
Prawnie niedozwolone, zwyczajowe przyjęte, a nawet pożądane. Obrosłe legendami, nader rzadko były omawiane publicznie. Pojedynki. Atrybut buntowników z wyboru i zakochanych bez pamięci. Przede wszystkim gentlemanów. Dzisiaj o jednej z najoryginalniejszych spraw prowadzonych przez adwokata Alfonsa Parczewskiego z Kalisza, czyli rzecz o zapomnianym pojęciu honoru
Sytuację zrelacjonowaną
przez „Kaliszanina” i słynny „Polski kodeks honorowy” Władysława Boziewicza dzieli ponad 40 lat. Pojedynek, który chcemy dzisiaj przedstawić, odbył się w 1877 r., zbiór Boziewicza został wydany na progu niepodległości w 1919 r. Przez ten czas świat w swoich zewnętrznych formach zmienił się diametralnie, nie zmieniły się natomiast podstawowe zasady wychowania i honorowego postępowania. Publikacja de facto stała się zapisem starego porządku, czyli od dawien dawna używanych zasad funkcjonujących jako prawo zwyczajowe. Ta przesłanka naszą dzisiejszą karkołomną zabawę uwiarygodnia.
Gentlemani
Jak często kaliszanie się pojedynkowali? Bardzo rzadko, bardzo często? Każda odpowiedź jest możliwa. Upublicznianie informacji o zakazanych pojedynkach groziło konsekwencjami prawnymi. Przypadek, który znamy, ujrzał światło dzienne tylko dlatego, że sprawa trafiła do sądu. Rzecz nie była zwyczajna także dla ludzi dziewiętnastowiecznych: „(…) ze względu na jej bohaterów, do wyższych sfer należących, jako też dla samego jej przedmiotu, żywy budziła interes”. Pojedynkowali się panowie w gazetowej relacji skryci pod inicjałami: A. N. i W. W. Tylko nazwisko obrońcy pierwszego z nich jest znane – sprawy podjął się jeden z najwszechstronniejszych prawników tamtego czasu, bibliofil i erudyta Alfons Parczewski. „Wyższe sfery” oznaczały co najmniej ziemiaństwo, może więc pod drugim inicjałem kryje się ktoś z Wyganowskich, dziedziców Warszówki?
Trzeba pamiętać, że pojedynek nie każdemu przysługiwał. Kodeks Boziewicza stwierdza (pomińmy w tym miejscu dyskusję nad archaicznością jego sformułowań): „Pojęciem osoby zdolnej do żądania i dawania satysfakcji honorowej albo krótko: osobami honorowymi lub z angielskiego: gentlemanami nazywamy (z wykluczeniem osób duchownych) te osoby płci męskiej, które z powodu wykształcenia, inteligencji osobistej, stanowiska społecznego lub urodzenia wznoszą się ponad zwyczajny poziom uczciwego człowieka”.
Dla postronnej osoby pojedynek sam w sobie niósł informację, że doszło do nieporozumienia między osobami znacznymi (ważnymi, bogatymi), a niesnaski między możnymi tego świata – nic się nie zmienia – zawsze wzbudzały ciekawość.
Obraza albo afront
Dlaczego panowie sięgnęli po broń? „Pan A. N. z powodu jakichś nieporozumień familijnych posłał p. W.W. wyzwanie przez upoważnionych do tego sekundantów”. Kodeks polski formułuje, że „przedmiotem każdej sprawy honorowej jest obraza i jej honorowe zadośćuczynienie”. Teraz należałoby się zastanowić, czym może być obraza, co jesteśmy w stanie „przełknąć” dzisiaj, a czego kiedyś nie można było sobie wyobrazić? Za zniewagę do czasów międzywojnia uważano „każdą czynność, gestykulację, słowne, obrazowe lub pisemne wywnętrzenie się, mogące obrazić honor lub miłość własną drugiej osoby, bez względu na zamiar obrażającego”. W czterostopniowej skali Boziewicza „wszelka zniewaga uwłaczająca czci familii” należała do najcięższych przewin. Jeżeli do takiej doszło, gentleman, zachowując zimną krew, wyznaczał dwóch sekundantów i w ciągu doby od chwili zajścia wzywał „obraziciela” do odpowiedzialności honorowej. W wątpliwych przypadkach do obowiązków sekundantów należało zbadanie, czy do afrontu doszło.
