pracy i czasu by osiągnąć bardzo wysoki poziom artystyczny.
– I niestety, niewiele się zmieniło, pensje są nadal na poziomie najniższej krajowej natomiast koszty, np. związane z dojazdami na próby, czy wynajmem mieszkań na czas pobytu w Kaliszu, całkiem spore. Sytuację pogarsza coraz gorsza kondycja samorządów oraz inflacja. Taka sytuacja dotyczy większości mniejszych ośrodków w których funkcjonują orkiestry. O dobrej sytuacji materialnej mogą mówić jedynie tzw. instytucje narodowe – Filharmonia Narodowa czy Opera Narodowa, które godziwie wynagradzają swoich muzyków. Ale tych jest niewiele. W Kaliszu dochodzi jeszcze problem braku własnej sali koncertowej. Jak wiadomo, wynajmujemy salę w UAM, nie jesteśmy u siebie. Natomiast gdybyśmy mieli własną salę moglibyśmy zarabiać chociażby na wynajmie.

– Były sygnały ze strony władz miasta o budowie sali dla kaliskich filharmoników...
– To prawda, mamy taką obietnicę ze strony pana Prezydenta, więc pojawiło się światełko w tunelu ale do realizacji chyba jeszcze daleka droga.

– Wspomniał Pan wcześniej, że dość szybko poczuł Pan „polskiego ducha”. Proszę zatem powiedzieć, co łączy Polaków i Boliwijczyków, czy mamy jakieś wspólne mianowniki? A co nas różni? Jacy jesteśmy w Pana ocenie?
– Dużo nas łączy. Z pewnością łączy nas religia, oba kraje są krajami katolickimi. Mamy te same święta religijne, te same zwyczaje choć inaczej je celebrujemy. W Polsce dzielimy się opłatkiem na Boże Narodzenie, natomiast w Boliwii takiego zwyczaju nie ma, podobnie jak wyłącznie polską tradycją jest dwanaście potraw. Różni nas natomiast to, że Polacy są narodem obowiązkowym i punktualnym, natomiast Boliwijczycy są z tym raczej na bakier, co jest zresztą cechą wszystkich krajów Ameryki Południowej. Jako naród leżący w środku Europy, macie zatem cechy Europejczyków z Północy ale również Południa, czyli szczerość, otwartość i poczucie humoru w czym jesteście podobni do Boliwijczyków. Ujmuje mnie również polska gościnność – „czym chata bogata”, „gość w dom, Bóg w dom”, itd. U nas jest podobnie. Tak samo, jak chęć do zabawy – w Boliwii każda okazja do tańca jest dobra (śmiech).

– A kuchnia? Jak wyglądała konfrontacja Pańskiego podniebienia z polskimi kulinariami?
– Nadzwyczaj dobrze biorąc choćby pod uwagę, że i Boliwijczycy i Polacy w swych menu cenią zupy. Tego nie ma np. w kuchni włoskiej. Mnie natomiast odpowiadają w zasadzie wszystkie polskie zupy – rosół, żurek, kwaśnica lub inaczej kapuśniak, który jest genialny! Polubiłem również barszczyk, choć z początku jego kolor przywoływał skojarzenia z krwią. Uwielbiam również schabowego, żeberka, szaszłyki i bigosy. Po prostu kocham polską kuchnię. Różnię się w tym od mojej żony, która choć jest Polką, woli kuchnię włoską (śmiech). A ja dążę do tego aby w domu była jednak polska kuchnia. 

– Bardzo dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Piotr Piorun

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo zyciekalisza.pl




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do