Miejsce zaciszne, chronione od wiatru i cieniste
W kaliskiej sprawie żadnych okoliczności łagodzących się nie dopatrzono. Pan W.W. przyjął wyzwanie i „w oznaczonym terminie stanął na placu”. Boziewicz precyzuje, że „Miejsce, na którym pojedynek ma się odbyć, musi być bezwarunkowo równe (…), by żaden z walczących nie mógł się na nich potknąć, a tym bardziej upaść”. Dalej: „Miejsce pojedynku musi być zaciszne, chronione od wiatru i cieniste. Przy pojedynku na pałasze lub szpady nie może być miejsce spotkania porosłe trawą. Przy pojedynku na pistolety, ustawiając przeciwników, należy uwzględnić kierunek wiatru”. Naszych bohaterów można chyba zobaczyć na leśnej polanie lub odkrytym polu – panowie strzelali do siebie, trawa czy drobne nierówności w tym przypadku im nie przeszkadzały. Zdecydowano się na pistolety, jedną z trzech, obok szabli i szpady, możliwości honorowego rozwiązania. Wybór rodzaju broni przysługiwał żądającemu zadośćuczynienia.
Pada strzał. W. przewraca się na bok. Sekundanci biegną z bandażami. Cel pojedynku został osiągnięty. Polała się krew, która zmyła zniewagę. Obrażający został trafiony, choć bez groźnych następstw. N. podchodzi do leżącego, panowie podają sobie ręce „(…) i przyczyna, która wywołała katastrofę poszła w niepamięć”. Nie pojedynkowano się, aby zabić: „Z chwilą, kiedy sekundanci ewentualnie lekarze orzekają u jednego z walczących niezdolność do walki lub (zależnie od brzmienia warunków) pierwszą, drugą albo trzecią krew – kierownik starcia ogłasza pojedynek za ukończony i równocześnie stwierdza jego honorowy przebieg”. Z drugiej strony – jeśli żadna ze stron nie chciała być posądzona o tchórzostwo – błahe uszkodzenie skóry nie mogło być powodem przerwania starcia.
Honor kontra nienawiść
Spór jednak nie miał się zakończyć w miejscu zacisznym, chronionym od wiatru i cienistym... „Po upływie znacznego czasu sprawa o pojedynek, zdaje się, że w skutek denuncjacji, wytoczyła się przed kratki sądowe”. Na wokandę kaliskiego sądu trafiła ona 7 grudnia 1877 r. Rzecz ciekawa. Prokurator w swoim oskarżeniu skierowanym przeciwko panom N. i W. podważał nie sam pojedynek, a jego zasadność, starając się dowieść, że to strzałów doszło na skutek nienawiści. Droga rozumowania oskarżającego z punktu widzenia dziewiętnastowiecznego człowieka była logiczna. Nienawiść, jako uczucie niskie, niegodne gentlemana, całe starcie przesuwała do rzędu karczemnych awantur czy ulicznych burd zakłócających porządek.
Dopiero w tym miejscu do akcji wkracza Alfons Parczewski. Jako obrońca pana N. (żądającego zadośćuczynienia) wygłosił on płomienną, półgodzinną apologię pojedynku. Są sytuacje, dowodził adwokat, że pojedynek staje się jedynym sposobem wyjścia: „Z jednej strony zraniona miłość własna, ambicja, honor, z drugiej zadraśnięcie najświętszych uczuć rodzinnych kazały mu [wyzywającemu] z bronią w ręku stanąć pierś przeciw piersi i w krwawej rozprawie szukać zadośćuczynienia (…)”.
Pomijając rażący dla nas dzisiaj podział na ludzi honoru tj. „szlachetnie urodzonych” i wszystkich tych, którym go odmawiano, ważniejsza, dzisiaj zapomniana, wydaje się puenta, zarazem wątek główny obrony Parczewskiego: „Honor zaś i nienawiść pogodzić się ze sobą nie mogą; są to dwa przeciwległe bieguny, dwie krańcowości, przedzielone nieprzebytą przestrzenią i dlatego w obecnej sprawie, ponieważ obrażony honor był głównym czynnikiem, nienawiści przypuszczać nie można”.
Argumentacja naszego najsłynniejszego prawnika znad Prosny, późniejszego rektora Uniwersytetu im. Stefana Batorego w Wilnie, okazała się skuteczna. Pan N. został zupełnie zwolniony z odpowiedzialności karnej, pana W. skazano na trzy dni domowego aresztu.
Epilog
W międzywojniu nadal się pojedynkowano.
Niepohamowani chcieli mieć pewność. W poniedziałek 11 października 1926 r. o godzinie 4 po południu w Kaliszu miał się odbyć sąd honorowy. Przeciwko sobie występowali dwaj porucznicy poróżnieni o sprawy osobiste (kobieta?). O 12. 20 w koszarach Strzelców Kaniowskich padają dwa strzały. Kule trafiają Tadeusza Jakóbowskiego w głowę i plecy. Gdy porucznik naciskał spust był jeszcze człowiekiem honoru czy już mordercą?
Anna Tabaka, Maciej Błachowicz
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie